Powiedz mi, dlaczego - Włodzimierz Malczewski - E-Book

Powiedz mi, dlaczego E-Book

Włodzimierz Malczewski

0,0

Beschreibung

Co lepsze: słodka iluzja czy brutalna rzeczywistość? Chantal jest wyjątkowo dojrzała jak na swój wiek. Nic dziwnego – musi być twarda, by nie dać się zdominować bezwzględnej macosze, tak jak zrobił to jej ojciec... Podła Lucienne sprzedała już swoją własną córkę i wszystko wskazuje na to, że wobec pasierbicy ma podobne plany. Czy ślub jako sposób na wyrwanie się z opresyjnego domu to na pewno dobre rozwiązanie? Czy Chantal zbierze się na odwagę, by stanąć do walki o swoją przyszłość zamiast uciekać w świat literackiej fantazji? Urokliwa i pełna emocji powieść, która zachwyci wszystkich miłośników pisarstwa Eleny Ferrante.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 265

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Włodzimierz Malczewski

Powiedz mi, dlaczego

 

Saga

Powiedz mi, dlaczego

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2013, 2024 Włodzimierz Malczewski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727186078 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Bandol

– Chantal! Bękarcie!

Zapadła cisza.

– Podły bękarcie – nabrała powietrza – wracaj do domu, bo cię zatłukę!

Kobieta, opuszczająca sklepik z bagietkami w torbie, zerknęła w górę. Dwie pary, siedzące przy stolikach w narożnej kafejce, skierowały wzrok na wychyloną z okna na piętrze tęgą kobietę o nalanej twarzy, a ze sklepu wyszedł sprzedawca i dołączył do gapiów.

– Nie daruję ci! Wracaj natychmiast! – nie zważała na spojrzenia. – Rozerwę cię na strzępy, gówniaro jedna!

Otwarto okno w budynku po przeciwnej stronie ulicy. Ktoś z niego wyjrzał i natychmiast zamknął.

– Nie macie się na co gapić? Zajmijcie się swoimi sprawami – rzuciła, dodając, prawie wrzeszcząc: – Chantal, nie daruję ci! Popamiętasz mnie!

Złapała rękoma za wyblakłe niebieskie okiennice niemalowane od wielu lat, prawie szare ze starości, i zatrzasnęła je za sobą.

– Biedne dziecko – cichym głosem skomentował zdarzenie sprzedawca. – Jakiż los zgotował jej Gaston! Nie widzi, co się dzieje?

Odwrócił się do klientki.

– Z trójki dzieci Lucienne przeżyła tylko Nicole. Ona nie umie zajmować się dziećmi. To podła kobieta, bez uczuć. Szkoda Chantal. Co się z nią stanie? Taka miła i dobra dziewczynka.

– Ona nie jest już małą dziewczynką – zaprzeczyła klientka. – To dorosła panna.

– Dla mnie małe, biedne dziecko. Patrzę na to już tyle lat. Oby nie skończyła tak jak Nicole.

– Ma przecież ojca.

– Zastanawia mnie, czy rzeczywiście go ma. Gaston bardzo się zmienił. Nie poznaję go. To nie ten sam człowiek – pokręcił głową z dezaprobatą.

 

Tego Chantal już nie słyszała. Zbiegała w dół rue Pierre Toesca z książką w ręce, z czterema czerwonymi pręgami na twarzy od uderzenia otwartą ręką macochy, z krzepnącą krwią wypływającą z nosa, ale szczęśliwa, że wydostała się z domu.

Zatrzymała się przy quai de l’Hôtel de Ville. Przeszła na drugą stronę jezdni i usiadła na fontannie. Przedartą na pół książkę położyła na kamiennym obrzeżu i zanurzyła ręce w wodzie. Nabrała trochę i obmyła twarz. Potem jeszcze raz i kolejny. Nie musiała wycierać. Szybko wyschnie. Mimo wczesnej godziny było gorąco, jak to w czerwcowy, sobotni poranek, którego nie ochładzał nawet wiejący znad morza wiatr. Zerwała się, gdy policjant z przejeżdżającego samochodu pogroził jej żartobliwie palcem. Znała go. Uśmiechnęła się, pomachała mu ręką, złapała książkę i po chwili była już na nabrzeżu. Usiadła na ławce na wprost zacumowanych w porcie jachtów, żaglówek i łodzi motorowych. Lubiła tutaj przychodzić. Był to inny świat. Ledwie dwieście metrów od rue Pons, ale naprawdę, tu był inny świat. Tam bezduszna, bijąca macocha, niedołężny, ale nie fizycznie, ojciec bez uczuć i przybrana siostra, której nie było już w domu od ośmiu lat. Mieszkała z nią ledwie rok, nawet niecały. Nie zamieniły wtedy zbyt wielu słów, ale przez następne lata tylko w trakcie jej krótkich wizyt rozmawiały ze sobą długo, w nocy, śpiąc w jednym łóżku. Te kilkudniowe pobyty Nicole w domu i całonocne rozmowy zbliżyły je do siebie. Stały się prawdziwymi siostrami. Przyjeżdżała trzy–cztery razy w roku, choć była blisko, w Marsylii. To macocha jeździła do niej, a właściwie do madame Margot, raz w miesiącu po pieniądze. Gdy Nicole zjawiała się w Bandol na dwa, góra trzy dni, przywoziła jej czekoladki, ciastka w metalowych puszkach, słodycze w szeleszczących torebkach, a później, gdy poprosiła, także książki. Najpierw kilka, a za kolejnymi wizytami całe wypakowane nimi papierowe torby i kazała je chować przed macochą. Były wśród nich takie, nawet większość, jakich nie wypożyczono by małej dziewczynce w szkolnej bibliotece. Według jakiego klucza Nicole je wybierała, Chantal nie wiedziała. Zapytała o to kiedyś, ale Nicole najpierw próbowała ją zbyć, a później odpowiedziała, że kupuje najciekawsze i te, które ją interesują.

 

Nicole nie pojawiła się od początku roku. Lucienne, jak co miesiąc, wybrała się na początku stycznia do Marsylii i wróciła wściekła. Więcej już tam nie pojechała. Chantal zapamiętała ostatnią rozmowę z Nicole. Wtedy otworzyły jej się oczy. Nie do końca jednak. Co też powiedziała jej o sobie, co radziła? Nie docierało to do niej. Jak może to zrobić? Nie, tak nie można. Nie widziała w swoim krótkim życiu niczego więcej, niż posępnego, bezwolnego ojca i podłej macochy bijącej za byle co. Szczęśliwe dzieciństwo przeminęło w jednej chwili. Odeszło szybko. Razem z matką. Teraz mogła tylko uciekać w marzenia, siedząc w słoneczne dni w porcie na ławce, i śnić o podróżach, patrząc na wypływające z portu wspaniałe jachty, a wieczorem w łóżku, przed zapadnięciem w sen – o lepszym życiu. Czytać książki. Nie potrafiła zdobyć się na nic więcej.

 

Rozdartą przez macochę książkę podłożyła pod sukienkę, by wiatr nie porwał luźnych kartek. Brakowało trzech. Jeśli ich później nie znajdzie, dopowie brakujące strony.

