Erotyczny zodiak: 10 opowiadań dla Skorpiona - Alexandra Södergran - E-Book

Erotyczny zodiak: 10 opowiadań dla Skorpiona E-Book

Alexandra Södergran

0,0
1,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

"Czasami się zastanawiam, co czują mężczyźni, gdy wkładają palec w kobietę. Chodzi mi o to, że przecież nigdy nie jest równie wspaniale dotykać samej siebie, jak wtedy, gdy robi to ktoś inny. Więc co czują oni? I przede wszystkim – jakie to uczucie lizać? Jakbym smakowała, gdyby Emeka wsunął swój długi język między moje nogi?"Główna bohaterka to typowa szara myszka, która zawsze była przykładną uczennicą, skupiającą się przede wszystkim na studiach. Od pewnego czasu jest jednak niesamowicie żądna przygód i fantazjuje o seksownym kierowcy autobusu. Tylko jak ma go uwieść? (Zakazane miejsca: Kierowca autobusu, Vanessa Salt)Jesteś "zodiakarą"? Seria "Erotyczny Zodiak" jest w takim razie dla Ciebie! Wydawnictwo LUST przedstawia nowy cykl, który zainteresuje zwłaszcza miłośników/miłośniczki horoskopów i wszystkie osoby, które wierzą w moc znaków. Pierwsza część powstała z myślą o Skorpionach i jest związana z ich miłosną charakterystyką.Skorpiony uwielbiają erotyczną grę, angażują się w nią z całą intensywnością i pasją. Są znane ze swej namiętnej natury, dlatego nie mają problemu ze znalezieniem chętnych, gdy chcą iść do łóżka. Haczyk? Mają duży problem z zaufaniem i otwieraniem się przed innymi, więc znalezienie długoterminowego partnera może okazać się sporym wyzwaniem. Jednak ich energia seksualna sprawia, że większość osób zignoruje sygnały ostrzegawcze i będzie się cieszyć tym wszystkim, co Skorpiony mają do zaoferowania...Niech ten tom dostarczy Wam dreszczyku emocji, zmysłowych doznań i przyjemności równie gorącej co wspomnienie letniego romansu!W skład zbioru wchodzą następujące opowiadania: Spray: część 1 Spray: część 2Wejdź Doktor Lukas Daddy's Girl Chłopak od basenu Zakazane miejsca: Kierowca autobusu Ostatnie życzenie pani doktor Lekarze stażyści Delirium -

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Alexandra Södergran Anita Bang Sandra Norrbin Vanessa Salt

Erotyczny zodiak: 10 opowiadań dla Skorpiona

Tłumaczenie Martin Reib Petersen

Lust

Erotyczny zodiak: 10 opowiadań dla Skorpiona

 

Tłumaczenie Martin Reib Petersen

 

Tytuł oryginału Erotyczny zodiak: 10 opowiadań dla Skorpiona

 

Język oryginału szwedzki

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2023 Vanessa Salt, Sandra Norrbin, Anita Bang, Alexandra Södergran i LUST

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727094687 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Spray: część 1 

– Lindén?

– Tak!

– Ely… Elyoun… Elyouns…

– Elyounoussi.

Nieśmiałe chichoty i tłumione śmiechy rozlegają się dookoła. Zerkam na swojego sąsiada. Jest trochę wyższy ode mnie i ma czarne, kręcone włosy, które wydają się nadzwyczaj wypielęgnowane. Jest ubrany w nieskazitelnie czysty biały T-shirt, który się opina, a nawet ujawnia pojedyncze mięśnie sześciopaku. Nasze ramiona niemal muskają się wzajemnie, bo siedzimy blisko. Bardzo blisko i na niewygodnych składanych krzesłach na samym przodzie w małej sali, która najbardziej przypomina zniszczoną klasę z podstawówki. Facet pachnie cynamonowo i orientalnie. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Pachnie od niego równie delikatnie, jak odpowiedział prowadzącej. Ta czerwieni się zauważalnie, stojąc z przodu przy pożółkłym ekranie, na którym wyświetla się jej prezentacja w PowerPoincie.

– Tak, właśnie – mówi w daremnej próbie zachowania odrobiny godności, ale prawdopodobnie tylko po to, by utrzymać kontrolę nad nami, aspirantami. Nad nami, którzy chcemy być policjantami. Policjantami? Do diabła, w co ja się właściwie wpakowałem?

