Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Zbiór opowiadań Henryka Tura pisanych w latach 1991-2021. Niektóre były publikowane na łamach magazynów, np. "Science Fiction", niektóre ukazują się tu premierowo. W skład antologii weszły takie opowiadania jak m.in.: "Armia Krasnoluda", "Zabawy z czasem", "Jezus w Polsce", "Człekołak". To gratka dla fanów fantasy i science-fiction, ale znajduje się tu również humoreska i post-apo. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 468
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Henryk Tur
Saga
Antologia
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2022 Henryk Tur i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728156858
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Dwadzieścia lat to szmat czasu.
W trakcie tych dwóch dekad zmienił się świat. Gdy zaczynałem pisać, miałem do dyspozycji komputer Amiga 1200, a kontakty telefoniczne były możliwe wyłącznie dzięki numerom stacjonarnym. Dla niektórych to prehistoria, gdzieś pomiędzy wynalezieniem koła a panowaniem Mieszka.
Choć pierwsze moje próby pisania datują się na rok 1991 (wciąż je mam!), na poważnie zacząłem w 1999 roku, zainspirowany opowiadaniami żony. Jako że początek XXI wieku był wielkim boomem róznej maści magazynów i periodyków dotyczących fantastyki, zaczęliśmy rozsyłać nasze prace. Poskutkowało to debiutem w marcu 2002 roku na łamach magazynu „Science Fitcion”. I na tym się nie skończyło.
W chwili, gdy piszę te słowa, mamy wrzesień 2021 roku. Jak łatwo policzyć, niedługo stuknie dokładnie dwadzieścia lat od tamtego wydarzenia. Ponieważ w tym okresie ukazało się drukiem łącznie piętnaście moich tekstów (plus jedna książka), to doskonała okazja, aby wszystko zebrać w jednym miejscu.
Tak więc przez Tobą antologia, na którą składają się teksty napisane w różnych latach (ostatni w 2016 roku), a ułożone są w kolejności chronologicznej, czyli ich ukazywania się w magazynach i antologiach książkowych. Znajdziesz tu fantasy, science-fiction, fantastykę, a nawet humoreskę i post-apo. Do wyboru, do koloru.
Choć ostatni tekst pochodzi z 2016 roku, nie oznacza to mojego wycofania się z pisania. Primo – drugie tyle tekstów nie zostało jeszcze nigdzie opublikowanych (najstarsze pochodzą z 2003 roku!). Secundo – kilkadziesiąt kolejnych jest w trakcie pisania. I prędzej czy później wszystkie będą ukończone.
Tak więc ta darmowa antologia nie jest moim – mam nadzieję – ostatnim słowem.
A czy warto czekać na kolejne?
Przeczytaj zawarte tu opowiadania i zadecyduj samodzielnie.
Zapraszam.
Henryk Tur, 4 września 2021, Przemyśl
od autora: „Armia krasnoluda” powstała w okresie, gdy prowadziłem dużo sesji RPG w WFRP. Zaczęło się od nazwy – przeglądając różne anglojęzyczne podręczniki do RPG zawsze podobały mi się ich nazwy, jak to „Skeleton’s throne”, „Undead army” czy inne „Skaven’s secrets”. Jakoś tak przyszła mi do głowy nazwa „Dwarf’s army”. A potem pomyślałem, czego mogłaby dotyczyć opowieść o takim tytule? Efekt na kolejnych stronach.
Tym opowiadaniem zaczyna się moje literackie bio. Pojawiło się w marcu 2002 roku w magazynie „Science Fiction”. Zmierzałem akurat do pracy na nocną zmianę i poczułem się niezwykle, gdy zobaczyłem w witrynie kiosku magazyn, a na nim swoje nazwisko. Wspaniałe uczucie.
Ciekawostka 1 - chronologicznie był to szósty napisany przezez mnie tekst w życiu
Ciekawostka 2 - opowiadanie pojawiło się również w piśmie „Gwiezdny Pirat” nr 19 (sierpień 2006). Co interesujące, dowiedziałem się o tym ostatni, poinformowany przez osoby trzecie. Zostało opublikowane bez mojej zgody i wiedzy, a co ciekawe – opisane jako opowiadanie, które wygrało konkurs. Do dzisiaj nie wiem, skąd się tam wzięło?
Ciekawostka 3 - ok. 2010 roku opowiadanie znalazło się na Chomikach w formie PDF.
Ciekawostka 4 - zacząłem pisać ten tekst ręcznie w miejscowości Książ Wielki. Żona zrobiła mi w trakcie tej czynności fotkę. To jedyne zdjęcie, jakie powstało, na którym widać mnie piszącego.
Włócząc się po wschodnich rubieżach Królestwa Zachodu, trafiłem pewnego razu do małej osady, położonej w lesie jakieś trzydzieści mil od Mrocznych Gór.
Jestem najemnikiem, więc przyzwyczaiłem się do wojaży i poznałem wiele miejsc - nawet takich, których nie ma na mapach - lecz tutaj byłem po raz pierwszy. Wieś chyba nie miała nawet jeszcze nazwy. Składało się na nią kilka otoczonych palisadą chałup. Był dzień, więc bez problemów dostałem się do wnętrza przez szeroko otwartą bramę. Mieszkańcy musieli być bardzo naiwni. Zbrojny we wsi, w dodatku obcy, tymczasem chłopina pełniący straż przy bramie zaledwie raz na mnie zerknął, a zrobił to, dalibóg, nie przerywając drzemki! A gdybym był zwiadowcą banitów?
Tak, tak, niektórzy ludzie do dziś się nie nauczyli, że niebezpieczeństwo może nadejść z każdej strony.
Oczywiście gospody tu nie było. Zagadnąłem więc pierwszego lepszego chłopa, gdzie by można odpocząć. Wskazał na okazalszy od innych dom po drugiej stronie placyku.
- Naczelnik Vorphacke ma dużo pokoi - powiedział i odszedł do swoich zajęć.
Zapewne miało znaczyć to, że można się u niego przespać, zjeść, wypić i może coś jeszcze?
Skierowałem Raga, mojego konia, we wskazaną stronę. Na środku wioski stały obok siebie dwa posągi. Pierwszy wyobrażał Morandora, dzierżącego potężny miecz, drugi zaś postać bliżej nieokreśloną z twarzy, wznoszącą nad głową kamienny topór. Domyślałem się, że to Gromowładny, czczony powszechnie na wschodzie Królestwa.
Kilkoro dzieci i dwie chłopki obrzucało mnie cały czas ciekawymi spojrzeniami. Jak zwykle w takich miejscach. Przywykłem, tak jak i do kur i owiec, pętających się wszędzie po wioskach Królestwa.
Dom naczelnika jako jedyny w osadzie był piętrowy, otoczony werandą i pokrywała go czerwona dachówka - trudno więc było go nie zauważyć. Na werandzie siedział w wyplatanym fotelu łysiejący, wąsaty osobnik, którego brzuszysko zaprzeczało, jakoby tutejsi mieszkańcy utrzymywali się z ganiania po lesie za zwierzyną czy też uprawy roli przez większą część dnia.
Zeskoczyłem z Raga. Naczelnik wstał. Skłoniłem mu się lekko.
- Dżeń dobry, dżeń dobry - wyseplenił. - Co szprowadża wasz, panie, do nasz?
- Nazywam się Wolfgang Nur. Oferuję swój miecz i łuk w zamian za niewielkie opłaty - wyrecytowałem swoją starą formułkę; wymówiłem ją owego roku ze sto razy i ze sto razy usłyszałem w odpowiedzi: „nie”.
- Mamy swoich ludzi - sto pierwszy raz - ale brakuje nam rąk do pracy. Spojrzał na mnie pytająco, a ja poczułem, jak jasny szlag mnie trafia! Ja, uczestnik pięciu bitew, dziesiątków starć, mam być parobkiem?! Ja, weteran spod Galmadu?!
- Nie - rozwiałem wątpliwości - nie interesuje mnie to. - Wskoczyłem na Raga.
- Żaraż, żaraż! - Vorphacke zszedł z werandy. - Niech no pan nie jedże. Nocz niedługo, a do innych farm daleko.
Fakt. Tu miał rację. Poza tym, od dwóch dni nic porządnego nie piłem. Wody nie licząc.
- Macie pokój na noc? - spytałem.
Przytaknął z uśmiechem. Ha! Typ podobny do mnie. Każdą okazję wykorzysta, aby zarobić. Czyli - lekki sukinsyn.
- Piwo się znajdzie? – zeskoczyłem z wierzchowca.
W odpowiedzi gestem ręki zaprosił mnie do środka. Ragiem zajął się parobek - wychudzony chłoptaś z odstającymi uszami, cały czas gapiący się na mnie z małej stajni.
Naczelnik Vorphacke zażyczył sobie za gościnę całą sztukę złota, ale nie narzekałem. Pokoik był bardziej komórką i z trudem mieścił łóżko, ale za to kolacja była znakomita: kurczak z ziołami, do tego świeży chleb i parę piw.
Siedzieliśmy właśnie nad czwartym. Obsługiwała nas żona gospodarza, kobieta nie pierwszej młodości, ale dobra gospodyni. Wymieniłem z nią kilka uprzejmości. Córki, niestety, nie mieli. Za to Vorphacke gadał, a raczej seplenił, za czworo. Wręcz nie mógł się zamknąć. Widać, że dawno nikogo tu nie było z szerokiego świata. Podobno ród Vorphacke pochodził od lordów z południowych prowincji Królestwa. Wątpię. Uśmiechnąłem się tylko niewinnie. Opowiedziałem mu sam, co nowego słychać w świecie. Słuchał uważnie, co jakiś czas potakując głową, jakby potwierdzał moje informacje.
Chciałem właściwie już wstać i udać się na spoczynek, gdy wtem rozległo się stukanie do drzwi. Usłyszeliśmy, jak gospodyni je otwiera.