Patrzyła na załogę szykującą się do wypłynięcia. Nawet nie musiała przymykać powiek, aby widzieć siebie na żaglowcu powoli tnącym wodę ku wyjściu z portu, a za chwilę pokonującym fale oceanu w drodze do rajskich wysp Polinezji. Mknącym na skrzydłach wiatru przez Morze Śródziemne, przedzierającym się między Słupami Heraklesa 1  i rozbijającym fale Oceanu Atlantyckiego, by zakończyć podróż na samotnej wyspie Małych Antyli. Śniła o przystojnym kapitanie ubranym w białe spodnie i koszulę, z nieodłączną czapką na głowie, fajką w zębach, wydającym rozkazy i pytającym ją, w którą stronę ma płynąć, podającym jej rękę, gdy bosa zeskakuje na gorący piasek bezludnej wyspy. O jeszcze przystojniejszym piracie wdzierającym się z szablą w ręce na hiszpański galeon, by zdobyć przewożony przez nich skarb – ją przykutą łańcuchami do masztu statku.

 

Majtek podał cumy, wskoczył na pokład i jacht wypłynął w pełne morze. Bez niej. Nie zdążyła wbiec po trapie.

 

Nie ruszyła się z ławki. Patrzyła chwilę na jacht nabierający wiatr w żagle. Spuściła wzrok. Otworzyła książkę na ostatnio czytanej stronie. Ludzie mijali ją, spacerując promenadą, jedni zaabsorbowani własnymi sprawami, inni pochłonięci rozmowami, krzykliwi. Nie słuchała ich, zaczytana. Co jakiś czas siadał obok niej przechodzień, turysta na wakacjach, kobieta z torbami, by odpocząć na chwilę. Nie widziała ich.

Nie mogła się doczekać, co dalej zrobi Holden Caulfield 2  . Czy znajdzie swoją drogę, swoje miejsce w świecie dorosłych?

Zbliżało się południe. Doszła do stron, których w książce nie było. Były, lecz ich nie miała. Może podarte przez Lucienne mieszają się z odpadkami w koszu. Nie mogąc na niej, wyładowała swoją złość na Holdenie, Wardzie, Sally i innych. Nie przeczytała ani jednego słowa. Nigdy nie przeczytała. Rozdarła, podarła kartki na drobne kawałki i wrzuciła do śmieci.

Zamknęła książkę i oczy. Pisała w myślach lepsze zakończenie dla bohatera.

Od lat układała w głowie opowiadania, w których jej bohaterowie trzymają się za ręce, kochają się, a później mają dzieci. Są szczęśliwi. Brała nieraz ołówek do ręki i zeszyt i... nie odważyła się przelać ich na papier. Były w jej głowie, poukładane jak książki na półkach. Każde opowiadanie miało tytuł. Nie prowadziła pamiętnika. Chciała kiedyś kupić. Widziała taki na wystawie sklepu z przyborami szkolnymi, wśród notesów i zeszytów. Błękitny, z różnokolorowymi serduszkami na okładce, przepasany czerwona gumką. Schowałaby głęboko na szafie razem z książkami, tak daleko, by macocha nie dosięgła. Nie zrobiła tego. Ktoś mógłby jednak znaleźć. To, co miała w głowie, było tylko dla niej. Odrobinę z tego opowiedziała jedynemu swojemu prawdziwemu przyjacielowi. Nikomu więcej. Tylko jemu.

Usłyszała burczenie w brzuchu. Była głodna, ale do domu nie wróci. Nie może przed ojcem. Gdy on będzie, macocha jej nie uderzy.

 

Na promenadzie robiło się coraz tłoczniej. Turyści wsiadali na pokłady małych statków mających ich zabrać w rejs wzdłuż wybrzeża. Wracali z powrotem zadowoleni, hałaśliwi, przekrzykując się jeden przez drugiego. Spacerowały rodziny z dziećmi, samotni, zakochane pary.

Otworzyła książkę. Nie mogła się skupić. Zamknęła ją, wstała z ławki, a na wolne miejsce rzucił się od razu tabun zmęczonych turystów. Przeszła kilkanaście kroków i stanęła przy przystanku autobusowym. Kobieta z dzieckiem na kolanach, starsze małżeństwo i młody mężczyzna zajmowali jedyne cztery siedzenia. Autobus już nadjeżdżał, ale nie zamierzała wsiąść do niego. Spojrzała na oczekujących. Kierowca otworzył drzwi autobusu i gdy kobieta, ciągnąc dziecko za rękę, ruszyła do nich, usiadła na jej miejscu. Teraz miała widok na miasto.

Bandol jest piękne o tej porze. Całe w kwiatach, w powoli już żółknącej zieleni, oświetlone promieniami późnowiosennego słońca, z białymi fasadami budynków ozdobionych niebieskimi okiennicami oraz czerwonymi i białymi markizami kafejek i sklepów. Na wprost tryskająca fontanna na krótko wystrzyżonym zielonym trawniku, a w tle wysokie palmy, jak czterech strażników, górujące nad skwerem. Z prawej i lewej strony równe rzędy pinii rozkładające nad przechodniami iglaste parasole. Dalej platany z siedzącymi w ich cieniu kobietami plotkującymi i oceniającymi rewię mody wczasowiczek, zaglądających do sklepów przy deptaku, i mężczyzn czekających na koniec zakupów. I wszędzie kwiaty – na trawnikach i fontannie, na drzewach i krzewach. Ich woń dociera do każdego zakątka, walcząc z aromatami potraw, wydobywającymi się z restauracyjnych kuchni, zapachami portu – ryb, łodzi i turystów na nich stłoczonych – nęcąc owady i ludzi. Za fontanną i palmami restauracja, w której kelnerem jest André. Zawsze tu był.

Gdy uciekała z domu i biegła z książką do portu lub wracała ze spuszczoną głową, kiwał na nią ręką, a gdy poznał jej imię, zapraszał i robił jej kanapkę z połowy bagietki, z serem, bekonem i pomidorem. Był to nieraz jedyny jej posiłek do wieczora, gdy macocha stawiała rodzinie obiad na stole. Mogła wtedy zjeść tylko dlatego, że ojciec wrócił głodny z pracy.

Początkowo właściciel nie miał zbyt zadowolonej miny, ale po kilku rozmowach z kelnerem pozwolił na dożywianie dzieciaka. Chyba André płacił za kanapki.

Teraz była głodna i burczało jej w brzuchu. Od dawna już nie szła po darmową kanapkę. Gdy dorosła, wstydziła się. Nieraz ją zapraszał, lecz dziękowała i mówiła, że nie jest głodna. Siadali na chwilę, góra na pół godziny, gdy nie było klientów, rozmawiali, opowiadała mu wymyślone przez siebie bajki, krótkie opowieści, podzielone na części, jak serial w telewizji. Kupowała napój, on przynosił sobie kieliszek wina i wypytywał ją o szkołę, przyjaciół, co teraz czyta. Krótkie spotkania, ale pozostawiające w nich niezatarty ślad.

 

Nie zjadła w domu śniadania, nie miała pieniędzy, a żołądek domagał się jedzenia.