– Ty i Lindén będziecie obserwować obszar pod mostem Sankt Eriksbron, na końcu Norrbackagatan, gdzie schody prowadzą do samego mostu. Zwany też Atlasmuren. Podejrzewamy, że to miejsce schadzek i ćwiczeń grafficiarzy, którzy rozpowszechniają po centrum wywrotowe hasła. – Robi przerwę i oddycha. Nadal jest czerwona na twarzy. Nie odrywając wzroku, wpatruje się w mojego sąsiada. Może myśli, że jest przystojny? Nie gapi się czasem na sześciopak i napięte mięśnie ramion? Tam, do diabła, Patrik, daj spokój. Nie jest chyba przystojniejszy od ciebie?

Widzę, jak drga mu kącik ust. Nagle odwraca się prosto do mnie. Para piwnych oczu patrzy badawczo w moje, szare.

– A poza tym mam na imię Mounir – informuje cicho i wyciąga rękę. Ściskam ją odruchowo, po czym zdaję sobie sprawę, jaki jestem spocony. Kurde!

– Patrik.

On, Mounir, nie zmienia wyrazu twarzy. Zamiast tego uśmiecha się szybko i trochę nieśmiało, aż prowadząca przerywa i zauważa, że możemy pogadać później. Jego dłoń jest ciepła i sucha, a ja muszę się trochę wysilić, żeby odwzajemnić mocny uścisk. Nasze uda lekko się dotykają, gdy tak siedzimy jak skamieniali w powitaniu, które nie pasuje do sytuacji.

Prowadząca chrząka, a my przerywamy uścisk dłoni. Mounir jednak nie dba o to, by z powrotem odsunąć nogę. Przeciwnie.

 

– Obserwować grafficiarzy? – Mounir patrzy na mnie sceptycznie. Jakby chciał potwierdzenia, że to się wydaje całkowicie bzdurne. Unosi brwi. Czeka na odpowiedź.

– Tak, ale tu przecież chodzi o rozpowszechnianie wywrotowych haseł… – To brzmi żałośnie. Za wysoki głos i wahanie. Wpatruję się w niego, żeby sprawdzić, czego właściwie chce. Mógłbym przestać się gapić w te czekoladowe oczy?Musi przecież myśleć, że czegoś chcę. Z nim. A ja nie jestem taki. Absolutnie nie…

– Społeczeństwo nigdy nie stoi w miejscu – mówi. – I musi znosić krytykę i satyrę.

– Co?

– Chociaż tu jest i tak dość duża swoboda wypowiedzi. W Bejrucie mogłoby się wydarzyć wszystko, gdybyś został przyłapany. – Spogląda na sufit. Zdaje się zastanawiać nad rzeczami, z którymi miał do czynienia.

– Więc lubisz bazgroły i takie tam? – Od razu żałuję. To jest dyskusja, w której nie da się wygrać. A my mamy zadanie do wykonania. Pochylam się do przodu i biorę go za ramię. – Możemy zająć się tym później. Są też faktycznie ładne bazgroły. Mogę sobie wyobrazić.

Kładzie swoją ciepłą dłoń na mojej i lekko ściska, zanim zdążam zabrać ją z powrotem. To samo jednocześnie delikatne i mocne uczucie, co wcześniej. Daj spokój, Patrik…

– Pewnie, zajmiemy się tym później. Chociaż wolę nazywać to „graffiti”. – Uśmiech sięga aż do tych nugatowych oczu.

– Skoro już sobie pogruchaliście, chcę, żebyście dowiedzieli się paru rzeczy. – Prowadząca staje przed nami z rękami na piersiach. Kiedy tutaj przyszła, nie mam pojęcia. Jej głos wibruje czymś, co mogę odczytać tylko jako podejrzliwość. Albo zazdrość. Chociaż nie ma przecież do tego żadnego powodu…

– Będziecie obserwować. I dokumentować. Nic więcej. – Robi teatralną pauzę i spogląda na nas w dół, jak tak siedzimy. Jako ostatni nie wyszliśmy jeszcze z naszej ciepłej i wilgotnej sali. – Żadnej przemocy, żadnego p-p-przymusu.

Jąka się?