- Niech Kaldan błogosławi temu domowi - dobiegł nas z sieni stary, zmęczony, głos o głębokim brzmieniu. - Czy znajdzie się tu gościna dla Gorama Grammsona, jego sługi?
- Ależ proszę, wejdźcie, panie - zaprosiła go pani Vorphacke.
Do izby wkroczył sędziwy krasnolud. Na Morandora! Podobnie wiekowego jeszcze nigdy nie spotkałem, a wędruję dużo. Twarz miał tak porysowaną zmarszczkami, że przypominała bardziej maskę niż oblicze. Mlecznobiałe włosy wylewały się spod skórzanego czepca, sięgając niemal do pasa. Takiej samej długości broda zapleciona była w cztery potężne warkocze. Imponujące, zaiste. Musiał być bardzo poważany wśród krasnoludów, mnie jednak złośliwie przemknęło przez głowę, że jeśli powiązałby brodę z włosami, mógłby zaoszczędzić na kaftanach, co – zważywszy liczbę przeżytych przeszłych i przyszłych lat - nie byłoby bez znaczenia. Zachowałem jednak to odkrycie dla siebie. Szanuję starszych - i ludzi i krasnoludów.
Wracając do wyglądu gościa: w prawej dłoni dzierżył rzeźbiony, mahoniowy kostur. Pod pachą lewej ręki ściskał dość duże pudło szachów. Jego strój był prosty - ciemna, kontrastująca z włosami tunika i mocne, skórzane buty. Do szerokiego, brązowego pasa miał przytroczony sztylet. Bardziej chyba ku ozdobie niż obronie.
Powtórzył jeszcze raz formułę, którą wymówił przy wejściu. Vorphacke i ja wstaliśmy i ukłoniliśmy się gościowi, po czym naczelnik zaprosił go do stołu. Goram Grammson podziękował skinieniem i z westchnieniem ulgi, po długiej zapewne podróży, zasiadł naprzeciw mnie. Kostur oparł obok siebie o stół, pudło zaś położył na stole. Takie zwykłe pudełko, które w środku zawiera figury, a po jego rozłożeniu otrzymujemy szachownicę. Umiem grać w szachy. Zimą, na strażnicy we Wschodniej Przełęczy, nie było ciekawszych zajęć.
Pani Vorphacke postawiła przed obcym chleb i talerz gorącej zupy. Zaczął jeść powoli, starannie przeżuwając każdy kęs i na tej czynności skoncentrował całą swą uwagę. Posiedzieliśmy z Vorphackiem chwilę w milczeniu, a potem wróciliśmy do przerwanej rozmowy.
- Czydżeszczi mil na południe - odezwał się gospodarz - widziano oszadników. Tam szpróbujcze, panie Nur. Na pewno wasz miecz sie pszyda.
- Jesteś najemnikiem? - zapytał tym swoim głębokim głosem krasnolud. Przytaknąłem. - Nie odchodź - powiedział - zaraz porozmawiamy.
Nie czekając na moją odpowiedź, wrócił do posiłku.
- Pszygotuję panu pokój - Vorphacke wstał od stołu. Krasnolud skinął głową przyzwalająco, jakby to on był tu gospodarzem.
Siedziałem w milczeniu, czekając, aż Grammson skończy. Gdy to uczynił, pojawiła się gospodyni, postawiła na stole dwa kufle piwa, wzięła mój pusty i wyszła. Grammson ignorował mnie jednak jeszcze. Drżącymi ze starości rękami zaczął nabijając fajkę, a potem zapalił ją. Po pomieszczeniu rozszedł się miły aromat tytoniu. Pyknąwszy kilka razy, krasnolud oparł się łokciem o stół i zaczął wypytywać:
- Dobry jesteś?
- Dziesięć lat nie dałem się zabić, a nie narzekam na brak służby.
- Znasz te tereny?
- O tyle o ile. Konkretnie?
- Do Mrocznych Gór?
- Tak.
Przyjrzał się mi badawczo, niczym kupiec nabywający konia na targu. Próbę przeszedłem pomyślnie, a w przeciwieństwie do konia nie musiałem pokazać zębów.
- Pięć sztuk złota za dzień. Potrzebuję cię na tydzień.
Nie wahałem się ani chwili. Zaczął majstrować przy pudełku; nie wyjął jednak z niego sakiewki, lecz figury. Rozłożył szachownicę i zaczął je rozstawiać.
- O interesach najlepiej porozmawiać przy pożytecznym zajęciu - wyjaśnił.
Przyjrzałem się figurom. Były naprawdę niezwykłe. Wyrzeźbione z najdrobniejszymi detalami, każda z nich miała inny strój, inną twarz, inne rysy, inny ubiór i broń. Dostała mi się biała armia. Wziąłem do ręki pionek wojownika. Lekki, jakby pusty w środku, a jednocześnie wykonany z nieznanego mi drewna. Biały hełm na głowie, bojowe spojrzenie, rozwidlona, brązowa broda. Oburącz trzymał przy piersiach młot.
- To Gottard Hubbar - odezwał się nagle starzec.
- Nazwaliście figury, panie? - zdziwiłem się szczerze.
Przez jego twarz przemknął smutny uśmiech.
- Nie. Nie musiałem. - Dodał po chwili.
Podczas, gdy wszyscy moi wojownicy mieli młoty, jego posiadali topory. W drugich rzędach także były różnice. U mnie funkcję wież pełnili elitarni gwardziści, u niego zakute w stal krasnoludy zakonne, o dziwnych herbach na tarczach. Zapytałem krasnoluda, jaki zakon reprezentują.
- To wojownicy podziemni Wagana, boga wojny - odparł - znanego także jako Grim. To były wspaniałe krasnoludy, Moggard i Thartin - wskazał swoje pionki.
- Były? - zdziwiłem się. - Zakon przestał istnieć?
- Zakon nie - posmutniał - ale oni tak.
Nie przeczę, rozmowa z nim coraz bardziej mnie intrygowała. Spojrzałem na kolejne figury. Laufry były wyobrażone przez gońców podziemnych. Moi - z białymi, jego z czarnymi opaskami na głowach. Natomiast rolę skoczków pełniły figury ubrane w robocze fartuchy, z różnymi narzędziami przy pasach i w dłoniach.
- Inżynierowie? - zagadnąłem. Przytaknął.
Mój król i moja królowa wyglądali naprawdę po królewsku. On odziany był w bogato zdobiony płaszcz, w żelaznej koronie na głowie, na szyi miał zawieszony mały symbol kilofa. Ona w czerwonozłotej sukni, obwieszona wieloma różnymi ozdobami. Rzadko zdarza się widywać krasnoludki, więc przyjrzałem się jej twarzy. Nawet jak na ludzkie standardy - była piękna.
- To para książęca - odezwał się starzec. - Dena Barakdottir i Harald Goramson. Króla i królową mam ja - wskazał na swoje figury.
Uśmiechnąłem się. Zapewne więcej czasu spędzał nad tymi figurami, niż rozmawiając ze swymi ziomkami. Stąd też wszystkie te imiona, pewnie każdy pionek miał też swoją historię. Niektórych rzeczywiście mógł nazwać na cześć żyjących lub raczej tych, których kiedyś znał.
- Pewnie myślisz - odezwał się niespodziewanie Grammson - że to tylko moja fantazja? Nie zaprzeczaj, potrafię doskonale odróżnić kłamstwo od prawdy. To nie fantazja. To długa historia, która sprowadziła mnie tutaj… - zawahał się - pierwszy raz od prawie dwustu lat.
Zaskoczył mnie! Dwieście lat???
- Nie obraźcie się, panie - zacząłem delikatnie - ale czy mogę zapytać o wasz wiek?
Skinął głową.
- Więcej lat mam pewnie niźli twój pradziad. Jestem być może najstarszym żyjącym krasnoludem… lub jednym z kilku. Kaldan obdarzył mnie długim żywotem. Mój czas zapewne niedługo dobiegnie końca. Gdy się urodziłem, mój ojciec wyruszał na północ, odpierać wraz z innymi inwazję hord ze wschodu. Mam dwieście piętnaście lat. Zaczynasz - zmienił temat, wskazując na planszę.
Rozpoczęliśmy grę. Pan Vorphacke pojawił się po chwili z zaproszeniem do spania.
- Jeśli nie mielibyście, panie, nic przeciwko - odezwał się krasnolud - chcielibyśmy dokończyć partię.
- Oszywiszcze, oszywiszcze - zgodził się szybko naczelnik.- Poszyczę więcz panom dobrej noczy. - Skłonił się i wyszedł.
Gra toczyła się dalej. Mój przeciwnik był geniuszem. Po kwadransie Gottard Hubbard i trzej inni biali wojownicy leżeli z boku, dołączył do nich jeden z inżynierów. Ja zbiłem tylko jednego czarnego wojownika. Po kolejnych dziesięciu minutach z wyższych figur został mi tylko jeden zabójca trolli, para książęca oraz jeden wojownik. Gra toczyła się w całkowitym skupieniu i milczeniu, czasem tylko krasnolud wzdychał i mruczał coś w swym języku. Ostatnia część gry trwała niecałe dziesięć minut. Choćbym nie wiem, co wymyślał, on był przygotowany na każdy mój ruch. W końcu dostałem mata.
- Gracie, panie, doskonale - powstałem i skłoniłem się z autentycznym szacunkiem. Goram Grammson zapatrzył się przed siebie i rzekł cicho:
- Gdybym wtedy tak grał - westchnął i zaczął zbierać figury. Czynił to bardzo powoli i delikatnie, jakby chciał ogrzać je ciepłem swych dłoni. - Jutro o świcie wyruszamy, Wolfgangu Nur.
Pogoda dopisywała. Jechaliśmy średnim tempem, ja na Ragu, starzec na krępym kucu, dźwigającym oprócz jeźdźca juk z jego rzeczami. Po godzinie jazdy w milczeniu starzec zaczął snuć wspomnienia.