Szybko przebiegła przez ulicę, przeskoczyła przez rosnące między jezdnią a chodnikiem żółte kwiaty i po chwili wahania usiadła na czerwonym krześle przy skrajnym białym stoliku. Stali bywalcy i turyści powoli zapełniali ten i sąsiedni lokal, chroniąc się przed palącym słońcem i żarem lejącym się z nieba w cień markiz, zamawiając lody, kawę, lampkę wina i zimny napój dla dzieci. Śmiali się, dyskutowali, mówili w językach, których nie znała. Próbowała odgadnąć, skąd przybyli. Dwie rodziny z małymi dziećmi – z Włoch, wyliczała. Starsze pary, chyba małżeństwa z Niemiec, Holandii albo Austrii, gdyż wymawiali twardo słowa. Kilkoro Anglików, poznała po typowej bladej karnacji. Nie wyglądali na pary, więc wycieczka z autokaru, który stał w porcie. Nie słyszała, co mówią, ale i tak by nie zrozumiała. Choć w szkole uczyła się języka angielskiego, ani nauczycielka, ani cała klasa nie przykładali się do poznawania języka Szekspira. Proste zdania potrafiła zrozumieć, a zapisane przetłumaczyć; gdy jednak słyszała mówiących po angielsku, wyłapywała jedynie pojedyncze słowa.

Zastanawiała się, skąd przyjechali, z jakiego miasta. Gdzie mieszkają na stałe, jak tam żyją, co robią. Zazdrościła im, że podróżują, zwiedzają świat, Francję, inne kraje. Mają odwagę wsiąść do autokaru, samochodu i ruszyć przed siebie. Latać samolotami. Ona takiej odwagi nie ma. W dzieciństwie, i później, rzadko wyruszała poza rogatki Bandol. Jeden dzień w Marsylii, drugi w Tulonie, powtórki takich samych wyjazdów. Matka nie miała pieniędzy, żeby zabrać ją w podróż gdzieś dalej, a ojciec i macocha nawet o tym nie pomyślą.

 

– Dawno cię nie widziałem. – André stanął nad nią. – Już nie lubisz swojego przyjaciela. Nie odwiedzasz go.

Zerwała się na równe nogi.

– Usiądź. Zrobię ci kanapkę.

– Nie jestem głodna – skłamała.

– Wiem, że jesteś. Od rana cię obserwuję. Nie widziałem w twoim ręku nic oprócz książki. Jak sądzę, uciekłaś z domu bez śniadania, a wrócisz dopiero wieczorem, razem z ojcem.

Spuściła głowę, nic nie mówiąc. Nie chciała, by widział, jak się czerwieni.

– Nie odchodź. Zaraz coś przyniosę. Powiedz, że zostaniesz i zjesz ze mną śniadanie.

– Dobrze. – Nie podniosła głowy.

– Odpowiada się pełnym zdaniem.

– Zostanę i zjem z tobą śniadanie – uśmiechnęła się, nie podnosząc nadal głowy – ale później oddam pieniądze.

– Zaraz wracam. Dzisiaj ja stawiam.

Wszedł do środka lokalu przygotować posiłek. Położyła książkę na stoliku.

„Żeby tylko macocha nie przyszła szukać mnie tutaj” – modliła się w duchu.

Anglicy zapłacili rachunek i autokarem ruszyli na zwiedzanie okolic miasta. Rodziny z dziećmi przeniosły się na statek i wypłynęły w morze. Zrobiło się ciszej. Przybyło właścicieli okolicznych sklepów, chcących coś przekąsić w porze obiadowej. Patrzyła, jak zamawiają kolejne dania, napoje, wino w kieliszkach i butelkach. W brzuchu coraz bardziej burczało.

André wrócił, niosąc dużą tacę. Postawił ją na stoliku. Zobaczyła na niej tradycyjnie dwie połówki bagietki z serem, szynką, sałatą i pomidorem. Tym razem dodatkowo dwa talerze pokrojonej drobno sałaty, pomidorów i świeżych ogórków, wymieszanych z dużą ilością bekonu i posypanych orzechami włoskimi i ziarnami słonecznika, crème brûlée, dzbanek soku pomarańczowego, dwie szklanki i lampkę wina.

– Mam już wolne – powiedział, stawiając przed nią talerz. – Zjemy porządny posiłek. Tylko nie marudź – dodał. – Choć ty nie rób mi przykrości. – Zamyślił się. – Po czterech miesiącach wraca mój przyjaciel. Bardzo się cieszę. – Posmutniał.

Nalał sok do szklanki i przysunął do niej wraz z połówką bagietki.

– To też dla ciebie. – Wskazał na talerz z sałatą.

Jadł powoli, przyglądając się jej. Gdy ich spojrzenia się spotykały, spuszczała wzrok. Była zażenowana. Starszy mężczyzna fundował jej, kilkunastoletniej pannicy, posiłek. Robił to, gdy była dzieckiem i później, i teraz, i nigdy niczego w zamian nie oczekiwał. Nigdy nie wziął od niej pieniędzy i nie prosił o żadną przysługę. Tylko o jedną. By mu opowiedziała kolejny odcinek wymyślonej opowieści.

Spotkała się już z propozycjami szkolnych kolegów. Dorośli chłopcy i mężczyźni zaczepiali ją na ulicy, proponowali randkę, a nawet mieli gorsze propozycje, za pieniądze. Te ostatnie ją obrażały, nie mieściło jej się w głowie, że tak można. Jak mogli jej to proponować? Teraz domyślała się.

Z chłopcami się nie umawiała. Trochę ze strachu przed macochą i ojcem, choć nie wiedziała, czy będą źli z tego powodu, lecz przede wszystkim z obawy, że randka się nie uda. Jak na nią pójdzie? W czym? W wytartej sukience, w cerowanym sweterku, w butach po siostrze, wykoślawionych, ze startymi czubkami. Bez makijażu.

Nigdy nie użyła kosmetyków. Szminki i pudru, choć tego nie potrzebowała, nie miała. Tusz do rzęs widywała tylko w sklepie, gdy kupowała pastę i szczoteczkę do zębów za pieniądze od ojca, które czasami jej dawał. Pozostałe kosmetyki musiała ukrywać głęboko przed macochą.

„Czy Lucienne wie, do czego kilkunastoletniej dziewczynie potrzebny jest żel i jednorazowa maszynka do golenia? – zastanawiała się. – Nigdy tego nie używała? Nie była na plaży? Niemożliwe!”

Podobała się chłopcom. Była ładna, zgrabna i miała najładniejszy biust w szkole. Tak mówiły dziewczyny, gdy latem opalała się z nimi na plaży w przyciasnym staniku od Nicole. Koledzy gwizdali, patrząc na nią. Nie mogli oderwać wzroku od jej piersi, wyrywających się spod stanika. Chcieli umówić się na randkę wieczorem w samochodzie. Wiedziała, że chodziło im tylko o jedno spotkanie na tylnym siedzeniu i o to, czym chwaliły się doświadczone w tych sprawach dziewczyny. Prześcigały się w wyliczaniu fajnych chłopców, chcąc podkreślić tym swoją wartość i pokazać, że w wieku czternastu–szesnastu lat są już bardzo dorosłe. W szczegółach opowiadały, co robiły, ile razy i z kim. Ona tego nie chciała. Marzyła o mężczyźnie na całe życie. Gdy mówiła im o tym, leżąc na ręczniku, śmiały się, twierdząc, że jest staroświecka. Żartowały z jej dziewictwa.