– Absolutnie nie – zdąża odpowiedzieć Mounir, zanim ja jeszcze w ogóle oderwę wzrok od jej ust, które przypominają dwie bladoróżowe kreski na twarzy czerwonej jak piwonia. Zdaje się, że ta kobieta łatwo się czerwieni. – Jesteśmy przecież tylko aspirantami. Na obserwacji. – Udaje, że nic się nie stało, nie zmienia miny. Jak wtedy, gdy wziął moją mokrą od potu dłoń. – Możemy pożyczyć kamerę na podczerwień i lornetkę? – dodaje. Nie brzmi to nonszalancko. Na kilka sekund zapada milczenie. Rumieniec nie schodzi.

– Dobra m-m-myśl… Elyouns…

– Elyounoussi.

Konam!

– Zajdźcie do Składu i pozdrówcie ich ode mnie. – Prowadząca rzuca na mnie cierpiące spojrzenie, gdzieś na czoło, po czym obraca się błyskawicznie i udaje, że zajmuje się laptopem, który nadal pokazuje ostatni slajd prezentacji.

Mounir niemal niezauważenie mruga jednym okiem i robi gest w kierunku drzwi po drugiej stronie sali.

Lubię go.

 

– Lindén i… i… Możesz zapisać swoje nazwisko na pokwitowaniu? – Mężczyzna ze schowka, czyli Składu, jak to się upiększająco nazywa, jest ubrany po cywilnemu. Na poplamionej i pordzewiałej plakietce, którą przypiął do brudnej koszuli, widnieje „Ulf”. Zarost ma z pewnością tydzień, a ciemnofioletowe obwódki wokół oczu mówią same za siebie. Czuć od niego potem, tytoniem i norą kawalera. Może schowek jest jego jaskinią? Gdy się odwraca, żeby przynieść nasz sprzęt, widzę, jak zwisa mu tył spodni.

Mounir obraca się i znowu obdarza mnie jednym ze swoich dyskretnych spojrzeń. Szturcha mnie w bok i uśmiecha się krzywo.

– Nie widział siłowni od dziesięcioleci – szepcze mi tuż przy uchu. Czuję jego ciepły oddech na szyi i obojczyku. Stoi blisko i mógłbym przysiąc, że z ust też pachnie mu cynamonem.

– Proszę, kamera na podczerwień, lornetka… I wziąłem też to. Może się bardzo przydać. – Z szerokim uśmiechem Ulf kładzie na ladzie parę kajdanek. Pochyla się do przodu i spojrzeniem bada Mounira od stóp do głów. – Wiesz, jak się używa kajdanek? Doszliście już do tego w programie?

Nagle wszystko dzieje się bardzo szybko. Mounir chwyta mężczyznę za wychudzone przedramię i uderza jedną z obręczy o jego nadgarstek. Trzaska metal, gdy zazębiają się trzpienie w zamku. Ulf zdąża jedynie mrugnąć, po czym druga obręcz zamyka się wokół własnego nadgarstka Mounira.

– O tak? – Mounir lekko szarpie, tak że napina się łańcuch między nimi.

Wygląda to jak w kiepskim amerykańskim filmie policyjnym. Mimowolnie robię krok do tyłu.

– Wow, do diabła, jak to się stało? – to jedyne, co z siebie wyrzucam. Wpatruję się w Ulfa, który z drżeniem maca za kluczem, znajdującym się w jego części kajdanek. Mounir go wyprzedza i szybko przekręca, aż obręcz odskakuje.

– Działają tak samo na całym świecie – podkreśla i lekko klepie Ulfa w ramię. – Dziękuję, oddamy sprzęt po skończonej zmianie.

 

Jedziemy metrem na Sankt Eriksplan. Mounir siedzi naprzeciwko mnie z czarną walizką między stopami. Jest ósma wieczorem i zaczyna się ściemniać, jak to pod koniec sierpnia. W pełnym wagonie jest ciepło, bardzo ciepło. Ludzie cisną się i wzdychają. Młoda dziewczyna o zupełnie prostych blond włosach i w czapce Agnethy z ABBY patrzy z zainteresowaniem na Mounira. Pociąg się trzęsie, a ona się zatacza, wspiera na jego ramieniu i prawie siada mu na kolanach.

