Człekołak - Henryk Tur - E-Book

Człekołak E-Book

Henryk Tur

0,0

Beschreibung

Znany na całą Warszawę psychiatra po kilku rozwodach zostaje poproszony przez koleżankę z akademii o pomoc w zdiagnozowaniu pacjenta, który trafił do jej kliniki w małej miejscowości Żubrzyce. Jastrzębski jedzie tam głównie, by odpocząć od metropolii i spotkać się z atrakcyjną kobietą. Pacjent, z którym od roku nie udało się znaleźć kontaktu, stanowi jednak dla niego wyzwanie. Psychiatra zaczyna rozwikływać zagadkę jego przypadłości. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern

Seitenzahl: 49

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Henryk Tur

Człekołak

 

Saga

Człekołak

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2006, 2022 Henryk Tur i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728156827

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Odkąd sięgał pamięcią, zawsze był inny...

I zawsze przyciągały go te dziwne światła, widoczne na bezdrzewnej, dziwnie pachnącej równinie, błyszczące niczym bezgłośne, wciąż trwające pioruny... Początkowo nie miał odwagi zbliżyć się do nich, siedział tylko na skraju lasu i patrzył, czując, jak coś obcego rodzi się w jego wnętrzu. Coś, czego nie pojmował...

W miarę jak podrastał, pozwalał sobie na uczynienie kilku-kilkunastu kroków w tamtą stronę, lecz strach przed istotami, które z rykiem stawały i ruszały z jasnej zatoki świateł, odzywał się na powrót i zmuszał do ucieczki ku bezpiecznym, znajomym ciemnościom lasu.

Aż pewnego dnia przyszedł Zew, zrodzony z rozbudzonej w jego świadomości istoty.

Początkowo objawił się jako nieznośne pulsowanie w głębi czaszki, a później zaczął opanowywać stopniowo jego jestestwo, pchając go coraz bliżej i bliżej ku światłom. Choć było to szaleństwo, Zew zabijał powoli strach – pozwalał pędzić do nich bez lęku, przytępiał alarmujące ostrzegawczo zmysły. Przez długi czas nie był on na tyle silny, aby zagłuszać obawę, jednak wiedział, że w końcu nadejdzie ten dzień, kiedy wkroczy w krąg oślepiającego blasku i bez trwogi spojrzy na ryczące, dziwnie pachnące istoty.

Aż nadeszła pełnia, podczas której bolesne pulsowanie nasiliło się do potężnych rozmiarów. Popędził w amoku ku światłom; uświadomił sobie, że każdy krok w ich stronę łagodzi ból. Światła były jego przeznaczeniem, jego wybawieniem, ku któremu ruszył bez trwogi...

 

Profesor doktor habilitowany Marek Jastrzębski z nieukrywaną radością przyjął zaproszenie do Żubrzyc. Od dobrych dwóch lat nie brał urlopu, a tu proszę – senne i ciche miasteczko, schowane głęboko w mazurskich ostępach; miłe wytchnienie od zabieganego, wyczerpującego życia w hałaśliwej Warszawie. Wyjazd miał też inną pozytywną stronę – na miejscu, choć po części wciąż w pracy, odpocznie od nerwów związanych z drugim w życiu rozwodem, który trwał ponad pół roku. Ostatecznie jego małżeństwo przestało istnieć miesiąc temu.

„Wprawiam się” - pomyślał ironicznie. Pierwszy rozwód trwał rok i Jastrzębski zszargał sobie nerwy na podziale majątku. Ponieważ był uznanym autorytetem w dziedzinie psychologii i psychiatrii, zarabiał całkiem nieźle, zaś do jego klientów należeli przede wszystkim ludzie związani z rodzimym show-biznesem: aktorzy, piosenkarze i pisarze, a także co bardziej sfrustrowani politycy. Zwierzali mu się z wielu takich problemów i zdarzeń, które po wyjściu na jaw byłyby dla nich całkowitą kompromitacją. Słono płacili za milczenie Jastrzębskiego i to bynajmniej nie przymuszani, gdyż doktor doskonale potrafił wyczuć, co siedzi w głowie pacjenta i pomóc mu pozbyć się stresu czy fobii.

