Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Jutlandia, spokojne duńskie miasteczko, zniknięcie dziecka i makabryczne odkrycie. W cichej dzielnicy Brabrand zostaje odnalezione ciało dziesięcioletniej dziewczynki. Śledztwo prowadzi charakterny inspektor policji, Roland Benito, wraz z lokalną dziennikarką Anne. Pierwsze ślady prowadzą do mrocznego czatu internetowego z niepokojącymi zdjęciami dzieci. Pościg za sprawcą nabiera tempa. Sprawa staje się jeszcze bardziej dramatyczna, gdy znika przyjaciółka nieletniej ofiary. Czy dziewczynkę uda odnaleźć się żywą? Idealna dla fanek i fanów "Bez śladu" Harlana Cobena.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 481
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Inger Gammelgaard Madsen
Tłumaczenie Edyta Stępkowska
Saga
Morderstwa w Jutlandii: Laleczka
Tłumaczenie Edyta Stępkowska
Tytuł oryginału Dukkebarnet
Język oryginału duńskiego
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2008, 2021 Inger Gammelgaard Madsen i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727194509
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont
Książki można czytać niezależnie od siebie, chociaż, jak w każdej serii, lepiej jest czytać je w kolejności chronologicznej, ponieważ losy bohaterów rozwijają się w kolejnych częściach.
Kiedy się wyprostował, jego buty Lloyd, wciąż lśniące nowością – ponieważ normalnie oszczędzał je na wyjątkowe okazje – zanurzyły się w błocie, aż stracił równowagę i niemal upadł na plecy. Czuł pod skórą nieprzyjemne mrowienie, jakby rozgniatał między palcami coś bardzo kruchego. Jednocześnie to samo mrowienie działało na niego pobudzająco, przypominało seksualne podniecenie. Zaskoczyło go to, chociaż nie do końca. Już to kiedyś poczuł, na przykład przy tej historii z ropuchami, które mieszkały w zaroślach wokół oczka wodnego w ogrodzie za domem jego rodziców. Były ohydne, oślizgłe i miały brodawki na plecach. Pełzały nieporadne i bezradne po kafelkach. Niektóre były tak wielkie jak podeszwy jego dziecięcych butów. Gdy którąś nadepnął, spod buta wysuwały się krótkie ramiona zakończone czterema palcami wyglądającymi jak kikuty i miotały się rozpaczliwie. Pisk sprawiał tylko, że dociskał but jeszcze mocniej, aż usłyszał chrupnięcie i ciszę. Niektóre umierały w milczeniu. Najwyraźniej nie wszystkie ropuchy dawały po sobie poznać, że je boli. Potem wrzucał je do wody. Mama się dziwiła, co to za choroba je dopadła, gdy widziała, jak martwe unosiły się na powierzchni z brzuchami do góry i zaczynały cuchnąć. Ale z tym też nic nie zrobiła.
Zwiesił ręce wzdłuż ciała i zaciskał dłonie, próbując stłumić to dziwne podniecenie. Miał błoto na kolanach spodni. Próbował je wytrzepać, choć wiedział, że to na nic. Dyszał ciężko i z trudem łapał powietrze, a na czole poczuł lepki pot. W wilgotnym powietrzu unosił się zaduch jak ciężka kołdra. Nozdrza wypełniał mu zapach zgniłych liści i błota. Do świadomości podpełzała panika i mieszała się z frustracją. Rozejrzał się. Na szczęście wokół nie było żywej duszy. Dobrze, że padało. Taka pogoda zniechęcała ludzi do wychodzenia z domów. Podniósł głowę i wystawił twarz na deszcz. Drobne zimne uderzenia kropel sprawiły, że miał ciarki. Tego również nie czuł, odkąd przestał być dzieckiem. Zamknął oczy i smakował wodę, która spływała mu po wargach. Nagle spuścił wzrok na nią. Deszcz zaczął się zbierać w jej oczodołach. Gdy ją podniósł, była zaskakująco ciężka. Jedna ręka zwisała bezwładnie z boku i uderzała o jego biodro, gdy zaczął iść, niosąc ją na rękach. Woda spływała jej po policzkach jak łzy. Sam poczuł, że płacz zaciska mu gardło. Dlaczego krzyczała? Nienawidził pisków. Dlaczego nie mogła po prostu zrobić, co jej kazał? Łzy zmieszały się z deszczem i w ustach poczuł słony smak.