– Ojej, cha, cha, jakie szczęście, że tu siedziałeś i mnie złapałeś. – Uśmiecha się z zażenowaniem i szybciej żuje gumę. – Trenujesz? – piszczy i muska ramię Mounira. Pociąg szarpie znowu, a ona się chwieje, gdy tak się o niego opiera. Jej jasna cera odznacza się od jego oliwkowej, a kosmyk blond włosów znalazł się na jego czarnych lokach. To na swój sposób ładne, ale przede wszystkim teatralne. Jesteś po prostu zazdrośnikiem, Patrik… Mounir lekko obraca głowę i patrzy na nią.

– Nie ma sprawy, maszynista jedzie dość szybko, no nie? – Kładzie rękę wokół jej talii, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Dziewczyna wręcz się z nim stapia. A ja jestem zazdrośnikiem.

Dwadzieścia pięć lat i niemal nienaruchany. Kilka razy w liceum. Gdzie wszyscy eksperymentowali po pijanemu. Chociaż była jedna dziewczyna, Amanda… Twierdziła, że mam piękne ciało, jestem przystojny, zdolny. Byliśmy u niej w domu, rodzice wyszli na zakupy. Zdolny?! Tak mówiła? Kurde, to przecież śmieszne…

– Partnerze, jesteśmy na miejscu. – Wzdrygam się, gdy Mounir mnie dotyka. Lekko, a jednak zdecydowanie. Dziewczyna stoi już sama. Wygląda na zawiedzioną i jeszcze bardziej zażenowaną. – Trzymaj się teraz – zwraca się do niej Mounir przez ramię, gdy wytaczamy się przez rozsuwane drzwi. Ona kiwa tylko głową i patrzy w podłogę.

– Robisz chyba wrażenie na większości kobiet, które spotykamy – wyduszam z siebie, gdy przechodzimy przez bramki. Idziemy szybko i blisko siebie. Mounir mocno trzyma torbę, która buja się w takt naszych kroków.

Zatrzymuje się i bierze mnie za ramię, tak że znajduję się naprzeciwko niego. Znowu uśmiecha się nieśmiało, jak wtedy gdy witaliśmy się po raz pierwszy.

– Patrik… – mówi wolno i cicho. – Lubię kobiety, chociaż nie w ten sposób. A one chyba lubią mnie. Może dlatego, że czują się bezpiecznie, może promieniuję czymś takim. – Milknie i spogląda na mnie przelotnie. Następnie patrzy mi prosto w oczy. Trudno się uchronić. Uchronić się przed tymi czekoladowymi oczami, które z powagą próbują coś przekazać.

– Lubisz mężczyzn? – nie muszę wypowiadać tego na głos, to mój wzrok pyta.

– Tak właśnie jest – odpowiadają w milczeniu jego oczy. Jest tak, jak by tam, w środku, coś błyszczało, jakiś gwiezdny pył, który przebija się przez orzechowy brąz. Ludzie nas mijają, szeleści od ubrań i co chwila ociera się o mnie jakiś materiał, ale ledwo to czuję. Czas stoi w miejscu i wydaje się, jakbym zatracał się w wirach miłości.

– To jest okej, dla mnie całkowicie okej.

To wszystko, co daję radę powiedzieć.

 

Idziemy w kierunku południowym po Sankt Eriksgatan. Pachnie Subwayem i śmierdzi spalinami. Gdy mijamy Headzone, Mounir mówi, że się tutaj strzyże. Fryzjerzy są niezwykle dokładni. Uważają na jego loki. Znowu na niego zerkam. Tak z profilu ma dość ostre rysy. Prosty nos opada ku górnej wardze, która też jest prosta, oczywiście poza chwilami, kiedy się rozciąga w uśmiechu. Ale Mounir zdaje się nie uśmiechać, tylko nad czymś zastanawiać. Jego podbródek też wygląda na dość ostry, wyrazisty i męski. Męski? Ale się na niego gapisz. Trochę za bardzo. Ale tak też dobrze wygląda.

– Mieszkasz tu blisko? Bo się tu strzyżesz i tak dalej? – Mija kilka sekund, zanim odpowiada. Patrzy intensywnie przez niewielką witrynę z akcesoriami do tatuażu. Starodawnym i pionowym pismem jest napisane „Tattoo” po każdej stronie zakratowanych drzwi i okna.