 

„Dlaczego André patrzy tak na mnie? – Zaczerwieniła się i spuściła wzrok. – Zapytać go?”

– Jesteś ładną i inteligentną dziewczyną – jakby odgadł jej myśli. – Patrzę na ciebie i zastanawiam się, jak ułożysz sobie życie. Martwi mnie to. Zasługujesz na wiele, a oni zmarnują ciebie, tak jak Nicole. Wyrwij się z tego. Uciekaj od nich jak najdalej, nawet na koniec świata. Jest taka książka Johna Updike’a Uciekaj, Zajączku. To opowieść o chłopaku, Zajączku, dwudziestoparolatku szukającym własnej drogi, nie o dziewczynie, takiej jak ty. Ty, choć masz dużo mniej lat, znajdź szybko własną ścieżkę. Nie szukaj tak długo jak on. Znajdź ją jak najprędzej. Warta jesteś tego. Masz jakąś ciotkę, kuzynkę, kogokolwiek, do kogo mogłabyś uciec? – nie otrzymał odpowiedzi. – Wyjedź stąd, jak najdalej. Nie do Marsylii, lecz do Paryża. Skończ tam szkołę, idź na studia. Czy wiesz, że mówisz ładniej i bardziej poprawnie niż wszystkie twoje koleżanki razem wzięte? Masz rodzinę daleko stąd, u której mogłabyś się schronić?

Czekał. Nie podniosła nawet głowy. Nie odpowiedziała. Nie wiedziała, co powiedzieć.

– Dzisiaj jesteś wyjątkowo małomówna. Jeszcze nie tak dawno opowiadałaś mi piękne, wymyślone przez siebie historyjki. Były ciekawe i takie mądre. Teraz nie raczysz wydusić z siebie ani jednego słowa – podsunął jej crème brûlée. – Powiedz, czy masz kogoś oprócz ojca i macochy?

– Tylko Nicole. Ale nie wiem, gdzie jest, a książka ma tytuł: Uciekaj, Króliku. Zajączkiem to ja jestem. Szybko biegnę.

– Tak, masz rację, zajączku, jeśli chodzi o książkę, ale Nicole to nie najlepszy pomysł. – Pokręcił głową. – Wiesz co ona robi?

– Gdy była w domu ostatni raz, to mi opowiedziała. Wcześniej nie wiedziałam.

– Ile masz lat?

– Prawie piętnaście.

– Naprawdę? – zapytał z udanym powątpiewaniem.

– Tak. Przecież wyglądam na tyle.

– Wiem, a tu w środku jesteś już prawie dorosłą osobą. – Wskazał palcem na jej głowę. – Nicole miała szesnaście lat, gdy ją sprzedali. Nie daj się. Uciekaj stąd jak najdalej i biegnij tak szybko, by nikt cię nie dogonił. Tak szybko jak dzisiaj. – Uśmiechnął się. – Jedz deser. – Podał jej łyżeczkę. – Ja nie przepadam za słodyczami.

Zanurzyła łyżeczkę w słodkości. Lucienne gotowała proste dania. Żadnych udziwnień, jak mawiała. Mięso, makarony, czasami ryba, pieczywo, zupa jarzynowa, rzadko ciasta, a jak już, to placek z owocami. Jej nie pozwalała na żadne eksperymenty kulinarne. Miało być prosto, obficie, a przede wszystkim tanio. A tutaj deser, który rozpływa się w buzi, a wcześniej wspaniała sałata z bekonem i orzechami.

 

Patrzył, jak wkłada do ust kolejną łyżeczkę deseru. Znał się na kobietach. Dziwne, ale tacy faceci, jak on, znają się na kobietach i je doceniają. Ładna, czarnowłosa dziewczyna, wyjątkowo zgrabna, z dużymi brązowymi oczami i pięknymi, pełnymi wargami. Naprawdę pięknymi. Śliczny nosek. Figura dziecka, prawie chłopięca, a przy tym duży biust, nie jak u dziewczyny niespełna piętnastoletniej. Trochę za duży według niego. On lubi bardzo małe, w zasadzie nie o to chodzi. Miała coś w sobie. Nie potrafił tego zdefiniować. Nie była przeciętnym podlotkiem. Miała to coś, co przyciągało wzrok. Faceci, ci siedzący przy stolikach i ci mijający kawiarnię, zwracali na nią uwagę. Widział spojrzenia mężczyzn i chłopców. Błysk w ich oczach na jej widok.

Skromna dziewczynka. Miła, grzeczna. Zawsze z książką w ręce i za każdym razem wykraczającą poza jej wiek. Dziwiło go to. Początkowo myślał, że jedenastoletnia dziewczynka z Colasem Breugnonem Rollanda czy później z Panią Bovary Flauberta w ręce, a teraz z Buszującym w zbożu nie pojmuje tego, co czyta. Tak jednak nie było. Zawsze znajdował chwilę czasu, by z nią porozmawiać. Chwilę, gdy nie było klientów w restauracji.

Uwielbiał z nią rozmawiać. O czymkolwiek mówili, rozmowa w końcu zbaczała w stronę książki, którą miała ze sobą, czy wcześniej przeczytanej, którą odłożyła na półkę. Szybko zorientował się, że Chantal rozumie wszystko, co znajduje na kartkach książek i mówi o tym bardziej rzeczowo niż niejedna dorosła osoba.

Niekiedy ktoś bierze książkę do ręki i czyta bez zrozumienia. Zamyka książkę i nie pamięta, o czym mówiła, nie potrafi przypomnieć sobie choć jednej sceny.

Ta mała jest inna. Rozumie, doszukuje się ukrytej treści, analizuje. Czyta i oczyma, i sercem. Potrafi o tym opowiadać jak nikt inny. Sama też tworzy wspaniałe światy w swych opowiadaniach. Rzeczywiste i zmyślone, o realnym życiu i baśniowe. A swój? Swój oddała w ręce innych. Dlaczego? Nie potrafił sobie na to odpowiedzieć.

Wielokrotnie zdołał ją namówić do opowiedzenia wymyślonych przez nią opowieści. Były wspaniałe, ona też, gdy oczy płonęły jej blaskiem, a słowa, w zależności od kontek stu, wypowiadała bądź ciszej, bądź głośniej, z miłością lub złością. Mógłby słuchać bez końca opowieści tej smarkuli. Już dawno nie było mu dane wysłuchać kolejnej. Może teraz tworzy zbyt poważne, zbyt osobiste.

– Napisałaś już jakieś opowiadanie? Przelałaś na papier?

– Nie. – Zatrzymała łyżeczkę przed ustami. – Jeszcze nie. Nie mam odwagi. Mam wszystkie w głowie. Lucienne by się wściekła, gdyby je znalazła w mojej szufladzie. Zobacz, co zrobiła, gdy czytałam, robiąc sobie śniadanie. – Podała mu przedartą na pół książkę.