- Tutaj, w Mrocznych Górach, znajdowało się kiedyś podziemne miasto Varak Validan, dom dla setki krasnoludów. Spędziłem tam wiele lat. Tak. - Zamyślił się na dłuższą chwilę. - Zostałem uczniem jedynego kapłana Varak Validan, Thama Mądrego, czciciela Kaldana, jak zresztą wszyscy wtedy. - Zamilkł znów, zatapiając się we własnych myślach.
Skorzystałem z okazji, by spytać:
- Panie, wiele razy wymieniliście imię Kaldana. Słyszałem kiedyś o tym bogu, lecz nic o nim nie wiem. Czy pouczylibyście mnie o nim?
Starzec skinął głową.
- Tutaj, w Imperium, moi pobratymcy czczą go pod imieniem Antula. Prowadzi on dusze zmarłych do swego królestwa, ukrytego głęboko we wnętrzu świata. Tam krasnoludy czekają, snując opowieści o dawnych dniach, na czas, kiedy powrócą znów na górę. A stanie się to, gdy nasi synowie oczyszczą świat ze wszystkich przejawów mroku. Wtedy zacznie się Najwspanialszy Wiek, gdy obejmiemy władzę nad wszystkimi górami, a elfy wypędzimy na morskie wyspy.
Zauważyłem jakiś ruch w krzakach przed nami. Napiąłem łuk. Starzec przerwał na moment swą opowieść. Chwila napięcia…
Królik wyskoczył pędem z zarośli, ale nie zdążył przebiec metra. Moja strzała przebiła mu bok. Podjechaliśmy bliżej.
- Świetnie - powiedziałem, zeskakując z Raga. - Na kolację będzie dziś gulasz.
Starzec kiwnął głową z aprobatą.
- Myśmy strzelali z kusz - wrócił do wspomnień. - Łuki są bronią długouchych. - Skrzywił się z niesmakiem.
- Wolę łuk - odparłem - bo jest szybszy.
Westchnął. Przypomniałem sobie, że jeden z jego szachowych wojowników miał kuszę. Z ciekawości zapytałem, kim był.
- Bard Eyar - uśmiechnął się, rozciągając sieć zmarszczek. - Zginął wtedy - głos urwał się, uśmiech zgasł. Grammson znów stał się starym, zmęczonym życiem krasnoludem, zatopionym w dniach dawnej glorii i niewygasłym smutku. Taktownie nie pytałem o nic, choć rozumiałem już coś nieco - musiała się tu kiedyś rozegrać jakaś bitwa, w której zginęło wielu jego ziomków. I on zapewne też tam był.
Góry były już doskonale widoczne, chciałoby się rzec - na wyciągnięcie ręki. Największe, oblodzone szczyty odbijały złote promienie słońca.
Na noc znalazłem małą polankę. Tam rozłożyliśmy się. Nazbierałem drew, ustawiłem palenisko. Z bukłaka wlałem do kociołka wody, dorzuciłem trochę ziół i zacząłem oprawiać królika. Gramsson siedział przy ogniu, owinąwszy się wzorzystymi kocami. Nic nie mówił. Dopiero kiedy wrzuciłem gotowe kawałki mięsa do wody, odezwał się.
- Varak Validan zostało napadnięte przez zielonoskórych i orków. Miałem wtedy osiemdziesiąt lat. - Znów zamilkł. Dopiero pół godziny później, po spożyciu posiłku, podjął temat:
- Były ich setki. Wszyscy wojownicy zginęli. Nawet skłócony z ojcem książę, królowa i… - urwał na dłuższy moment - …księżniczka, którą wszyscy kochali i za którą każdy dałby się zabić.
I dał - przemknęła mi przez głowę smutna myśl.
- Ork przeklęty! - twarz starca zapłonęła gniewem. - Przybił ją włócznią do ściany
- A co z wami, panie? Jak zdołaliście się uratować?
- Nie chciałem się ratować - machnął ręką. - Chciałem zginąć z nimi, lecz Kaldan nie dał. Król walczył do samego końca. Wzięli go w niewolę… największa hańba… - Głos starca uwiązł w gardle, z oka popłynęła pojedyncza łza. Odwróciłem głowę i wpatrzyłem się w ogień. Grammson doszedł po chwili do siebie.
- Uciekł potem. Ja zdołałem dotrzeć do Borgu w północnych królestwach - najwyraźniej nie chciał mówić o tym, w jaki sposób przeżył – i obiecałem sobie, że wrócę i pochowam ich, aby dusze nie błądziły w ciemnościach, zniewolone przez Hilama - splunął.
Słyszałem, że Hilam to bóg krasnoludów-zdrajców. Bardzo drażliwa kwestia, więc wolałem nie dopytywać się o szczegóły.
- Powrót nie okazał się prosty. Na północy cały czas trwały starcia z nadciągającymi ze stepów i tajgi hordami. Miałem ręce pełne roboty przy grzebaniu swoich. Niemal co dzień osadę, w której mieszkałem, nachodziły ataki od strony Pustkowi. Najeźdźców były nieprzeliczone zastępy. I wciąż nadciągali kolejni. Czterdzieści lat spędziłem, dodając otuchy. Szkoliłem swych zastępców, by odejść i mieć pewność, że będą na miejscu, aby prowadzić dusze poległych. Gdy byli w pełni gotowi, miałem sto pięćdziesiąt lat. Nim powróciłem do Królestwa, udałem się z pielgrzymką do naszego świętego szczytu na północy krainy Vesla. Tam miałem wizję. Smutną i chłodną wizję opustoszałego Varak Validan. Dowiedziałem się, iż zostały tylko szczątki niewielu więcej niż trzydziestu z nas. Jak dziś pamiętam głos w mej głowie, szepczący ich imiona, które na zawsze wyryły się i w sercu.
Starzec umilkł.
- Więc każda figura to jeden z nich? - domyśliłem się bardziej, niż spytałem.
Kiwnął głową.
- Spędziłem w Vesli czterdzieści lat, ucząc się magii, kowalstwa i grawerstwa, aby je stworzyć. Dopóki ich nie pochowam, chronią one dusze zmarłych. Wrzucę je do ich grobów, na pamiątkę dawnych dni, by nie zapomniano nas. Do każdego grobu jedna figurka.
Przerwał na moment, aby po chwili podjąć poprzedni temat.
- Gdy były gotowe, jeden z moich dawnych uczniów odnalazł mnie przez posłańca z Borgu. Pisał, że ma kłopoty, ale nie precyzował, o co chodzi. Wraz z posłańcem wróciłem do swego dawnego domu. W mieście był sabotażysta, podejrzewano, iż jest to jeden z nowoprzybyłych krasnoludów - parsknął. - Dostałem honorowe miejsce w radzie, gdyż byłem już mędrcem. Po paru tygodniach sprawę rozwiązano. Chciałem odjechać, lecz wskutek choroby zmarł jeden z moich uczniów, ówczesny kapłan. Kilkanaście następnych lat poświęciłem więc na naukę młodych. Odjechałem potem sam. Nie chciałem eskorty. Wtedy wybuchła wojna w Królestwie; książę Mardonu ogłosił secesję swych krain. Granice zostały zamknięte, dopiero po paru tygodniach rządów Abbada I otwarto je ponownie. Spędziłem trochę czasu w Taldan, studiując w jednym z annałów relację Carmilli Blut i Conana Haraldsona z ich wyprawy do Varak Nittum, skąd bierze swój początek ród krasnoludów.
Goram Grammson ułożył się do snu.
- I wreszcie tu jestem. - Zamknął oczy i chyba od razu zapadł w sen.
Posiedziałem jeszcze chwilę, dorzucając drew do ognia. Jak zwykle w terenie, zasnąłem oparty o drzewo, z mieczem na kolanach.
Rankiem sędziwy krasnolud wypłacił mi pięć sztuk złota za pierwszy dzień. Wygrzebał je gdzieś z juków. Teraz było już południe i obaj byliśmy zmęczeni szybką jazdą przez zarośla, lecz Grammson chciał ruszać tam już zaraz. Cóż, rozumiałem go. Sam lubiłem raz na jakiś czas skoczyć do Feildagi, zobaczyć, jak tam żyje moja siostra i jej dzieci, pogadać ze starymi znajomymi. A cóż dopiero on, wracający po tylu latach? I to z takim brzemieniem!
- Tak - oczy krasnoluda rozbłysły - znam to miejsce.
Wskazał palcem na zbocze, pod którym staliśmy.
- Widzisz tamten szczyt? - jakieś pół mili od nas strzelała w niebo kamienna iglica. - Nazywaliśmy go Palcem Balaka. Ruszajmy, ruszajmy! - ożywił się i wziął kuca za uzdę.
Zaczął wspinać się na kamieniste zbocze, podpierając kosturem. Sapał przy tym niemiłosiernie. Szedłem tuż za nim, prowadząc Ragę i kuca imieniem Grim.
Po godzinie wędrówki dotarliśmy do małej kotlinki. Grammson, wzruszony, przystanął. Wskazał palcem na ciemny otwór w jednym ze zboczy.
- Tam! Varak Validan! - wykrzyknął, wyrzucając ręce w górę. - Wróciłem! Wróciłem! - zaczął coś krzyczeć w swoim języku - vittanie. Korzystając z tego, usiadłem na ziemi i wyjąłem miecz. Jeśli coś dużego kręciło się w okolicy, na pewno już o nas wie. Kotlinę ogarnął wieczorny półmrok, zmęczenie dawało mi się we znaki. Tym bardziej dziwiły mnie siły krasnoluda, zważywszy na jego wiek. Spróbowałem wyobrazić sobie człowieka tak starego, jak on. Niemożliwe. Mędrzec tymczasem skończył krzyczeć i zamilkł, wpatrując się w wejście.