– Tak, w sumie zupełnie niedaleko od miejsca, do którego idziemy – mówi i patrzy na mnie. Stanęliśmy przed niewielkim salonem. Kiwa w kierunku drzwi. – A stąd mam na klacie małe wspomnienie. Znam właściciela. Też z Libanu. Polubiłbyś go, świetny człowiek. – Przygląda mi się intensywnie i przesuwa wzrokiem w dół po mojej piersi, w stronę brzucha i krocza. Zatrzymuje się.

– Więc to twoje rejony? – Przeszywa mnie tam, na dole. A ja muszę coś powiedzieć, żeby samemu nie utkwić wzroku w jego ciasnych dżinsach. Nakazali nam, że mamy być ubrani po cywilnemu. Luźno i schludnie. On jest schludny. Kontur penisa pod rozporkiem jest wyraźny. Jąder podobnie. Kurde, Patrik. Wlepiasz wzrok w jego fiuta jak głodny wilk.

I tak stoimy. Gapiąc się. Uśmiechając. Chociaż ja przecież lubię dziewczyny. Wiedz o tym! Ma to znaczenie?

– Idziemy? – decyduje Mounir i obejmuje mnie ramieniem. Wywołuje we mnie poczucie bezpieczeństwa. Skórzana kurtka jest rozchylona i spod spodu prześwituje biały T-shirt. – Zaraz przed mostem pokażę ci mały bar. Nazywa się Mosaik. Czasami piję tam piwo.

– Pewnie. A jakie piwo lubisz? – pytam, gdy przeciskamy się na chodniku w kierunku mostu. Kiedy wpadamy na innych ludzi, to zawsze Mounir rzuca „Sorry” albo „Moja wina, przepraszam” do wszystkich, którzy przypadkiem zostali trąceni. Zawsze z uśmiechem, zawsze rozbrajająco. Zastanawiam się trochę, czego właściwie doświadczył. Tam, w Bejrucie. Dla mnie to tylko nazwa na mapie. Dowiedziałem się kiedyś w szkole, że miasto jest nazywane małym Paryżem. Ale tak było wtedy. Na pewno teraz jest inaczej.

– Lubię ipę. Poza tym jest bardzo dobre libańskie piwo, które się nazywa 961 Pale Ale. – Zostaję z powrotem wciągnięty do jego życia. Mounir jest naprawdę fizyczny. I wrażliwy w jakiś sposób, którego nie potrafię rozgryźć.

– 961?

– Kod kraju. – Śmieje się. Obejmuje mnie ramieniem. – Może ci pokażę któregoś dnia. To znaczy Bejrut. Miasto, które nigdy nie śpi, perła Morza Śródziemnego i…

– Mały Paryż.

Zatrzymuje się. Stoimy przy moście. Pod nami tory kolejowe kolejki podmiejskiej. Połyskują w słabym blasku pojedynczych lamp, które na próżno usiłują rozświetlić ten obszar. Chociaż może nie trzeba, co ja tam wiem. Nie jestem stąd.

– Dear, pokażę ci któregoś dnia Bejrut! – wykrzykuje. Brzmi entuzjastycznie. – Urodziłem się w dzielnicy Verdun. Piękna. Zanim wszystko poszło w diabły. – Uśmiecha się krzywo. A jedno oko zdaje się wilgotne. Para dziewczyn trzymających się za ręce, odwraca się, mijając nas. Jedna kieruje do nas buziaka w powietrzu, a druga wydyma usta i woła:

– Mua.

Nie mogę powstrzymać się od śmiechu. I odwzajemnienia pocałunku. Mounir też się śmieje i potrząsa głową.

 

Pędzimy przez ulicę. Schody pod mostem wiją się w dół jak wąż. Pobrzękuje przejeżdżający pociąg metra, a rozświetlone okna migają jak w zbyt spowolnionym filmie. Twarze i włosy przebłyskują karykaturalnie za szybami – blond, czarno, brązowo. Wszyscy zdają się wpatrywać prosto przed siebie. Chwilę później pociąg znika, a my schodzimy po ostatnich stopniach. Po drugiej stronie niewielkiej Norrbackagatan znajduje się nasz cel. Leży tam jak ziejąca gęba w gigantycznej twarzy z betonu. Konstrukcja ze stalowych belek w kolorze przemysłowej zieleni, która unosi pociągi metra, przypomina w największym stopniu groteskowy język, który się nad nami wyciąga, jakby rozdziawiał się powalony olbrzym i do którego gardła mieliśmy teraz wkroczyć.