Wziął ją do ręki. Z kieszeni wyciągnął notes, w którym zapisywał zamówienia klientów, spięty gumką, z zatkniętym za nią kolorowym ołówkiem. Dołożył do książki i oddał jej.

– Pisz! Ona kiedyś ciebie też tak zniszczy. Uciekaj stąd jak najdalej! Nie daj się, jak Nicole.

– Nie mam gdzie iść. Mam tylko ojca. Przecież go nie zostawię. Pokaż mi inny świat, inne życie. Sama nie dam rady. Nie potrafię. Dokąd pójdę?

– Nie jestem w stanie ci pomóc, choćbym chciał. Sam nie zawsze daję sobie radę ze swoim życiem. Ty nie jesteś pełnoletnia i tu jest kłopot. Gdybyś nawet była, to i tak nie mógłbym zabrać cię do mojego świata. Ja nie jestem z tego, jaki znasz. On nie jest twój.

Chwilę milczał.

– Chciałbym ci powiedzieć, ale... nie...

– Wiem, że mnie nie zabierzesz i nikt inny tego nie zrobi. Dlatego uciekam w świat książek i marzeń, a później wracam do domu, kulę się i wmawiam sobie, że tak musi być. Tak musi być. Mam rację? Tak musi być? Tak musi...

– Nie powtarzaj tego w kółko. Odważ się. Nie rób, co ona ci każe. Przecież buntujesz się, przybiegasz tutaj, czytasz, patrzysz na morze i płynące jachty i marzysz. Dzisiaj i wiele razy wcześniej.

– Tylko to potrafię. Śnić, obserwując wypływające z portu statki z trzepoczącymi żaglami, jak ptaki zrywające się do lotu. Chciałabym na ich skrzydłach odlecieć w zaczarowany świat, a może i realny, ale gdzieś tam, za horyzontem. – Nakreśliła w powietrzu linię. – Zapomnieć o życiu z ojcem i macochą, znaleźć kawałek miejsca dla siebie, choćby tak niewielki, jak ten okruch na łyżeczce. – Wyciągnęła ją w jego kierunku. – Nic więcej.

– Ja też taki byłem. Zahukany, nieśmiały dzieciak, wychowany przez apodyktyczne kobiety – matkę i babkę. Do tego dwie starsze siostry. Może z tego powodu lgnąłem do mężczyzn, rówieśników, ale nie tak, jak do kolegów. Inaczej. Wiesz, o czym mówię? Na zajęciach sportowych najbardziej lubiłem nie grę, lecz chwile w szatni, pod prysznicem, gdy mogłem się przyglądać, obserwować kolegów, czuć ich bliskość, zapach ciał po wysiłku. Patrzeć jak prężą się, napinają muskuły. Znalazłem przyjaciela. Zaprzyjaźniłem się ze starszym chłopakiem z tej samej szkoły. Szybko odkryliśmy, że mamy pokrewne dusze. Tak było. Spędzaliśmy ze sobą coraz więcej czasu. Czytaliśmy te same książki, ubieraliśmy się jednakowo, lubiliśmy... to co on, to i ja i odwrotnie. Byłem częstym gościem w jego domu, a on u mnie, wmawialiśmy wszystkim, że pomaga mi w lekcjach. Ale nie była to prawda. Mogliśmy wtedy robić to, co ty robisz z chłopcami. Domyślasz się? Z początku były uśmiechy, gesty, dotknięcia, żartobliwe muśnięcia. Dużo czasu upłynęło zanim doszło do pocałunku. Ja byłem tego inicjatorem. Podobało mi się. Jemu też. Od tego momentu kolejne etapy następowały szybko. Zanim się spostrzegliśmy... Źle to ująłem. Lepiej będzie, jak powiem, że szybko zrealizowaliśmy pragnienia. Poszliśmy do łóżka. Kochaliśmy się. Dotychczas były to fantazje. Rzeczywistość przeszła moje oczekiwania. Miałem wtedy trochę mniej lat niż ty teraz. Nie. Tyle samo. Trwało to kilka miesięcy. Nakryła nas jego matka. Nie znoszę słowa „nakryła”, ale żadne inne tego tak nie oddaje. Chyba wcześniej się domyślała. Zostawiła nas samych, wyszła niby do pracy i niepostrzeżenie wróciła. Nie zrobiła awantury. Kazała nam się ubrać i zaprowadziła do salonu. Posłała męża po moją matkę i babkę. Gdy przyjechali, odbyło się wielkie konsylium, tak, konsylium. O dziwo, wszyscy byli bardzo spokojni. Z zimną krwią, jak pluton egzekucyjny przed skazańcem, tak one przed nami, ze spokojem rozkładały na elementy ten „medyczny przypadek” – to są słowa mojej matki, analizowały przyczyny jego zaistnienia, a moja babka chciała zajrzeć nam w majtki, by sprawdzić, czy nie mamy oznak choroby wenerycznej. Zespół czarownic w osobach jego matki, mojej matki i babki, przy milczącej aprobacie jego ojca, zdecydował nie nagłaśniać sprawy, zwłaszcza że byliśmy niepełnoletni. Postanowiono nas rozdzielić, zabroniono kontaktów, a niedługo potem jego rodzina wyjechała z miasta i więcej go nie widziałem. Poddałem się. Przez dwa lata matka faszerowała mnie tonami leków, odbyła ze mną tysiące rozmów mających nawrócić mnie na właściwą drogę i zaprowadziła do dziesiątków psychoanalityków, psychiatrów, neurologów i innych konowałów. Krótko byłem w szpitalu psychiatrycznym. Pacjenci chodzili po ścianach i sufitach, tak ich widziałem karmiony lekami psychotropowymi, a ja siedziałem w kucki na środku szpitalnej sali i myślałem o nim. Gdy osiągnąłem pełnoletność, powiedziałem dość. Wyjechałem do Paryża ze zrujnowaną psychiką i zdrowiem. Rzucono mnie na kolana. Nie mogłem się podnieść przez wiele lat. Nie wiedziałem, kim jestem i czego chcę. Nie potrafiłem zbliżyć się do kobiet, a nie chciałem do mężczyzn. Po co ja ci to mówię? Nie wiem. Chyba niepotrzebnie. Ale stało się, więc muszę dokończyć. Tak, muszę... – zamyślił się. – Może już nigdy nie będę miał tak wspaniałego słuchacza, który może coś zrobi z moją opowieścią. Zapamiętaj, co ci powiedziałem i powiem. Wreszcie otrząsnąłem się, postanowiłem żyć tak, jak podpowiadało mi serce i rozum. Poznałem mężczyznę dużo starszego od siebie. Pomógł mi. Wróciłem do równowagi. Byłem z nim kilkanaście lat. Odszedł. Na zawsze. Bardzo to przeżyłem. Potem kolejnego. Teraz jestem z Alanem. Młody, przystojny młodzieniec. Jesteśmy razem półtora roku. Byliśmy. Pokłóciliśmy się. Opuścił mnie. Myślałem, że na zawsze. Wczoraj zadzwonił i powiedział, że będzie po południu. Mamy się tutaj spotkać. Jak myślisz? Wróci do mnie?