Głos prezentera radiowego opowiadał o kolejnych zamieszkach i samobójczych atakach na Bliskim Wschodzie. Słuchała go, nie rejestrując tego, co mówił. Zawsze tak było, kiedy wiadomości leciały w radiu albo telewizji. Przecież to wszystko działo się tak nieskończenie daleko stąd. W jej odczuciu na innej planecie. Jej mąż co prawda twierdził, że odkąd przyłączyliśmy się do amerykańskiej inwazji na Irak, Dania również mogła się stać celem terrorystów. I że w ogóle świat jest straszny. Ale to nie był jej świat. Ona czuła się w Danii bezpiecznie, szczególnie na Jutlandii, a już najbardziej tu, w Aarhus, gdzie napady czy gwałty były rzadkością. To oczywiście potworne, że takie rzeczy w ogóle się zdarzały, ale one nie miały wstępu do jej małego świata w willi w Brabrand chronionej wysokim żywopłotem z ligustru.
Wiadomości się skończyły i zaczęło się południe z muzyką. Nuciła wraz z Richardem Ragnvaldem jego wielki przebój Kochana babciu i przez okno w kuchni zobaczyła, jak biegiem wraca do domu jej nastoletnia córka. Śmietnik przy drzwiach jest przepełniony, bo wczoraj wieczorem zapomnieli go wystawić na skraj drogi, więc dziś rano śmieciarka go pominęła. Dlatego poprosiła Marię, która i tak nic nie robi, tylko siedzi całymi dniami w swoim pokoju ze swym tak zwanym iPodem, żeby skoczyła ze śmieciami do kontenera. Sama kompletnie się nie znała na tych nowoczesnych sprzętach, które w dzisiejszych czasach musiały mieć młode dziewczyny. Z pozostałymi dwiema, które już dawno wyfrunęły z gniazda, tak nie było. W sumie nie planowali więcej dzieci, ale jakoś tak…
Przeniosła wzrok na niebo. Wkrótce znów zacznie padać. Gdzie się tego lata podziało słońce?
Maria wpadła do kuchni zdyszana, nawet butów nie zdjęła.
– Mamo, mamo! W kontenerze coś jest!
– Co?
Wyłączyła radio, w którym jakiś dziennikarz właśnie zaczął dyskusję z zaproszonym politykiem.
– Tam jest ręka. – Jej głos drżał.
Moja nastoletnia córka ogląda za dużo filmów, pomyślała i uśmiechnęła się, nie przerywając smarowania kanapek na drugie śniadanie. I zawsze miała bujną wyobraźnię.
– Może ktoś wyrzucił lalkę?
– Nie!
Dziewczyna z trudem łapała oddech.
Dopiero wtedy się odwróciła i wystarczyło jej jedno spojrzenie na córkę, a już wiedziała, że coś się stało. Maria była blada jak ściana. Oczy jej płonęły z przerażenia, którego matka nigdy wcześniej w nich nie widziała. W ręce nadal ściskała worek ze śmieciami, jakby dostała skurczu. Nagle wybuchła płaczem i upuściła worek na świeżo wymytą podłogę.
Pośpiesznie wytarła ręce w fartuch.
– Ależ skarbie, co ty mówisz? To niemożliwe!
Szybko narzuciła kardigan.
– Chodź, pójdziemy tam i zobaczymy, co to niby za ręka.
Maria zaczęła się cała trząść, aż musiała ją posadzić na krześle przy stole. Nalała do szklanki wody z kranu i postawiła przed córką.
– Albo zostań tu, ja pójdę i sprawdzę.
– Nie, mamo. Nie chodź tam. Co, jeśli morderca wciąż tam jest?!
Uśmiechnęła się z pobłażaniem.
– Najpierw się przekonajmy, co tam jest, dobrze?