- Proponuję przespać się tutaj, a rano wkroczyć w głąb - zaproponowałem.
Nawet się nie odwrócił. Wiedziałem, że z całych sił walczy ze sobą, aby nie pobiec tam zaraz. Cóż za emocje musiały płonąć w jego starczym sercu! Dziesiątki lat planów i tęsknoty, poczucia niespełnionego obowiązku wobec swoich.
Rozsądek zwyciężył.
- Dobrze - zgodził się, wciąż wpatrzony w wejście.
W nocy ułożył się przy ognisku tak, aby oczy nawet we śnie zwrócone były ku wytęsknionemu Varak Validan. Nucił jakieś krasnoludzkie pieśni, powiedziałbym nawet, że był wesoły. Po kolacji zrobiłem mały obchód terenu. Odnalazłem małe źródełko, wypływające spod góry i napełniłem wodą pusty niemal bukłak.
- Niepotrzebnie - skomentował stary kapłan. - Wewnątrz są cztery źródła - i znów zaczął coś nucić.
Ciekaw byłem, czy upływ czasu nie zatarł w jego głowie planu miasta. Zaprzeczył.
- Pamiętam jak dziś. Świątynia, cmentarz, kuźnia to dolny poziom. Mieszkania, garbarnia, gorzelnia, sale królewskie - wyższy
Następnego dnia o świcie stanęliśmy w wejściu, wysokim na dwa metry, szerokim na półtora. W sam raz dla krasnoludów, za duże dla trolli i tym podobnych istot. Nie różniło się niczym od innych grot, jakich setki w górach. Jednak to wejście kryło w sobie – wedle słów Grammsona - wymarłe miasto, niemego świadka tragedii, która rozegrała się tu lata temu.
Ignorując mnie, padł na kolana i ucałował ziemię. Mamrotał przy tym w swoim języku słowa modlitwy, jestem tego pewien. Ja oczywiście nie znam vittan, lecz co chwila przewijały się imiona Balaka, Kaldana i Sindana. Skorzystałem z okazji, aby przywiązać wierzchowce do niskiego drzewka, rosnącego na kamienistym zboczu kilka metrów dalej. Przygotowałem pochodnię. Potem czekałem.
Po kwadransie powstał i nie otrzepując pyłu z tuniki, dał mi znak ręką, byśmy weszli. Zapaliłem pochodnię. Nie chciał, bym szedł przodem, lecz za nim. Miecz trzymałem w gotowości. On w jedną rękę ujął kostur, w drugą szachy. Zagłębiliśmy się w mroczny, wykuty w litej skale tunel. Ciekawe, ile lat trzeba było, aby powstało Varak Validan? I czy magia miała w tym udział? Podobno kiedyś takich miast były setki. Poczułem się tak, jakby ktoś zaczarował świat i przywrócił te dni.
Powietrze było lekko zatęchłe. Czyżby nie było tu wentylacji? Spytałem Grammsona, jak krasnoludy radziły sobie z dostarczaniem świeżego powietrza?
- Wykuto paręnaście szybów na każdym poziomie - odparł - ale w bitwie zaś… - splunął - …zawalono je, grzebiąc tam wielu.
Gdzieniegdzie w blasku pochodni widziałem na suficie pajęczyny. Zacząłem się obawiać, czy nie natkniemy na gigantyczne pająki. Korytarz zakręcał, przegrodzony resztkami jakiejś drewnianej konstrukcji.
- Zapora - wyjaśnił Goram Grammson. - Nie zatrzymała ich. Stój! - podniósł nagle rękę.
Pochylił się nad zbutwiałym drewnem, a ja zrobiłem parę kroków do przodu, by widzieć dalszą część korytarza. Kilka metrów za zakrętem zobaczyłem wykute w skale schodki, prowadzące w dół, do widocznego stąd drugiego tunelu.
Krasnolud tymczasem ze stosu drewna wygrzebał czaszkę i kilka kości. Ułożył je na ziemi i pochylił się, dotykając ich rękami. Zamknął oczy, jakby medytował. Po jakiejś minucie otworzył je. Były mokre.
- Gottard Hubbar - wyszeptał wzruszony. - To jego szczątki. Czuję jego aurę.
Przypomniałem sobie figurkę krasnoluda, trzymającego oburącz młot.
- Niedługo spoczniesz, przyjacielu - pogładził czaszkę, a z oka spłynęła mu łza.
Ruszyliśmy dalej. Schodki miały tylko kilka stopni. Na dole bieliły się kolejne kości. W dobrze zachowanym fragmencie żeber tkwił czubek oszczepu. Rozpadł się w proch pod dotykiem Grammsona. Mędrzec dotknął kości i wykonał operację jak poprzednio.
- Agrim Honnad, inżynier.
Weszliśmy do dużego tunelu. Wszędzie było mnóstwo pajęczyn, a szczury uciekały z piskiem, przeskakując leżące na ziemi fragmenty jakichś dawno zniszczonych konstrukcji. Mędrzec oprowadził mnie po dolnym poziomie. Zwiedziliśmy każde pomieszczenie i znaleźliśmy kilka kolejnych szkieletów. W świątyni Kaldana następne.
Goram Grammson upadł tam na kolana i rozpłakał się, na nic już nie zważając. Świątynia była całkowicie zdewastowana. Potężne, niemal trzymetrowe miedziane wrota, wyłamane. Nosiły ślady tarana. Szkielety były w środku. Chyba z pięć czy sześć. Położenie każdego wskazywało, że po śmierci nie zostawiono ich w spokoju. Kamienne ławy zostały porozbijane młotami, zaś ołtarz rozrzucony w wielu częściach po pomieszczeniu.
Stałem w drzwiach, kiedy Grammson wypłakiwał swój ból. Płaczący mędrzec. To był bardzo rzadki widok i dojmująco smutny. Sam niemal zapragnąłem zapłakać. Skoro nie wstydził się tego przedstawiciel tak hardej rasy, dlaczego ja nie miałbym to robić?
Nie wiem, ile czasu stałem tak, rozmyślając o smutnych rzeczach, gdy nagle wyrwał mnie z rozmyślań jego stanowczy głos:
- Muszę oczyścić to miejsce. Przede wszystkim to. Potem ruszymy dalej.
Hmm. Większość roboty odwaliłem w sumie ja. Odłożyłem miecz, pochodnię dałem do przytrzymania starcowi. Pod jego kierunkiem złożyłem cały ołtarz na ziemi tak, aby wszystkie fragmenty pasowały do siebie. Zajęło mi to chyba ze trzy godziny. Straciłem poczucie czasu. W każdym razie pochodnia dogasała i musiałem zapalić nową. Potem zebrałem porozbijane ławy i wyrzuciłem je do kąta. Wrót, niestety, nie dałem rady ruszyć.
Goram wysłał mnie, bym przyniósł kości, które mijaliśmy po drodze.
- Tylko pojedynczo! - zaznaczył.
Cóż, nie chciałem zostawiać go samego, ale co było robić? Przyniosłem najpierw szczątki Hubbara, potem Agrima Honnada. Gdy znosiłem następne, Goram Grammson poukładał je, ile tylko mógł. Każdego z osobna, niczym nekromanta szykujący się do wskrzeszania. Czyżby był złym magiem? Szybko odsunąłem od siebie tę myśl. Jego ból był prawdziwy. Niemal namacalny.
- Panie - spytałem, przynosząc kolejne kości i składając je obok innych, nie ułożonych jeszcze. - Jeśli każdy z pionków waszej szachownicy to jeden z mieszkańców, to czy nie mieliście tu kobiet ni dzieci?
Krasnolud potrząsnął przecząco głową.
- Tylko królowa i księżniczka.
Na posadzce leżało już około dziesięciu szkieletów. Goram Grammson wskazywał na każdy z nich palcem i wymieniał mi imię, a potem wyjmował z pudełka figurkę, pokazując, jak dany osobnik wyglądał za życia. Po czym chował ją z powrotem.
Spędziliśmy w świątyni jeszcze dwie godziny. Potem wyszliśmy z niej na cmentarz, do którego prowadził szeroki, zakryty pajęczynami tunel w jednej ze ścian.
W blasku pochodni ujrzałem wiele kamiennych, kwadratowych nagrobków, z których część była rozbita. Co ciekawe, podłoga cmentarza nie była wygładzoną skałą, lecz zwykłą, ubitą ziemią.
- Była tu głęboka pieczara, niemal otchłań - wyjaśnił mi mędrzec. - Przez dziesięć lat kopaliśmy ziemię w lesie i nosiliśmy ją tu, aby zasypać jamę. Gdy dzieło było gotowe, doszliśmy do wniosku, że będzie to idealny cmentarz.
Nie było stąd innego wyjścia, niż to, którym przyszliśmy. Obeszliśmy cmentarzysko. Goram mówił o niektórych zmarłych, których sam chował w tym miejscu. Znaleźliśmy tu jeszcze jeden szkielet. Mędrzec pomedytował nad nim chwilę.
- Książę… - wyszeptał bardziej do siebie niż do mnie.
Zamknął oczy i długo rozmyślał. Smutek odmalował się na jego twarzy. Postarzał się jakby jeszcze bardziej. W pewnym momencie wziął delikatnie kości i przeniósł w ramionach do świątyni tak, jak nosi się małe dzieci. Długo medytował nad nimi, szepcząc coś cicho. Modlił się? Prosił o coś? Nie wiem.
Po ułożeniu kości księcia w świątyni, wyszliśmy na korytarz, aby zjeść posiłek. Potem ruszyliśmy na wyższy poziom, do którego prowadziły schodki, podobne do tych przy zejściu.
Na pierwszy rzut oka - nic nowego. Podobny układ budowli, z tym że - jak powiedział mi Grammson - na wprost wejścia znajdowała się sala królewska. Weszliśmy do pomieszczenia, gdzie kiedyś mieściła się gorzelnia. Porozbijane szkło, zalegające niemal całą salę, resztki urządzeń destylacyjnych, porozbijane dębowe beczki. Za nimi szkielet z pękniętą czaszką. Pewnie od ciosu młota.