– Jesteś dobrym człowiekiem. Pogodzicie się i będziecie razem. Wierzę, że tak będzie.

– Dobroć nie ma z tym nic wspólnego – uśmiechnął się do niej. – Zakochujemy się w kimś nie z powodu jego dobroci. Nawet nie dlatego, że jest ładny, przystojny lub inteligentny. Nie wiemy, co jest tego... – Sięgnął po dzwoniący telefon.

– Ja zakocham się tylko w dobrym mężczyźnie – cicho szepnęła.

Przyłożył telefon komórkowy do ucha. Słuchał, odpowiadał półsłówkami. Uśmiech zniknął z jego twarzy.

– Już podjeżdża. To ten czerwony kabriolet. Jest z kimś. Życz mi szczęścia. A jeśli nie... – zawiesił głos.

– Nie martw się. Będzie dobrze. Pójdę już. Dziękuję za obiad i rozmowę. Zrewanżuję się kiedyś.

– To ja dziękuję, że ze mną zjadłaś i mnie wysłuchałaś.

Wstała. Po drodze minęła przystojnego, śniadego, młodego mężczyznę. Drugi, w tym samym mniej więcej wieku, siedział w samochodzie, rozczesując palcami długie blond włosy. Wróciła na ławkę po przeciwnej stronie ulicy. Usiadła przodem do kafejki, kładąc łokcie na oparciu. Patrzyła na rozmawiających. Otworzyła notes. Na pierwszej stronie napisała ołówkiem „André”. Tego opowiadania nie miała jeszcze w głowie. Patrzyła na nich i pisała. Notowała to, czego była świadkiem.

 

André mówi cicho, jego partner głośno i choć nie słyszy słów, widzi, że tak jest. Po wyrazie twarzy, ruchach rąk domyśla się, że to kłótnia, coś na podobieństwo gry. Walczą ze sobą na gesty i słowa. Jeden mówi, drugi zaprzecza, nawet ręką pokazuje, że nie. André prosi, jego przyjaciel odmawia. Trwa to długo. Zapełniają się kolejne kartki. Jedna, druga, trzecia i następne. Ten wstaje ze złością na twarzy, chce odejść, drugi go powstrzymuje. Rozmawiają. Ciągła gestykulacja, ruch rąk, kłótnia. Jak w niemym filmie – tylko obraz, słów nie słychać. Jedynie gesty, mimika twarzy i ruchy warg, z których nie można rozpoznać obietnic. Czyich? André, jego przyjaciela? Nie. Tylko André.

 

Spojrzał w jej kierunku. Wstał i nachylił się nad swym rozmówcą, mówiąc mu do ucha. Jego przyjaciel podniósł się i po chwili opuścili kafejkę. Poszli na tyły budynku, chyba do mieszkania, które André miał nad lokalem, na ostatnim piętrze.

Odwróciła się w stronę morza, usiadła wygodnie i pisała. Tworzyła dalej historię spotkania jej przyjaciela z jego kochankiem i nim się spostrzegła, zrobiło się późno. Statki z turystami wróciły do portu, w kafejkach szykowano stoliki na przyjmowanie wieczornych gości, a czerwonego kabrioletu już nie było. Nie zdążyła napisać szczęśliwego zakończenia, a musiała wracać do domu. Już nie biegła, szła wolno, zastanawiając się, jak będzie. Jak? Jak zwykle. Krzyki, wyzwiska, bicie, nim ojciec zareaguje, i pretensje, że nie pomagała w domu.

Skręciła w uliczkę, była u drzwi. Zapach świeżego pieczywa uderzył w jej nozdrza. Cofnęła się i weszła do sklepiku, witając się ze sprzedawcą.

– Pięknie pachnie.

– Tak. Ojciec już wrócił – usłyszała w odpowiedzi. – Zabrał bagietki.

– Mogę zostawić u pana książkę i notes?

– Włóż do torby. – Podał jej papierową torbę na pieczywo. – Jutro odbierzesz. Nikt nie będzie do niej zaglądał.

– Dziękuję. Do zobaczenia.

Weszła do domu. Ojciec siedział przy stole, patrząc bezmyślnie przed siebie. Czekał na podanie posiłku. Macocha mieszała łyżką w garnku.

– Gdzież to się, dziwko, podziewałaś cały dzień? Mówiłam ci, Gaston, żadnego pożytku z niej nie ma. Albo w szkole, albo czyta jakieś durne książki. Gdy jest najwięcej roboty w domu, to włóczy się po mieście. Cały dom na mojej głowie. Sprzątanie, pranie, gotowanie. Nie wiem, gdzie ręce włożyć. Urobiłam je po łokcie, a ona swoje trzyma pod dupą. Chyba nie wie, do czego służą. Powiedz coś, Gaston. – Na chwilę zamilkła, łapiąc głęboki oddech. – Ja tu tyram jak wół, a ta niewdzięcznica z samego rana gdzieś poleciała. Zatłukę ją kiedyś. Doigrasz się. – Pogroziła jej łyżką wyjętą z garnka.

Kontynuowała monolog, opowiadając, jak słabą i wrażliwą jest kobietą. Jak ciężko haruje, dbając o dom i rodzinę, troszczy się o męża i podłą pasierbicę. Mówiła, jak u rzeźnika wybierała najlepsze kawałki mięsa, dojrzałe pomidory na targu, szukała we wszystkich sklepach najładniejszej bazylii i tego ulubionego makaronu, aby tylko zadowolić rodzinę. Że stoi godzinami przy garach, by mąż po powrocie z pracy miał ciepły posiłek. I co? I nikt nawet jej za to nie podziękuje. Nie doceni jej starań. Nie może liczyć nawet na odrobinę współczucia. Co najwyżej sąsiedzi litują się nad jej losem.

– Gdyby ktoś postronny widział moją niedolę, to łza zakręciłaby mu się w oku – powiedziała, stawiając przed mężem talerz makaronu polany sosem i posypany bazylią. – Wdzięczności z waszej strony nie mogę oczekiwać. A ty, gówniaro, nie zasługujesz dzisiaj na obiad.

– Nie jestem głodna – wtrąciła Chantal.

– Nie pyskuj, niewdzięcznico. – Postawiła na stole kolejny dla niej. – Powinnaś całować mnie po rękach, że tak dbam o ciebie i twojego ojca. Własna matka nie opiekowała się tobą tak, jak ja. Siadaj i jedz. A ty mógłbyś, choć raz, coś jej powiedzieć – zwróciła się do męża.

Nałożyła na swój talerz prawie połowę ugotowanego makaronu. Sięgnęła do miseczki ze startym serem, nabrała ręką i posypała swoją porcję, rozsypując dookoła. Pokroiła pieczone mięso i przełożyła sobie największy kawałek.

– Dobrze, że mam dobry humor. Inaczej pożałowałabyś dzisiejszego ranka. – Włożyła do ust potężną porcję makaronu nakręconego na widelec.

„O czym mówi?” – patrzyła, jak macocha wkłada na raz pomiędzy grube wargi taką ilość makaronu, z którą ona musiałaby się borykać przynajmniej na trzy–cztery razy, i wciska tam kolejny kawał mięsa.