Idąc w stronę kontenera, mimo wszystko czuła niepokój, a nogi zaczęły się pod nią trząść. Co zrobi, jeśli to prawda? Zaraz potrząsnęła głową i odrzuciła te myśli. Oczywiście, że tam nie ma żadnej ręki. Powietrze było ciepłe i wilgotne. Powachlowała się bluzką, żeby trochę ochłonąć. Stare drewniaki, które włożyła w pośpiechu, z trudem za nią nadążały.
Pojemnik był duży i miał pokrywę. Teraz był zardzewiały, ale dawniej był chyba czerwony. Z przodu miał trzy klapy. Jedna z nich była otwarta. Maria musiała uciec, nie zamykając jej. Zajrzała do środka i w nozdrza uderzył ją ciepły zapach zgnilizny. Bzyczały muchy. Ręka wystawała spod czarnych worków ze śmieciami i czegoś, co wyglądało na poplamione siedzisko fotela. Wstrzymała oddech, a serce zaczęło jej walić. To przypominało ludzką dłoń. Rozejrzała się za czymś, czym mogłaby tam sięgnąć, i gdy zobaczyła na ziemi patyk, podniosła go. Ledwie sięgał dłoni. Ostrożnie podniosła ją patykiem. Strąciła przy tym duży worek i odsłoniła całe ramię, bark i fragment białej szyi. W świetle, które wpadało do środka przez klapę, widziała, że kolor szyi przechodzi od kredowobiałego do niebieskoczarnego. Nie wiedziała, skąd znalazła w sobie tyle odwagi, i wciąż nie pojmowała, na co tak naprawdę patrzy. Działała jak w transie. Powoli jeszcze raz podniosła patyk i przesunęła karton, pod którym musiała się znajdować twarz. Karton się przewrócił. Przekoziołkował dwukrotnie jak w zwolnionym tempie, a ona uważnie śledziła każdy jego ruch, zanim przekierowała wzrok na miejsce, w którym leżał początkowo. Chciała krzyknąć, lecz nie była w stanie. Gardło jej się zacisnęło.
Ukazała się twarz. Martwy wzrok wbity w dach kontenera. Usta otwarte, wargi granatowe. To było dziecko. Mała dziewczynka.
Odrzuciła na bok patyk i pobiegła w najbliższe krzaki, zasłaniając usta dłonią. Nie mogła jednak powstrzymać gwałtownych skurczów żołądka. Gorzki smak unosił się i podchodził do gardła. Odsunęła dłoń, kiedy usta wypełniła ciepła ciecz, i zwymiotowała.
Ledwie słyszała telefon przez zamknięte drzwi łazienki i gruby frotowy ręcznik, którym owinęła mokre, świeżo umyte włosy. Dopiero co wstała, chociaż było po dwunastej. Nie miała po co wcześnie wstawać. Oczywiście poza zlewem pełnym garów, sprzątaniem i górą prania. Dom wyglądał, jakby w nim balowała do białego rana. Jej głowa zresztą czuła się podobnie. Gdyby tylko tak było w istocie. Wówczas przynajmniej mogłaby powiedzieć, że dobrze się bawiła. Tymczasem sama opróżniła całą butelkę czerwonego wina, gapiąc się do późnej nocy nieprzytomnym wzrokiem w telewizor. Myślami była zupełnie gdzie indziej. Gdy powieki zaczęły jej ciążyć i zorientowała się, że drzemie w niewygodnej, półsiedzącej pozycji, od której na bank dostanie skurczów w karku, wyłączyła telewizor. Nie miała siły sprzątać, wpełzła do łóżka i natychmiast zapadła w niespokojny sen pełen koszmarów i dziwacznych snów, których nie pamiętała. Zostawiły po sobie tylko nieprzyjemny ucisk w głębi duszy. Coś, co pamiętała przez mgnienie oka, ale od razu zapomniała. Coś, co chciała zapomnieć.
– Czy rozmawiam z Kamillą Holm? – spytał głos w słuchawce.
– Tak.
– Fotografką Kamillą Holm?
Zawahała się. To brzmiało jak praca.
– Tak – potwierdziła i zaraz sobie przypomniała, ile zleceń odrzuciła w ciągu ostatniego roku i ilu telefonów nie odebrała. – Tak, to ja – powtórzyła bardziej zdecydowanym tonem.