Ogromny betonowy fundament o żółtej ścianie z cegieł między filarami unosi tory, a na prawo i na lewo tworzy fasady domów, to znaczy wewnętrzną stronę policzków tej wielkiej gęby. Pomalowane na czarno okna, gdzie przesącza się bladożółte światło wokół kolorowych ram, przypomina irytujące pęcherze w ustach. Najdalej, za betonem, połyskują neonowobiałe stożki światła w kierunku wilgotnej betonowej podłogi i nadają fasadzie swojego rodzaju chropowatą strukturę. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem.

– Interesujące, prawda? – Mounir zerka w moją stronę. Rozgląda się i chrząka. – Jeśli miniemy fundament tam, otworzy się za nim nowa przestrzeń. – Zmienia rękę, w której niesie torbę. Zmienia z powrotem. Barki ma uniesione.

– Byłeś tu wcześniej, Mounir? – I coś się nie zgadza. Widzę, jak kropla potu przesuwa mu się po czole. Szczękę ma napiętą.

– Raz mnie gonili. Grupka, która krzyczała za mną „ciapaty pedale”. Schowałem się tutaj. – Mówi szybko i urywanymi zdaniami. Zupełnie inaczej niż Mounir, którego poznałem. Minął jeden dzień. Czego się spodziewałeś?

– Załatwimy to, partnerze. To przecież dobrze, że znasz to miejsce. I nikt cię tak nie nazwie. Teraz jesteś ze mną. – Rozluźnia się, ramiona opadają i znowu uśmiecha się nieśmiało. – To dlatego chcesz zostać policjantem?

– Taaak. – Trochę przeciąga odpowiedź. – Chcę spróbować pomagać słabszym, tym, którzy nie mogą się przeciwstawić… Podobnie było w Bejrucie… Niełatwo. Ale zajmiemy się tym później. – Uśmiecha się teraz szeroko i znowu mnie obejmuje, jakby prowadząc w ciemną gardziel. – Tam wewnątrz za fundamentem, przy ścianie, jest drabina, która prowadzi do torów. To tam się schowałem. Dobre miejsce do obserwacji.

 

Idziemy na lewo od betonowego kloca. Graffiti już pokrywa ścianę, podnosi się do okien, rozpościera się jak misterny wzór, którego poszczególne części i kolory zachodzą na siebie nawzajem. Dużymi, jakby organicznymi literami jest napisane „Deff”, „Atlas” i „ANARCHIA” w pomieszaniu z abstrakcyjnymi wzorami. Ktoś namalował sprayem czarno-żółty symbol promieniowania radioaktywnego. Tu i tam czarno-białe malunki przypominające stare odbitki. Szczur, który trzyma plakat z symbolem anarchistów. Szukam w pamięci. Widziałem to wcześniej… Gdzie?

Najgłębiej, na dnie gardła, przegniłe drewniane schody prowadzą do zaplombowanych drzwi. „Atawizm” jest napisane swojego rodzaju archaicznymi literami nad pomalowanymi na czerwono sierpem i młotem. Zaraz na prawo od nich jest drabina, o której mówił Mounir. Wygląda jak stara drabina strażacka. Otacza ją metalowa krata, z pewnością na wypadek, gdyby ktoś się puścił i spadł do tyłu. Drabina jest przywiercona bezpośrednio do fasady i prowadzi do zielonego języka olbrzyma.

– Jest też i po drugiej stronie – szepcze Mounir. Nie żeby musiał szeptać, to chyba tylko otoczenie tak na nas wpływa.

Przestrzeń pod torami jest duża. Po drugiej stronie widać podobne miejsce. Jest tak duże, że zaparkowano tam kilka czarnych samochodów. Wszystko wygląda jak w starym powojennym filmie z Berlina Wschodniego. Gdyby nie wszystkie kolory, które dodają życia szaroczarnemu betonowi. Tutaj, wewnątrz, najgłębiej, czuć brudem, gumą i czymś ostrym. Jakby ktoś palił węglem. Poważnie? Dlaczego dostaliśmy to miejsce?