Podeszliśmy do niego. Każdy nasz krok wywoływał nieprzyjemny chrzęst pod nogami.
- To ostatni z inżynierów - westchnął Goram. - Kadar Raggerson.
Pochylił się nad nim.
Na Morandora! Powinienem zauważyć to wcześniej! Zdarte pajęczyny przy wejściu! Wiedziony instynktem, obróciłem się. Za późno! Strzała ze świstem uderzyła w moją pierś. Kolczuga uratowała mi życie, ostrze ukuło mnie tylko. Krzyknąłem do Gorama, aby się skrył i skoczyłem w stronę goblinów, które wbiegały do sali. Pochodnię rzuciłem na środek, aby jako tako oświetlała całe pomieszczenie.
Kreatur było chyba ze trzy dziesiątki. Wdzierały się do sali dwójkami, wrzeszcząc, popychając się i przewracając wzajemnie.
Z doskoku zamachnąłem się oburącz mieczem. Ściąłem łeb jednemu z nich. Rozpędzone ciało przebiegło jeszcze kawałek, nim upadło. Nie wiem, czy Goram ukrył się, lecz cała banda z wyciem ruszyła na mnie. Rąbałem mieczem w lewo i prawo jak szalony, opędzając się od tej zielonej czeredy, choć moje szanse były małe. Na szczęście żaden nie wpadł na pomysł, aby zgasić pochodnię. Znów któryś z nich strzelił z łuku, lecz strzała przeleciała obok mnie. Modliłem się w duchu, aby nie było jej przeznaczone ugodzić Gorama!
Gobasy spychały mnie pod tylną ścianę. Jeden z nich trafił mnie mieczem w nogę; poczułem ból, a po nim ciepłą strużkę krwi, spływającą do buta. Z rozmachu odrąbałem mu rękę, a potem zatoczyłem młynka, trafiając jeszcze jednego. Nagle wszystkie stanęły jak wyryte, gapiąc się swymi kaprawymi oczkami w coś za moimi plecami.
Ostrożnie obróciłem głowę.
Pierwszy raz w życiu omal nie zemdlałem ze strachu, a widziałem wiele. Krzyknąłem tylko głośno i poczułem, że oblewam się potem.
Obok mnie stał Gottard Hubbard, dzierżąc oburącz młot i obrzucając wściekłym wzrokiem zielonych! Za nim z kuszy mierzył Bard Eyar, dalej do ataku gotowali się dwaj gwardziści, za nimi rycerze Wagana, inni wojownicy i inżynierowie.
Varak Validan ożyło!
Gobliny z wrzaskiem zaczęły wybiegać. Przyznaję - miałem ochotę zrobić to samo!
Naraz zza pleców krasnoludów wystrzelił ognisty promień, uderzając w tłoczące się przy wejściu postacie. Wybuch oślepił mnie i na chwilę ogłuszył. Gdy odzyskałem wzrok i słuch, ujrzałem parę rozerwanych, zielonych ciał; niektóre zmieniły się w płonącą miazgę, która drgała jeszcze w konwulsjach. Eksplozja wyrwała też kawał granitowej ściany. Obejrzałem się - krasnoludów nie było, tylko Goram stał na środku sali, jedną ręką kreśląc w powietrzu zaklęcie, a drugą ściskając kostur.
Porwałem pochodnię i wybiegłem na korytarz, tnąc od tyłu kogo popadło. Goram, szepcząc magiczne słowa, wyszedł za mną i znów uderzył.
Pisk, popłoch, następne płonące szczątki. Gniew maga był straszny! Czułem się jak na środku pola bitwy!
Gobliny rozbiegły się. Zawróciłem do Gorama, naliczając po drodze około dwudziestu zwłok. Przynajmniej tych w jednym kawałku. Zostało ich więc około dziesięciu.
Dobiegłem do Gorama. Wyglądał na bardzo zmęczonego.
- Panie! - stanąłem przed nim. – Ukryjcie się, zostało ich jeszcze trochę. Zajmę się nimi.
Skinął głową z rezygnacją i zasiadł pod jedną ze ścian zrujnowanej gorzelni. Wyrzuciłem dopalające się zwłoki na korytarz i już miałem ruszać, kiedy postanowiłem upewnić się co do jednej rzeczy.
- Panie… krasnoludy… - zająknąłem się - to wy stworzyliście iluzję, czy…?
- Ja - skinął głową. Otworzył pudło, ukazując figurki. - Dzięki nim. Ten czar pochłonąłby zwykłe figurki, gdyż wymaga tego. Ale te są specjalne. Zaklęte. Gdyby nie to - podniósł z ziemi kostur - nie miałbym sił zniszczyć brudasów.
- Uważajcie, panie, na siebie! - krzyknąłem i z pochodnią w ręce pomknąłem korytarzem.
Jednego rannego dopadłem parę metrów dalej. Przebiłem go i wskoczyłem do jakiejś sali. Zapewne była to kiedyś garbarnia, choć oczywiście to miejsce było dokładnie splądrowane.
Tutaj, za resztkami beczek, czaiło się kilku. Bez namysłu skoczyłem ku nim. Walka była krótka, byłem wszak dobrym żołnierzem.
Pięciu. Zatem muszę wyłowię z mroków jeszcze kilku. Zakładając oczywiście, że to byli wszyscy. Choć znając ich głupotę, wiem, że nie bawią się w zwiady, lecz ruszają do walki od razu wszystkimi siłami.
Nagle usłyszałem tupot nóg na korytarzu. Kilku uciekało na niższy poziom lub biegło zabić Gorama! Bezmyślnie wybiegłem, a wtedy czający się za drzwiami goblin rzucił mi się pod nogi.
Podcięty upadłem, utrzymałem miecz, lecz pochodnia wypadła mi z ręki i potoczyła się tak pechowo, że zgasła. Gobliny z rykiem zawróciły.
Po omacku złapałem goblina i skręciłem mu jedną ręką kark. Morandorze, jak ten stwór cuchnął! Rzuciłem jego ciałem w stronę biegnących, mając nadzieję, że z tyłu nie zaatakują mnie inni. Teraz mieli przewagę - ja nie widziałem w ciemnościach, oni tak!
A jak tu się bronić, gdy nie widzi się nawet własnych dłoni? A tak: korytarz był szeroki, więc zacząłem oburącz kręcić młynka na wysokości pasa. Ich oddechy i skrzeki słyszałem tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki. Kilkakrotnie mój miecz trafiał w ich broń - lub odwrotnie. Raz czy też dwa uderzyłem w ścianę. W każdym razie, szczęście dopisywało mi i trzymałem ich na dystans.
Gdy zaczynałem słabnąć, promień uderzył znów. W krótkim błysku eksplozji ujrzałem, jak gobliny wylatują do góry, niczym podrzucone dłonią niewidzialnego olbrzyma. Wybuch mnie także podrzucił w górę, znów straciłem wzrok. Opadłem na posadzkę. Zapadła cisza.
Podniosłem się, cały obolały. Płonące ciała gobasów dawały trochę światła. Ten, w którego poszło główne uderzenie, został rozerwany na pół.
Opadłem na klęczki, odnalazłem pochodnię i odpaliłem ją od zwłok. Wokół mnie leżało siedem martwych ciał. Ruszyłem do Gorama, który stał w wejściu gorzelni, chwiejąc się na nogach.
- Jestem wyczerpany… - Wyszeptał słabo. - Muszę odpocząć.
Podtrzymałem go. Wzięliśmy szachy i kostur . Ruszyliśmy na niższy poziom, wracając do świątyni. Położył się koło ołtarza i niemal natychmiast zasnął. Nasłuchiwałem z godzinę, ale nie dobiegły mnie żadne dźwięki, mogące świadczyć o czyjejś innej niż nasza obecności. Najszybciej, jak tylko mogłem, wybiegłem na zewnątrz. Nie odbyło się to tak szybko, jakbym sobie życzył. Choć opatrzyłem ranę, noga bolała mnie jak cholera.
Noc. Byliśmy więc wewnątrz tak długo! Wierzchowce stały tam, gdzie je zostawiliśmy. Podbiegłem do nich, pogłaskałem i zabrałem nasze bagaże - moją torbę i jego juki. Pędem wróciłem do Varak Validan.
Uff, na widok spokojnie śpiącego Gorama Grammsona odczułem ulgę. Otworzyłem swój worek i wyjąłem trzy koce, które zawsze ze sobą wożę w podróży. Jednym okryłem mędrca, drugi zrolowałem i włożyłem mu pod głowę. Nie obudził się. Trzecim okryłem się sam i usiadłem, opierając plecy o kolumnę. Zapaliłem też nową pochodnię. Trzecią z kolei w tych podziemiach.
Zapadłem w niespokojny sen, pełen koszmarów o martwych, wstających z grobu krasnoludach, płonących goblinach, biegnących przez tunele i miastach pełnych duchów. Raz obudziłem się, gdy pochodnia zaczęła skwierczeć i dogasać. Minęło więc około pięciu godzin… Miałem jeszcze trzy, wyciągnąłem więc i zapaliłem kolejną.
Ktoś szarpnął mnie w ciemności za ramię. Zerwałem się przerażony, ale gotowy do walki.
- Spokojnie - usłyszałem głos Grammsona tuż obok i odetchnąłem. - Wy, ludzie, dużo tracicie, nie widząc w ciemności.
- Cóż - odchrząknąłem, chowając po omacku miecz do pochwy. - Nie ja jestem temu winien.