Lucienne była prawie wzrostu ojca, choć on nie był ułomkiem. Ważyła na pewno więcej. Nogi i ręce miała grube, kiedyś szczuplejsze, ale zawsze grube, twarz czerwoną, nalaną. Gdy siedziała, zwisający brzuch opierał się na udach. Gdy stała, nie widać było jej małego biustu, tylko wydatny, opięty fartuchem lub podomką brzuch. Włosy miała zawsze tłuste, niemyte przez wiele dni. W podomce i klapkach spędzała większość dnia przed telewizorem. Wychodząc na zakupy, zmieniała podomkę na sukienkę, lecz klapki pozostawały na nogach.

Piła dużo wina, więcej niż ojciec. Bez przerwy sięgała po kieliszek, a gdy widziała w nim dno, nalewała sobie z butelki. Tylko sobie. Ojcu wystarczała jedna duża szklanka do obiadu. Jadała dużo, popijając winem. Teraz, po włożeniu makaronu do ust, dopełniała go kolejnym kawałkiem bagietki rwanym rękoma z całości, wciskając po chwili kawałki pokrojonego wcześniej mięsa. Jadła nieładnie. Z otwartych ust wyciekał pomidorowy sos, zwisał makaron i słychać było mlaskanie.

„Co skłoniło ojca do związania się z nią? – zapytała siebie Chantal. – Dlaczego to zrobił, a teraz jest przy niej?”

Nie pamiętała dobrze ojca sprzed zgonu matki. Miała wtedy sześć lat, a nie skończyła siedmiu, gdy ożenił się z Lucienne, ledwie kilka miesięcy po śmierci żony. Sąsiedzi mówili, że był przystojnym mężczyzną. Teraz tego nie widziała. Zgarbił się, jego twarz nabrała prostackich rysów, jakiś bezmyślny wyraz zagościł na niej. Czy śmierć żony, czy małżeństwo z macochą to spowodowało, na to nie była w stanie sobie odpowiedzieć. Od niego też niczego nie mogła się dowiedzieć. Nie rozmawiali prawie ze sobą, on rzadko się odzywał.

Matka była ładną kobietą. Tak ją wszyscy zapamiętali. To prawda. Głęboko w szufladzie biurka leżało kilka jej fotografii z dzieciństwa i młodości. Także zrobione na ślubie i po urodzeniu córki. Nie mogła ich powiesić w ramce na ścianie. Nawet to małe zdjęcie, z nocnej szafki przy łóżku, macocha kazała schować, grożąc, że wyrzuci. Gdy powiedziała o tym ojcu, burknął tylko, że to już przeszłość. Dla niego był to czas miniony, nie warty wspomnień, a jej wspomnienia macocha i on starali się wymazać z pamięci. Żadnych fotografii, żadnych rozmów o niej. Dla nich jej matki nie było. Jakby nigdy nie istniała. Skierowała wzrok na ojca. Jadł powoli, starannie nawijając na widelec makaron lub nabijając na niego kawałki mięsa z półmiska. Patrzył spojrzeniem bez wyrazu, to przed siebie, to w szklankę czerwonego wina.

„Czy on o czymś myśli? – zastanawiała się. – Jeśli tak, to o czym? Chyba nie snuje w głowie własnych opowieści, tak jak ja. Przecież nigdy nie opowiedział mi przed snem bajki, nie przytulił i nie powiedział nawet dobranoc. Jak skończy jeść, weźmie do ręki przyniesioną z pracy gazetę, pozostawioną przez kolegów, chwilę ją przejrzy, przeczyta dwie, najwyżej trzy wiadomości i usiądzie w fotelu. Obok zalegnie na kanapie jego małżonka, stawiając na małym stoliku wielką szklaną misę chipsów, i będą wpatrywać się w telewizor. On, biorąc co jakiś czas kilka, a ona, garściami wpychając w usta i krusząc dookoła, będą komentować obrazki przesuwające się na ekranie. Tak spędzą cały wieczór, co jakiś czas wyciągając z lodówki kawałek wędliny, plaster sera, łamiąc kolejny kęs bagietki i nalewając kolejną porcję wina. Gdy będzie już późno, pójdą do sypialni, najpierw ona, później on lub odwrotnie, nigdy razem, może umyją się przed snem, ale robią to nieczęsto. Pozostawią otwarte drzwi i po chwili w całym domu słychać będzie chrapanie. Czyje głośniejsze, zależy od ilości wypitego wina. Tak upływa dzień po dniu. Żadnych rozmów, tylko monolog macochy i zdawkowe uwagi kierowane przez nich do postaci wyświetlanych na ekranie telewizora”.

– Kończ szybciej! – głos Lucienne wyrwał ją z zadumy. – Bierz się za sprzątanie i zmyj naczynia, tylko nie marnuj zbyt dużo wody. Musimy z twoim ojcem omówić pewne sprawy. Pospiesz się.

Ojciec wstawał już od stołu, zostawiając na nim talerz z ułożonymi równo sztućcami i przysuniętą do niego szklanką. Sięgnął po gazetę leżącą na komodzie i wolno poszedł w kierunku fotela. Lucienne wsadziła do ust ostatni kawałek bagietki, zostawiła na stole bałagan i z kieliszkiem wina ruszyła za mężem.

Chantal została sama. Spojrzała na rozkruszone pieczywo, resztki mięsa i makaronu w czerwonym sosie na plastikowym czymś imitującym obrus, rzucony w nieładzie widelec i nóż, krzesło odsunięte byle jak od stołu.

„Jak po przejściu stada dzikich świń – pomyślała – a jest to tylko miejsce posiłku jednej osoby”.

 

Stworzyła takie opowiadanie. Kilka lat temu. Może w trzeciej klasie albo wcześniej. Niedługo po tym, jak Lucienne z Nicole wprowadziły się do nich. Ułożyła je w głowie. Opowiedziała je kiedyś André. Podobało mu się.

 

Rzecz dzieje się w najlepszej paryskiej restauracji. Zwierzęta z leśnych ostępów wyprawiają pożegnalną ucztę królowej lasu, która nigdy nie opuściła swego matecznika, leżąc całymi dniami w leśnym bajorze, a teraz postanowiła wyruszyć w podróż statkiem dookoła świata, poznać inne kraje, dzikie zwierzęta wszystkich kontynentów, by po powrocie opowiedzieć o tym, co widziała i słyszała.

Zwierzęta poleciły kelnerom nakryć do stołu: położyć wspaniały, haftowany, biały obrus i udekorować go srebrnymi świecznikami z zapalonymi świecami i kwiatami w kryształowych wazonach; pośrodku postawić ogromną wazę z ponczem, sporządzonym z herbaty, cukru, przypraw, owoców, soków owocowych oraz rumu, a wokół niej pękate kieliszki ze rżniętego szkła; przed każdym krzesłem dla zaproszonego gościa ustawić wspaniałą porcelanową zastawę i ułożyć obok srebrne sztućce z rękojeściami wykładanymi masą perłową. Na półmiskach podać przysmaki: trufle białe i czarne, pieczone kasztany, żołędzie w miodzie, świeże pędraki posypane nasionami traw i płatkami kwiatów, pachnące poziomki i czarne jagody, wykopane z ludzkich pól ziemniaki przystrojone różnokolorowymi grzybami i ozdobione delikatnymi ziołami. Gdy wszystko było już przygotowane, spakowały walizkę królowej i wyprawiły ją na przyjęcie do Paryża, a same zebrały się na polanie, by opakować w kolorowy papier prezent – atlas świata – i przewiązać go złotą wstążką. Uczyniwszy to, pobiegły na przyjęcie do najlepszej paryskiej restauracji.