– Okej? – pyta cicho Mounir i spogląda na drabinę. – Musimy trochę podskoczyć, żeby sięgnąć do najniższego szczebelka. Tylko uważaj, żeby nie uderzyć plecami o kratę. – Odstawia walizkę i pokazuje mi, żebym podał mu ją potem. Robi rozbieg i znika u góry. Wygląda to na śmiesznie łatwe.

Kiedy wspiąłem się z tego, co z zewnątrz najbardziej przypomina rurę, swojego rodzaju przełyk albo tchawicę w gardle betonowego olbrzyma, Mounir kuca na znajdującym się nad podłogą metalowym pomoście z podniszczoną drewnianą balustradą. Jest wąsko i ciasno. Zaledwie jakiś metr obok biegną tory i jedynie barierka oddziela nas od pewnego kalectwa.

Mounir pokazuje mi, żebym szedł za nim. Mamy wrócić na górę betonowej konstrukcji, która podtrzymuje tory metra. Tu i tam lekko kapie woda, lśniące rury wiją się na górze, a wzdłuż barierki pną przewody, które zdają się biec do skrzynki elektrycznej na przeciwległej ścianie.

Gdy w końcu dochodzimy na sam przód jednej z półek, mamy dobry widok na całą lewą część tego obszaru. Kładziemy się na deskach, które połyskują ciemno od wilgoci i czarnej pleśni. Tu, u góry okropnie śmierdzi, z pewnością prawdziwe szczury mają tu dookoła swoje kryjówki. Jeśli jest coś, czego nienawidzę, są to szczury. Śmierdzą, wszystko podgryzają, gryzą, a ich…

– Pieprzone ogony. – Mounir grzebie małym statywem, który wziął ze sobą, za czymś, co ucieka między kawałkami drewna. – Do diabła ze szczurami! – ciągnie ochryple. – Wejdź tu teraz obok mnie. Czas na obserwację. – Obraca nieco głowę i szczerzy się szeroko. Jakby nic się nie stało. W ogóle. A ja robię wszystko, żeby powstrzymać nudności.

I tak leżymy obok siebie. Mounir podaje mi kamerę, a sam kręci odrobinę pokrętłem do regulacji ostrości lornetki. Patrzymy w dół na podłogę i fasadę z dziwnymi oknami.

– Tam mieszkają ludzie? – szepczę tuż przy uchu Mounira. Czuję, jaki jest ciepły. Silny i umięśniony. Przyciskam się trochę bliżej do niego.

– Nie wiem – odpowiada równie cicho. – Może to meliny dla wszelkiego rodzaju wykolejonych istot? Nikt normalny nie może przecież mieszkać z pomalowanymi na czarno oknami wychodzącymi na jaskinię. Wtedy jest wojna… – Milknie i zwraca lornetkę ku oknom. I tak leżymy. Długo. Czas i przestrzeń ulegają rozprzężeniu. Musiałem zasnąć.

 

Mounir szturcha mnie łokciem w bok. Stękam coś i natychmiast czuję na ustach jego ciepłą dłoń. Marszczy brwi, a ja pojmuję, że mam być cicho. Jego wzrok zdaje się mówić: „Robota czeka”. Dwoma palcami pokazuje na swoje oczy, a następnie na jedno z okien. Ktoś tam jest.

Majstruję przy kamerze. Ustawiam ostrość raz tu, raz tam. W końcu widzę. W wizjerze coś przemyka za światłem, które w rzeczywistości jest pomalowaną na czarno szybą jednego z okien. Kontury tułowia z poświatą dookoła. Postać zdaje się patrzeć przez niewielką szczelinę, obserwować nas, podłogę, trudno powiedzieć. Głowa jest otoczona czymś jaśniejszym, to muszą być włosy. Chociaż to dziwne. Wygląda jak ostrzyżona na pazia lalka. Niekoniecznie jak jakiś pryszczaty nastolatek, który gryzmoli po publicznych powierzchniach w mieście i który by tu ćwiczył. Po chwili postać znika. Czy nie?

– Która godzina?