Goram Grammson zapalił pochodnię. Przyjemnie było znów ujrzeć światło w miejscu, gdzie nawet sny były przepełnione mrokiem. Spojrzałem na mędrca. Wyglądał na wypoczętego i pełnego sił. Ha, nawet jakby ciut odmłodniał. Oczywiście było to tylko moje złudzenie, ale na pewno czuł się lepiej niż przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Zauważyłem rozstawione szachy. Kilka figur leżało z boku.
- Uciąłem sobie partyjkę, gdy spałeś - odparł na moje pytające spojrzenie.
Wyszliśmy na zewnątrz odetchnąć i załatwić parę potrzeb. Słońce stało wysoko. Napoiłem konie, puściłem je na jakiś czas samopas. Potem podgrzałem nad ogniskiem suszone mięso.
- Teraz musimy znieść kości z góry - odezwał się po posiłku Goram, nabijając fajkę. Skinąłem głową. Czwarty dzień mej służby. Wyjął z juków kilka monet. - To zapłata za dotychczasową pracę.
Schowałem je. Siedzieliśmy tak jeszcze z godzinkę. Potem znów spętałem wierzchowce i ponownie wkroczyliśmy do Varak Validan.
Tym razem nie było zaskoczeń ani przykrych spotkań. Bez przeszkód spenetrowaliśmy górny poziom. Na samym końcu salę królewską.
Przed oczyma stanęły mi dni świetności tego miejsca.
Nic z nich nie pozostało! Oba trony były rozbite, jeden przewrócony na bok. Jedna z czterech kolumn zawaliła się. Ciekawe, co najeźdźcy zrobili z wyposażeniem? Czy wiszące tu niegdyś na ścianach tarcze osłaniały teraz ciała orków i goblinów w innych wojnach, czy też zardzewiały, porzucone dawno temu gdzieś w górach?
Tak przyzwyczaiłem się już do widoku szczątków, że leżące tu szkielety przyjąłem niemal jako rzecz całkowicie naturalną. Jeden był przybity do ściany z wielką siłą. Zardzewiały szpic przebijał miejsce, gdzie kiedyś biło serce. Przypomniały mi się słowa mędrca:
Ork. przeklęty! Przybił ją włócznią do ściany.
Goram Grammson dotknął wszystkich kości po kolei.
- Królowa, rycerz, księżniczka… - urwał. Nie był w stanie mówić. Usiadł na ziemi, dysząc ciężko. Przed oczami zapewne rozgrywały mu się wydarzenia, o których tylko on już pamiętał.
Parę godzin później wszystkie szkielety leżały w świątyni. Naliczyłem ich trzydzieści jeden. Zaraz. A szkielet króla?
O ile tu był. Przecież wpadł w niewolę, a Goram miał jego figurę! Chciałem go o to spytać, gdy nagle zwrócił się do mnie:
- Panie Nur, jeszcze jedna prośba - podał mi sakiewkę. - Tu jest sto sztuk złota - szczęka mi opadła - za pana godną naśladowania służbę. Chciałbym o coś prosić.
- Służę - wziąłem sakiewkę i skłoniłem się.
Wyjął ze swoich juków małą, składaną łopatkę, taką samą, jakich używają krasnoludzcy saperzy. Następnie podał mi ją.
- Muszę odprawić ceremonię żałobną, a potem pogrzebową dla nich, dla Varak Validan. Pan niech uda się na cmentarz i wykopie dwadzieścia osiem pojedynczych grobów.
- A co z resztą?
- Dwa podwójne dla par królewskich. - Oddalił mnie ruchem dłoni.
Posłusznie przeszedłem na cmentarz. Chwilę szukałem miejsca. Na szczęście był tu spory kawał niewykorzystanego gruntu. Wbiłem pochodnię w ziemię, zdjąłem kolczugę i kaftan, po czym - w samych spodniach - zacząłem kopać.
Słyszałem wyraźnie śpiewy żałobne Gorama, oczywiście wszystkie w vittanie, albo w czymś, co przypominało ten język. Znów przemknęła przez mą głowę myśl o złym magu, wskrzeszającym trupy. Ale czyż kapłani nie mają swego własnego języka do rytuałów takich jak ten?
Kopałem szesnasty dół, gdy wszedł. Otarłem pot z czoła i łyknąłem wody z bukłaka. Popatrzył na groby i na mnie z uznaniem.
- Kop dalej. Ja zacznę ich grzebać.
Westchnąłem. Ziemia była miękka, ale ileż można?
Po chwili znów zaczął śpiewać. Wracał! Myśl o nekromancji znów podrażniła moją wyobraźnię.
„Czyżbym miał zaraz zostać zabity przez martwych?” - Pomyślałem i ścisnąłem w ręku łopatę.
Goram wkroczył śpiewając, a w czymś w rodzaju całunu niósł kości. Złożył je do grobu, zręcznie wyjmując przy tym całun. Zrobiło mi się wstyd głupich myśli. Zacząłem kopać energiczniej. On zaś obracał w tę i z powrotem. Aż wreszcie podczas tworzenia pierwszego „królewskiego” grobu poczułem brak sił. Usiadłem na ziemi, sapiąc z wysiłku.
Goram wszedł, niosąc ostatnie szczątki do pojedynczej mogiły. Spojrzał na mnie ze zrozumieniem (a może tylko mi się tak zdawało?) i dał znak ręką, żebym odpoczął. Pochował resztki do grobu, wyjął całun i bez słowa wyszedł. Wrócił po chwili, niosąc małą flaszeczkę, którą mi podał.
Podziękowałem i wypiłem zawartość jednym haustem. Ku mojemu rozczarowaniu nie był to spirytus krasnoludzki (och, cóż bym wtedy za niego dał!), lecz słodkawy płyn. Zmęczenie ustąpiło jak ręką odjął. Po chwili już kopałem dalej, a Goram Grammson rozpoczął śpiewy na nowo. W kwadrans oba podwójne groby były gotowe. Kapłan pochował kości książąt do jednego grobu, do drugiego włożył szczątki królowej.
- Panie - zapytałem wreszcie - co się stało z królem? Gdzie szukać jego kości?
- I król się znajdzie - odparł spokojnie. - Teraz chodź za mną i zakopuj groby, gdy ci dam znak.
Stanął nad pierwszym i wypowiedział jakąś formułę w nieznanym mi języku. Otworzył pudło z szachami, wyjął jedną z figurek i wrzucił ją dokładnie na kości. Kiwnął na mnie, bym zakopał grób. Potem następny i następny.
Wreszcie nadszedł czas na parę książęcą. Nim wrzucił do grobu figurki, zamknął oczy i ucałował je czule.
Na koniec Grammson zbliżył się do grobu przeznaczonego dla władców. Ucałował figurkę królowej i wrzucił ją do dołu. Obok kości królowej było wolne miejsce. Spojrzałem na niego pytająco. Podał mi figurkę króla.
- Przyjrzyj się - rzekł.
Wziąłem ją do ręki i zacząłem się wpatrywać. Naraz przypominałem sobie, co powiedział, gdy graliśmy w szachy w wiosce:
To para książęca. Dena Barakdotter i Harald Goramson.
Goramson! Syn Gorama!
- A więc… - otworzyłem usta.
- Tak, tak - kiwnął smutno głową. - To ja byłem królem Varak Validan. Niegdyś.
Teraz dopiero zobaczyłem, jak oblicze szachowego króla przypomina twarz Gorama!
Skłoniłem się przed nim nisko. Potem opadłem na jedno kolano. Tak, jak honoruje się władców.
Uśmiechnął się starczym, mądrym uśmiechem.
- Podczas wizji na świętym szczycie zawarłem z Kaldanem pakt - powiedział. - Obiecał, że nie powiedzie mnie do swych królestw, dopóki nie zmażę hańby. A to miało się stać, gdy pochowam swych braci. Częścią paktu były te szachy. Armia, która mi została na pamiątkę dawnych dni. Teraz czuję, że siły opuszczają mnie coraz szybciej - Podniósł z ziemi kostur i wrzucił go do grobu.
- Wolfgangu Nur! - Dotknął mego czoła suchą, szorstką dłonią. - Niechaj łaska krasnoludzkich bogów spocznie na tobie! Błogosławię cię też w imię moje. W mym juku znajdziesz jeszcze kilkadziesiąt koron. Weź je, zabierz także Grima. To premia. - Uśmiechnął się.
Dostojnie zeskoczył do grobu i położył się.
- Niech Kaldan da ci szczęście - rzekł do mnie. Potem odezwał się jeszcze w vittanie, znów wymawiając imię swego boga, zamknął oczy i… umarł. Tak po prostu. Jakby ktoś zakręcił pokrętło strumienia, którym było jego życie.
Zakopałem grób i odmówiłem modlitwę za ich dusze. Potem, na ścianie cmentarza wyryłem napis:
Tu spoczywają mieszkańcy Varak Validan
I ich król Goram Grammson
Niechaj bogowie dadzą im spokojny sen
Na wieki
Byłem tam jeszcze raz, wiele lat później. Cmentarz był nienaruszony, a na grobach wyrosły piękne, granatowe kwiaty.
- Tak, panowie - Wolfgang Nur, emerytowany kapitan regimentu najemników z Gebbe, uniósł kufel i zwrócił się do słuchających go weteranów i młodych oficerów. - Zdrowie Gorama Grammsona!
Unieśli kufle i wypili. Za oknami świtało.