Kiedy weszły do środka, zobaczyły swoją królową leżącą w ogromnej wazie ponczu, z ryjem unurzanym w jagodach, ziemniakach i wszystkim, co stało na stole, pośród potłuczonej zastawy, pogiętych sztućców, rozbitych kieliszków, na poplamionym obrusie, pośród kwiatów, pogniecionych i połamanych świec. Leżącą półprzytomną z nadmiaru wypitego alkoholu, bełkoczącą między kolejnymi beknięciami:

– Jestem waszą królową. Opowiem, jak wrócę.

– Co ona zrobiła?! – zatrwożyły się zwierzęta. – Przecież miała ruszyć w świat, by zobaczyć, poznać i nam opowiedzieć. Co ona zrobiła?!

– Nic nie zrobiła, nic – odezwał się stojący przy drzwiach mały zajączek. – Tak naprawdę, to ta świnia nie wyszła ze swego bajora.

 

– Rusz się wreszcie, królewno, i posprzątaj ze stołu. – Macocha podkreśliła wypowiedź głośnym beknięciem. – A jak skończysz, to przyjdź tutaj.

Chantal zebrała ze stołu talerze. Półmisek z pieczonym mięsem włożyła do lodówki, będą to jeść przez kolejne dwa dni, i mokrą ścierką starła plastikowy obrus. Nalała do zlewu gorącą wodę z czajnika, uzupełniła zimną, do tego kilka kropel płynu do mycia i wolno zmywała jeden talerz po drugim. Nie miała chęci na rozmowę z macochą. Musiało się coś ważnego dzisiaj wydarzyć, że Lucienne chciała z nią rozmawiać. Zakończyła zmywanie, wypuściła wodę, spłukała zlew i nalała, jak poprzednio, trochę z czajnika, trochę z kranu, płucząc w tej garstce wody wszystko po kolei. Gdy kończyła wycieranie, rozległ się tubalny głos macochy:

– Przyjdziesz wreszcie?

Usiadła w wolnym fotelu.

– Odwiedziła nas dzisiaj madame Margot. Przywiozła czekoladki. – Lucienne wskazała ręką puste pudełko leżące na stoliku. – Była zasmucona ucieczką Nicole. Minęło już pół roku, a ona nie może się z tym pogodzić. Przygarnęła tę niewdzięcznicę, taką samą jak ty. Dała jej dach nad głową, ubierała i karmiła prawie przez osiem lat, a ta tak jej się odwdzięczyła. Miała wszystko, a my co miesiąc sporo grosza. Margot to porządna kobieta. Drugiej takiej nie ma. – Przetarła palcami oczy, udając, że ściera napływające łzy. – Dawała nam połowę zarobku Nicole, a jej też nie żałowała, potrącając oczywiście za wikt i opierunek. Jak zimna i wyrachowana okazała się moja córka. Uciekła z jakimś młodym gnojkiem, zostawiając swoją matkę i tę dobrą kobietę Margot. Nagle zachciało się jej miłości. A co, nie miała jej? Nie mogę tego zrozumieć. Ciężko nam będzie związać...

Chantal nie słuchała już, odpłynęła w swój świat. Nie miała notesu i ołówka, lecz układała dalej opowieść o kelnerze z kafejki i jego przyjacielu z dzieciństwa. Nie zapisywała teraz, ale układała na jednej z półek w głowie obok wielu innych, wcześniejszych, wiedząc, że wróci do niej i kiedyś dokończy ołówkiem na kartkach.

– Ty mnie nie słuchasz! Twój ojciec też. Nie patrz tak głupio przed siebie – skierowała słowa w stronę męża. – Ja sobie flaki wypruwam, staram się zapewnić porządne życie twojej córce, a ciebie to nie interesuje. Przecież księżniczką nie zostanie. Takie są tylko w jej głupich książkach. Musi zapracować na chleb i mnie odpłacić za te wszystkie lata, gdy się nią opiekowałam. Od dziecka ją wychowuję i wiem, co dla niej najlepsze.

Chantal przeczuwała, co będzie dalej. Zesztywniała cała, żołądek podszedł jej do gardła, serce biło mocniej. Tylko nie to! Sprężyła się jak dzikie zwierzątko, mały zajączek szykujący się do ucieczki przed wilkiem.

– Margot widziała ciebie w zeszłym roku na plaży – kontynuowała Lucienne. – Specjalnie przyjechała tutaj, by obejrzeć dziewczęta. Spacerowała po promenadzie. Przyglądała się wam. Spodobałaś się jej. Najbardziej ze wszystkich dziewcząt – co tak wytrzeszczasz te ślepia. Gdzie będziesz miała lepiej? Nie będziesz u niej sama. Oprócz Nicole – dlaczego ona uciekła? czy źle jej tam było? – pracuje u niej jeszcze jedna dziewczyna z Bandol. Madame Margot chce cię przygarnąć i...

– Tato... – przerwała jej błagalnym głosem.

– Co, tato?! – podniosła głos macocha. – Zostawiła trochę pieniędzy na początek. Kupię ci bilet do Marsylii, walizkę i nowe buty, bo te po Nicole już się nie nadają. Wszystkie potrzebne ubrania, ładną bieliznę i kosmetyki dostaniesz od niej. Ubierze cię elegancko, kupi ci szminkę i tusz do rzęs, perfumy i inne duperele. Będziesz zadowolona. Prawda, Gaston?

– No – mruknął ojciec.

– Tato, i ty się zgadzasz? – Chantal nie mogła uwierzyć. – I ty się zgadzasz, żebym została prostytutką u madame Margot? Chcesz sprzedać swoją córkę za... za... – załamał jej się głos. – Co mama, moja mama by powiedziała? Nie mogę uwierzyć, że chcesz sprzedać swoje dziecko. Nie mam nawet piętnastu lat.

– Za miesiąc będziesz miała! – warknęła Lucienne.

– Porozmawiamy o tym, gdy będzie już pełnoletnia. Poczekaj trochę – wtrącił cicho Gaston.

– Nawet gdy będę pełnoletnia, to i tak nie pójdę do Margot. Ucieknę z domu. – Zerwała się z fotela i wbiegła do swojego pokoju, rzucając się na łóżko.

Przez zatrzaśnięte drzwi słyszała głos macochy:

– Uciekniesz i co dalej? Zostaniesz księżniczką z twoich książek? Królewną z bajki? Nie! Co najwyżej kurwą na przydrożnym parkingu. Kanapą dla kierowców ciężarówek!

 

Schowała głowę pod poduszkę.

Nie mogła jej słuchać, tak jak nie mogła Nicole podczas ich ostatniego spotkania, jakże innego niż wcześniejsze.