Mounir podciąga rękaw i przechyla w moją stronę zegarek. Jarzy się „03:34”. Następnie Mounir znowu robi znaki w kierunku okna. Teraz w środku jest zgaszone. W milczeniu zamieniamy się sprzętem i ja patrzę przez lornetkę na coś, co jako jedyne poruszało się w ciągu nocy. Chociaż nie ma takiej potrzeby.

Okno powoli się otwiera i wszystko, co widzimy, to ktoś w bluzie z kapturem wyrzucający drabinkę sznurową. Świetlówki rzucają swoje ukośne światło na postać, która przesadza futrynę i schodzi w dół. Grube, workowate spodnie i para butów powoli się opuszczają, sprawdzając każdy szczebel drabiny. Z ramienia zwisa plastikowa torba, która zdaje się bardzo wypełniona. Stuka, gdy zawartość uderza o ścianę. Postać się zatrzymuje i jakby nasłuchuje.

Mounir włącza na kamerze korekcję ekspozycji. Jest wyciszona i słychać jedynie ciche naciśnięcie przycisku, gdy robi zdjęcie za zdjęciem. Ja tylko gapię się na postać, która już dotarła do podłoża. Jest drobna i zwinna. Porusza się szybko w kierunku ceglanej ściany betonowego fundamentu i wraca z taboretem. Wyciąga pojemniki z torby i zaczyna rozpylać spray po dużej części ściany nad skrzynką elektryczną, na skos pod oknem, które jest nadal otwarte. Wygląda tak, jakby to biała farba pokrywała powierzchnię. Następnie postać wyciąga inny pojemnik i zaczyna zamalowywać jasny kolor.

Nie mogę przestać się gapić. Za pomocą szybkich pociągnięć pojawia się szczur anarchista, którego widziałem wcześniej. Trzyma plakat z charakterystycznym „A” i okręgiem wokół niego. Potem, roboczo i szybko, mała dziewczynka, która wypuszcza w powietrze czerwony balonik. Wiem, że też to znam.

– Kurde, on przecież maluje jak Banksy. – Mounir szepcze mi do ucha i już wiem, skąd rozpoznaję te obrazy – z wystawy w Muzeum Sztuki Współczesnej. – To jest fachowe. – Bez zastanowienia odkłada kamerę. – Pomyśl, jeśli to…?

– Tam, na górze, podoba się wam? – Jasny głos całkowicie przełamuje ciszę. Obaj się wzdrygamy. Szumi w uszach i pali w czole. To kobieta. I wie, że tu jesteśmy. Że ją obserwujemy. Skąd, do cholery…?

– Podoba nam się. Niesamowicie nam się podoba. Bardzo! – Mounir nie może przestać mówić. Prawdopodobnie wygląda na równie przerażonego, co ja. – Skąd wiedziałaś, że tu jesteśmy? – wyrzuca z siebie w końcu.

– Też mam sprzęt. Poza tym wasze rzeczy odbijały się w świetle. – Wskazuje świetlówki. Jej głos jest jednak dość niski. Żeby wydobywać się z tak małego ciała – myślę jeszcze, zanim dodaje:

– Na dodatek wyczułam wasz zapach.

– Co? – nie dowierzamy jednocześnie – ja i Mounir.

– Tak, przynajmniej jeden z was pachnie jak orientalna restauracja tam, u mnie. Ładnie. – Nie przerywa. Nadal nie widzimy jej twarzy. Ale w jakiś sposób brzmi z francuska. Francuzka, która mówi bardzo dobrze po szwedzku, ale która nie pozbyła się tego delikatnego, dodatkowo wibrującego „r” czy „u”, w naszych uszach brzmiącego jak „y”.

– A gdzie jest „u mnie”? – pytam w kierunku bluzy z kapturem.

– Wszędzie. Ale głównie Lozanna. Szwajcaria. La Suisse… – Odwraca się i maluje ostatni fragment czerwonego balonika, który teraz przypomina przebite serce. – No ale zejdźcie – mówi do ściany. Echo roznosi się po betonowej jaskini. – Żebyśmy mogli porozmawiać normalniej. Jeśli oczywiście nie mieliście zamiaru złożyć na mnie doniesienia. – Śmieje się. Perlisty śmiech, jakże różny od niskiego głosu.

Kiwam w stronę drabiny. Mounir odwzajemnia skinienie i wzrusza ramionami. Pakuje kamerę i lornetkę.