Gdy mijał swoim terenowym BMW tabliczkę „Żubrzyce 5”, powrócił w myślach do telefonu, który spowodował jego wyjazd. Pewnego późnego, piątkowego wieczora zadzwoniła jego dawna koleżanka ze studiów, parająca się tym samym zawodem Irena Karucka. Od czasu zakończenia akademii spotkali się parokrotnie na sympozjach poświęconych najnowocześniejszym środkom leczenia, więc znajomość ta nie wygasła jak większość innych.

Mile zaskoczony przyjął zaproszenie do Żubrzyc, gdzie Irena była zatrudniona na stałe jako kierownik tamtejszego, niewielkiego szpitala dla psychicznie chorych. Tym bardziej, że dzwoniła do niego w sprawie bardzo ciekawego przypadku.

- Wiesz, Marek – wyznała przez telefon – nie mam pojęcia, co mu może być! Wygląda na całkowitą amnezję połączoną z autyzmem i demencją.

- A co mówi o nim jego rodzina? Zawsze taki był?

- Nie wiem, co mówi jego rodzina – odpowiedziała. – Trafił tu... A, to długa historia. Ale jestem pewna, że cię zainteresuje ten przypadek.

Zainteresował. Głównie ze względu na możność ucieczki na jakiś czas ze stolicy. Drugim powodem była pani doktor, trzecim zaś dopiero pacjent.

 

Senna mieścina ciągnęła się wzdłuż szosy na północ. Takich miasteczek były w Polsce dziesiątki – głównymi elementami ich zabudowy były: kościół, cmentarz, sklep spożywczy, kiosk i bar piwny. Tyle. W Żubrzycach dochodził do tego szpital psychiatryczny, zwany przez miejscowych „Świrowem”, położony nieco za miasteczkiem, oddzielony od niego stacją benzynową.

Jastrzębski uśmiechnął się mimowolnie, gdy nieliczni przechodnie przystawali i spoglądali z zazdrością na jego samochód. Wypatrzył tu ledwie kilka leciwych maluchów i jednego fiata, można więc było śmiało powiedzieć, że miał najlepsze auto w okolicy.

Choć nie sposób było tu zabłądzić, Irena objaśniła mu, jak ma dojechać do szpitala. Gdy tylko zobaczył stację benzynową, wiedział, że to ponure gmaszysko za nią będzie jego miejscem pracy przez najbliższe kilkanaście dni. Nie sądził, aby przypadek był aż tak skomplikowany, jak sądziła Irena. Z całym szacunkiem dla niej, ale nie uważał jej za bystrą. Karucka na studiach była typem kujona, twardogłowego uczonego, który nie stara się w żaden sposób poszerzyć znanego stanu wiedzy, a zadowala tym, co już spisane i sklasyfikowane. Najlepszym zaś przykładem prośba o pomoc - oto stanęła przed czymś, czego nie nauczyli na wykładach ani o czym nie piszą w książkach i już kłopot nie do rozwiązania.

Minął stację, dwieście metrów dalej skręcił w boczną drogę i wkrótce starannie utrzymany szpaler drzew zdawał się być jedynym komitetem powitalnym, gdyż przed zamkniętą bramą nikogo nie zobaczył. Zniecierpliwiony, nacisnął parę razy klakson i po chwili drzwi budynku za bramą uchyliły się nieco. Młody, dobrze zbudowany sanitariusz musiał być uprzedzony o jego przyjeździe, gdyż uchylił bramy i spytał:

- Pan Jastrzębski?

Marek skinął głową.

- Już otwieram, otwieram – mężczyzna uśmiechnął się szeroko. – Miło nam będzie gościć tu taką sławę...

Dalszych słów Marek nie usłyszał, gdyż zapuścił silnik i wjechał na dziedziniec. Zapewne był to także spacerniak dla pacjentów, w cieniu drzew stało kilka ławeczek.

- ...dużo o panu mówiła – jazgotał dalej sanitariusz, gdy Jastrzębski wysiadał z wozu – no i zachęciła mnie do przeczytania paru pana prac. Muszę przyznać, że to naprawdę ciekawe, no wie pan, ta pana metoda „patrzenia na świat oczyma pacjenta”, naprawdę niezłe, jak Boga kocham, a przepraszam, jeszcze się nie przedstawiłem – wyciągnął rękę w stronę doktora – Pyra jestem, Tomek dla przyjaciół.

- Miło mi, panie Pyra – mruknął chłodno Jastrzębski, ściskając mu dłoń.