3-8 IX 2000, Kraków – Przemyśl
publikacja: Magazyn Science Fiction 03 (13) 2002
od autora: „Zmierzch” oparty jest na autentycznym wydarzeniu. Rzeczywiście był pociąg i był Marcin. I był również powrót nocą w pociągu, który… nie zdradzę tego przed lekturą, ale było on taki, jak w opowiadaniu. Pamiętam, że but przymarzł mi do podłogi. Był luty roku 1998, a my wracaliśmy z koncertu Limbonic Art. Ech, to było dawno…
Nigdy nie sypiałem na podłodze dworca, nie wiedziałem więc do tej chwili, jakie piekielne zimno potrafi ciągnąć od posadzki. Szczególnie w zimie. I do tego o drugiej w nocy, kiedy wraz z Marcinem siedzieliśmy na Dworcu Centralnym w Warszawie, czekając na pociąg do Przemyśla. Ponieważ nie spaliśmy już ponad dwadzieścia cztery godziny, jak dwaj menele klapnęliśmy bezpośrednio na podłogę, niczym ułaskawienia wyczekując trzeciej trzydzieści, kiedy to na peron miał wtoczyć się pociąg linii Szczecin – Przemyśl. Wrażenie zimna potęgowało jeszcze potworne zmęczenie. Poprzedni dzień byliśmy cały czas w ruchu. Światło neonów cięło nasze zmęczone oczy niczym świetlista brzytwa, trzymaliśmy powieki w pozycji otwartej dosłownie na siłę. Z każdym ziewnięciem narastało uczucie obojętności: a olać to, zapaść w gościnne objęcia Morfeusza – obojętnie gdzie i jak – byle wreszcie spać!!!
A zima była cholernie ostra. Niby nic dziwnego, wszak to luty, lecz wypadałoby uwzględnić fakt, że pierwszy puch pokrył pola, lasy i miasta już w połowie października, tradycyjnie zaskakując drogowców. Dodając do tego deszczowe lato oraz podobną wiosnę, przed którą z kolei była ostra zima – nastroje ludzi w Polsce były bardziej fatalne niż zwykle. Nam też udzielał się od prawie roku nastrój zmęczenia i osłabienia chłodami. A miało być jeszcze gorzej…
Przed śmiercią z niewyspania uratował nas głos spikerki, oznajmiający przez megafony przyjazd wyczekiwanego przez nas pociągu. Tak nas to ucieszyło, że zerwaliśmy się obaj z posadzki bez wysiłku, choć gdyby chodziło o wstanie do pracy, to pewnie ruszalibyśmy się bardzo, bardzo powoli. W mrocznej gardzieli tunelu zamigotały trzy punkciki światła, rosnące wraz z hukiem toczącego się składu o dźwięcznej nazwie „Światowid”. Patrzyliśmy na pociąg tak, jak Kolumb musiał patrzeć po raz pierwszy na Amerykę. Ale w przeciwieństwie do niego, my wiedzieliśmy, gdzie dotrzemy… A przynajmniej tak nam się wtedy zdawało… Ostatnią nieprzyjemną rzeczą, jaka spotkała nas w Warszawie, był upiorny pisk hamulców. W końcu stalowy wąż szarpnął się raz i drugi, po czym stanął. Po chwili ludzkie mrowie zaczęło wylewać się na peron. Marcin zaklął soczyście i zapytał:
- Skąd tylu ludzi jedzie po nocy?!
Wzruszyłem ramionami, bo niby cóż miałem powiedzieć? Ruszyłem tam, gdzie zawsze wsiada najmniej pasażerów – do ostatniego wagonu. Mało też wsiada zazwyczaj do pierwszego, ale ostatni był po prostu bliżej. Oprócz nas na peronie czekało na ten pociąg około trzydziestu osób, w większości tak jak my wracających z koncertu. Oni wciąż czekali, aż wszyscy wysiadający opuszczą skład, gdy Marcin już otwierał oszronione drzwiczki, głośno przy tym posapując z wysiłku.
- Kurwa ich mać! Przymarzły – mruknął pod nosem, lecz uporał się z nimi i wpadliśmy z radosnym krzykiem do wnętrza obiecującego wszystkie wygody fundowane przez PKP, czyli coś miękkiego pod zadkiem i ogrzewanie. Szczególnie interesowało nas to ostatnie. Pierwszy przedział był pusty, drugi też. Nie szliśmy dalej, tylko władowaliśmy się do niego. Ledwie usiedliśmy, mocne szarpnięcie oznajmiło nam, ze pociąg ruszył.
Wyobraźcie sobie rozbitka, który pływa tydzień po oceanie. Ledwie żywy zauważa wysepkę, a gdy dopływa do niej, okazuje się ona pozbawiona choćby jednej kropli słodkiej wody. Wyobraziliście sobie? No to teraz podstawmy zamiast rozbitka – nas, zamiast oceanu – zimno, zamiast wysepki – pociąg. Słodką wodę zastępowało ogrzewanie…
Pomiędzy długimi seriami złorzeczeń pod adresem PKP oraz zimy ustaliliśmy, że wagon ten miał być zapewne odczepiony w stolicy, lecz przez pomyłkę nie zrobiono tego. Natomiast nie zapomniano wyłączyć w nim ogrzewania…
Energicznie, byle tylko szybciej znaleźć ciepły kąt do snu, ruszyliśmy do wagonu przed nami. Wróćmy na moment do rozbitka: gdy chce wrócić do oceanu, okazuje się, że woda wyschła, zostawiając tylko przepaść, a na jej dnie słoną pustynię bez najmniejszej choćby roślinki. I tak my, biedni rozbitkowie, daleko od domu, stwierdziliśmy empirycznie, że przejście między wagonami jest zamknięte na kłódkę i zasuwę. Na dodatek z drugiej strony!
Ja miałem jeszcze siłę, żeby zawyć ze wściekłości i to tak, że rodowity wilkołak by się nie powstydził. Marcin oparł się tylko plecami o lodowatą ścianę i westchnął ciężko; przypominało to zamykanie wieka sarkofagu. Popatrzyliśmy na siebie i powróciliśmy do przedziału drugiego. Światła na korytarzy wagonu przed nami były tak bliskie, tak kuszące, a zarazem niedosięgłe…
Usadowiliśmy się naprzeciw siebie przy oknie, owijając szczelnie szalikami, czapki zaś naciskając mocno na oczy. Za oknami szalała śnieżyca. Mogliśmy być równie dobrze w Warszawie, jak i już poza nią. Właściwie – czy to nie wszystko jedno? Po chwilowym przypływie sił, spowodowanym przyjazdem pociągu i pośpiesznym wsiadaniem, miażdżące palce zmęczenia zacisnęły się na nas ponownie z całą siłą. Nawet nie wiedziałem kiedy powieki mi opadły i wleciałem w przepastną studnię snu bez snów…
Wyrwany z bezczasu, otworzyłem oczy. Pejzaż rozsierdzonej zimy nie zmienił się – tysiące maleńkich płatków rozbijało się o szybę naszego ciemnego przedziału. Tylko mały obłoczek pary z nosa Marcina upewnił mnie, że nie jestem tu sam.
Poruszyłem z jękiem głową, czując, że senność na moment minęła. Błędnym wzrokiem omiotłem mrok wokół nas i wtedy zauważyłem coś, co sprawiło, ze otworzyłem zsiniałe z mrozu usta na całą szerokość.
Światło!
W naszym wagonie było światło! Rewelacja!!!
Już chciałem się zerwać, budzić przyjaciela i pobiec tam, gdy stwierdziłem, że światło się porusza. A konkretnie – przybliża. Najpierw był to tylko odblask, jakby ktoś zapalił nocną lampkę przy ostatnim przedziale; potem lampka zmieniła się w lampę, lampa w reflektor, aż przekonałem się ostatecznie i niepodważalnie, że śnię. A mój sen jest piękny i zarazem głupi.
Źródłem światła okazała się długowłosa blondynka o zatroskanej, smutnej twarzy, odziana w niebieską szatę z pięknymi haftami. Taką minę przybiera ktoś, kto idzie na pogrzeb najbliższej sercu osoby. Bardzo chętnie nawiązałbym z nią bliższy kontakt. Czemu nie, była cholernie piękna, lecz – pomijając już to, że świeci jak reflektor i zasuwa w cienkie, rzekłbym letniej tunice przy temperaturze wewnątrz wagonu wynoszącej minus piętnaście stopni – zastanowiły mnie fruwające swobodnie wokół niej cztery żółte motylki. Takie, jakie widywałem nieraz na łące w lecie.
To upewniło mnie ostatecznie, że Morfeusz drwi sobie ze mnie. Tym bardziej, że spojrzałem na Marcina, chcąc zobaczyć, czy nie obudził się i też to widzi, lecz mój wzrok padł na jego zegarek elektroniczny, gdzie zielone cyferki pokazywały trzecią czterdzieści pięć, co wydało mi się niemożliwe. Marcin spał jak zabity, co w świetle niesionym przez blondynkę było jaskrawo widoczne. No właśnie, wróćmy do niej – przeszła korytarzem, nie zaszczyciwszy nas nawet jednym spojrzeniem modrych oczu. Motylki przemknęły wraz z nią, ale trudno powiedzieć czy któryś z nich na nas patrzył. Światło zaczęło blednąć i przygasać w miarę, gdy się oddalała. Hej, przecież przejście jest zamknięte!
Podniosłem się, wyszedłem na ciemny już korytarz, z wysiłkiem odsuwając pokryte sopelkami lodu drzwi, ale ujrzałem tylko słaby odblask. Puściłem się pędem i stanąłem jak wryty – nie stała w przejściu. Była… w drugim wagonie!!! Szarpnąłem drzwi z mieszaniną nadziei i strachu, ale nadal były zamknięte, wisiała też zasuwa i kłódka.
Blondynka oddaliła się z motylkami i światłem, idąc korytarzem tamtego wagonu, a ja wróciłem do przedziału. Zamknąłem drzwi, spojrzałem na pochrapującego Marcina i mruknąłem:
- Kretyn.
Czemu się nie obudził?! Przyszło mi na myśl, czy by go nie kopnąć, ale machnąłem ręką. Nawet w tym śnie chciało mi się spać. I zasnąłem znów.
Szarpnięcie, wrzask – po chwili dotarło do mnie, że to krzyk zaskoczonego Marcina – świat zmienił się w karuzelę. Uderzyłem w coś, a może w kogoś, potem znów. Rozbudziłem się natychmiast. Czyżby kolejny głupi sen? Leżałem na podłodze, w ciemnościach przygniatał mnie jęczący Marcin.
- Złaź ze mnie! – wrzasnąłem, wpadając nagle w panikę i machając rękami jak tonący.
- Uuuuu… - usłyszałem w odpowiedzi, ale wstał. Podniosłem się tak szybko, jak pozwalało mi zmęczone ciało. Błysnął ognik zapałki, w którym ukazała się zarośnięta, zdezorientowana twarz Marcina na tle zalepionego śniegiem okna. Krwawił z rozbitego nosa.
- Co się…? – zacząłem pytać, gdy nagle uświadomiłem sobie dość istotną zmianę w naszym położeniu: nie jedziemy!
- Szybko! – złapałem za uchwyt drzwi. – Przesiadamy się do wagonu przed nami!
Marcin zerwał się i przebiegliśmy z głośnym tupotem korytarzem, zmierzając ku wyjściu. Jednak przy toalecie zatrzymałem się gwałtownie, a mój towarzysz wleciał mi z rozpędu na plecy. Wiecie, te rozsuwane drzwi pomiędzy wagonami są przezroczyste. Dopiero co widziałem przez nie blondynkę w sąsiednim wagonie. Siłą rzeczy powinienem zobaczyć teraz światło i korytarz tamtego wagonu - z blondynką albo i bez niej.
Ale nie widziałem. Ani blondynki, ani światła. ANI WAGONU!!!
Wrzasnęliśmy jak wrzuceni do ukropu – cholera, prawdę mówiąc, to oblał mnie wtedy od stóp do głów ciepły pot – i wypadliśmy na zewnątrz.
Nasz wagon stał w szczerym polu, parę metrów od wysokiego nasypu, po którym biegły tory. Nie wiem, jak się fachowo nazywa to, co łączy wagony, ale ze zgrozą zauważyłem brak tej właśnie części. Przód wagonu nosił ślady, jakby jakaś wielka siła rozerwała zaczepy. Na szczęście kurzawa zelżała i widać było dalej niż na metr, jak to miało miejsce przed wyjazdem z Warszawy.
Marcin ruszył biegiem na nasyp, ja za nim. Bardzo, ale to bardzo daleko od nas – dobre pięćset metrów – widać było jeszcze czerwone punkciki znikającego w obłokach mroźnego pyłu „Światowida”. Z nimi oddalała się nasza jedyna szansa na powrót do domu. Spuściliśmy głowy jak skazani na szafot i wróciliśmy w milczeniu do serdecznie znienawidzonego przedziału. Nie były potrzebne słowa, aby wiedzieć, że przeżyliśmy właśnie wypadek. Po chwili przerwałem milczenie.
- Jak myślisz – odchrząknąłem – kiedy zorientują się, że na zgubili?
- Chyba zdurniałeś – Marcin wyjął wymiętą paczkę papierosów, wygrzebał jednego i zapalił. – Jeśli mieli odczepić ten wagon w Warszawie, to nikt nawet o niego nie zapyta.
- Zamarzniemy tu!
- Eee… - Wypuścił nozdrzami obłok śmierdzącego dymu. Zaschnięta krew pod jego nosem wyglądała jak upiorny tatuaż. – Jak tylko zadymka się trochę uspokoi, ruszymy poszukać jakiejś pomocy. Na pewno ktoś mieszka w okolicy.
- Oby – westchnąłem i czarne myśli opanowały mą głowę. Dominował w niej motyw dwóch zamarzniętych na odludziu facetów w długiej, stalowej trumnie na kołach. Po chwili skląłem się za te wyobrażenia i żeby coś robić, opowiedziałem mu swój sen. Wysłuchał w milczeniu, na koniec wzruszył ramionami.
- Masz szczęście z tą dupcią, mnie śnił się mój stary.
Gdy minął przepojony zimnem i ciemnością kwadrans, kurzawa umarła śmiercią naturalną. Przez okno korytarza zobaczyłem – w innych okolicznościach mógłby użyć określenia „piękny” – krajobraz. Okryte białym puchem pole, na horyzoncie ściana przyprószonego śniegiem lasu, nad którym dominował niepodzielnie wielki księżyc w całej swej krasie. Tu i ówdzie błyskały nieśmiało gwiazdy, teraz przypominające małe kryształki lodu, zawieszone hen, wysoko w przestworzach.
- No, dosyć grzania dupsk - Marcin poruszył się i wyjął kolejnego papierosa. – Zapalę sobie na spokojnie i ruszamy.
- Ciekaw jestem – powiedziałem, gdy zapalał zapałkę – co nazywasz „grzaniem dupsk”, jeśli siedzenie w takim chłodzie to dla ciebie grza…
Zamarłem, gdyż za oknem działy się cholernie dziwne rzeczy. Patrzyłem przed momentem na niebo i mogłem przysiąc, że było bezchmurne. Przypominało granatowy dywan, wysadzany klejnotami gwiazd. Teraz jednak kłębiły się wokół księżyca atramentowo-czarne chmurzyska. Kłębiły. Tak, to najlepsze określenie, jakim można było opisać ich zachowanie. Przypominały kilkadziesiąt sfer, z których każda złożona była z kilkuset mniejszych, ciągle obracających się kuleczek. Zaczęły się zbierać wokół jaśniejącego księżyca, który podświetlał je swym blaskiem.
Marcin zauważył moje zdumienie i także spojrzał za okno. Zamarł jak ja, papieros wypadł z otwartych ust na podłogę. Nagle coś szarpnęło wagonem. Nie tylko wagonem. Spojrzałem w okno wychodzące na nasyp – zwały śniegu zsunęły się ze sztucznej górki o kilka metrów. To ziemią targnął spazmatyczny wstrząs! Każdy człowiek w takiej sytuacji wybiegłby natychmiast na zewnątrz, lecz my siedzieliśmy jak zahipnotyzowani. Widząc, że na ziemi nic się nie dzieje, znów obserwowaliśmy dziwne chmury na niebie. Ku naszemu zaskoczeniu łączyły się ze sobą z jednej strony naszego inspirującego poetów i samotników satelity. Wyraźnie przybierały kształt, lecz za wcześnie było powiedzieć czego.
- Ale jaja… - wyszeptał Marcin.
Drugie szarpnięcie sprawiło, że spojrzałem na lewo – z nasypu znów posypał się śnieg.
- Trzęsienie ziemi – stwierdziłem, nie za bardzo wiedząc, co w związku z tym zrobić. Marcin nie skomentował, gapił się znów na niebo. Poszedłem za jego przykładem. Ciemność stworzona z chmur zaczynała powoli przybierać znajomy zarys… Jakby czerepu…
Trzeci wstrząs aż podrzucił wagon. Na szczęście tylko o parę centymetrów, co nie spowodowało jego wywrócenia.
Wstrząsy przywiodły mi do głowy pewien cytat: „Jakby ktoś szarpał za wielki łańcuch albo coś zwijało się w trzewiach ziemi”.
- Patrz! – Marcin zerwał się i wybiegł na korytarz, wskazując palcem na okno. Podążyłem za nim.
Tak, kształt był znajomy, nawet dziecko by go teraz rozpoznało. Na niebie, utworzony z kłębowisk dziesiątek chmur, ukazał się potwornie wielki łeb. Widziany z profilu łeb wilka. Tam, gdzie zwierz powinien mieć oko, chmury zostawiły kolistą, drgającą na obrzeżach wyrwę.
- Co to jest?! – wrzasnąłem zdjęty nagłą grozą i przeczuciem, że zaraz stanie się coś bardzo, bardzo złego. Ciarki przeszły mi wzdłuż spoconych pleców. Marcin otworzył usta, aby coś powiedzieć, gdy chmury gwałtownie poruszyły się, tworząc iluzję rozwartej szeroko paszczy. Przeciągle, mrożące swą grozą do szpiku kości wycie przemierzyło nieboskłon. Paszcza przesuwała się do momentu, gdy księżyc znalazł pomiędzy jej szczękami.
Zapadła cisza. Drżącymi rękami oparłem się o chłodną powierzchnię grubej szyby, zapatrzony w coś, co musiało być sennym majakiem, a równocześnie wydawało się tak realne… zbyt realne. Nawet lekki wiaterek, który od czasu do czasu podnosił małe obłoczki śnieżnego puchu z ziemi, zamarł, oczekując wraz z nami na dalszy rozwój wypadków.
Gdy bez najmniejszego odgłosu paszcza widmowego wilka zamknęła się, księżyc znikł, a świat okryły ciemności, poczułem się, jakby ktoś uderzył mnie dłonią w twarz. Chyba podświadomie obawiałem się tego, że już nigdy nie zobaczę naszego satelity, choć z drugiej strony wiedziałem przecież, że chmury powstają w atmosferze Ziemi, zaś księżyc krąży daleko od niej, więc to, co widzę, jest tylko iluzją, jedynie sprawiającą wrażenie pożarcia go…
W chwilę później szczęki z chmur rozwarły się, a ja poczułem bardzo, bardzo słabo. Krew zadudniła mi w uszach, gdy dziwne chmury powoli rozpraszały się, pozostawiając puste niebo… Tylko gwiazdy świeciły jak zwykle swym chłodnym, obojętnym na losy śmiertelników światłem.
- To niemożliwe – wyszeptałem bardziej do siebie, niż do Marcina. Ten bez słowa zapalał kolejnego papierosa. Jego kwaśny dym otrzeźwił mnie z szoku.
- Ragnarök – powiedział Marcin, patrząc na niebo.
- Jaki rok?! – zdenerwowałem się. Przed chwilą byliśmy świadkami czegoś… bezprecedensowego, a ten o jakimś „roku Ragnara”!
- Ragnarök – powtórzył, zaciągając się głęboko. – Koniec świata, zmierzch bogów. Taki nordycki Armageddon.
- Jak to?