– Polecono mi panią. Jestem nowa – powiedział głos z kopenhaskim akcentem i jakby większym entuzjazmem.
Nowa – kto?, pomyślała Kamilla i zawiązała pasek szlafroka, trzymając telefon między ramieniem a brodą.
– Dzwonię z redakcji „Dagens Nyheder” – wyjaśnił głos, jakby kable TDC były w stanie łączyć telepatycznie. Aha, czyli pewnie nowa dziennikarka. Cała dawna ekipa pewnie już dawno się wykruszyła i wszystkie znajome twarze, z którymi zrealizowała tyle zleceń, od otwarcia nowych zakładów produkcyjnych aż po festiwal w Aarhus i najróżniejsze wydarzenia polityczne, został zastąpiony przez twarze nowe i obce. Minął ponad rok, odkąd po raz ostatni zrobiła coś dla swojej macierzystej gazety. Odkąd w ogóle zrobiła cokolwiek zawodowo. Stan jej konta zresztą dobitnie o tym świadczył. Jej bank raz już przysłał jej powiadomienie, że przekroczyła debet, jakby sama nie mogła tego sprawdzić. Miała jednak świadomość, że nie może tego ciągnąć w nieskończoność. I tak długo byli dla niej wyrozumiali.
Najwyraźniej w redakcji była przynajmniej jedna osoba, która o niej nie zapomniała i która ją poleciła tej nowej. Kamilla od razu pomyślała o Thygesenie. To mógł być tylko redaktor Ivan Thygesen. Zawsze obstawiała, że on zostanie w gazecie do emerytury. Był szefem w rodzaju tych, o których wszyscy zawsze myślą, że nie mają życia poza pracą. Siedział przy swoim biurku, kiedy wieczorem rozchodzili się do domów, i siedział przy nim ponownie – albo nadal – kiedy zjawiali się w pracy rano. Jedynym znakiem, że w ciągu nocy nastąpiła jakakolwiek zmiana, była inna koszula.
– Mam dla ciebie robotę, to znaczy, jeśli chcesz? – Mimo bezpośredniego tonu pytanie dorzuciła jednak z wahaniem. Thygesen pewnie ją ostrzegł, że może się spotkać z odmową, a ona niewątpliwie ma w notesie inny numer w razie czego. Albo numery, bo fotografów nie brakowało. Redakcja najwyraźniej wciąż nie zdecydowała się zatrudnić nikogo na stałe. Ta dziennikarka postanowiła jednak zadzwonić właśnie do Kamilli. To była jej szansa. Mogła wrócić do gry.
– Jasne, że chcę – usłyszała swój głos.
– Możemy się spotkać przy Edwin Rahrs Vej w Brabrand jak najszybciej? Łatwo znajdziesz to miejsce.
– Tak. Już jadę.
– Tak w ogóle to jestem Anne Larsen – powiedziała dziennikarka.
Kamilla zerwała z głowy mokry ręcznik, zanim jeszcze odłożyła słuchawkę. Kiedy na szybko suszyła włosy suszarką i jednocześnie naciągała na siebie kolejne sztuki odzieży, uświadomiła sobie, że zapomniała nawet zapytać, co to za zlecenie. Co mogła mieć na myśli ta dziennikarka, mówiąc, że łatwo znajdzie to miejsce? To była jej pierwsza robota od ponad roku, a ona zapomniała się dowiedzieć o coś tak istotnego. Może już całkiem wyszła z wprawy?
Lekarz sądowy Henry Leander zawsze przyjeżdżał na miejsce zbrodni jako jeden z pierwszych, wraz z kryminalistykami, zanim pozostali zaczną rozdeptywać ślady i niszczyć dowody. Przecież nawet pojedynczy włos mógł się okazać kluczowy.
Choć uważał, że wieloletnie doświadczenie i profesjonalizm dobrze go zahartowały, nie wstydził się przyznać, że za każdym razem, gdy go wzywano, czuł w brzuchu ukłucie lęku. Nigdy nie wiedział, co zastanie na miejscu. Z drugiej strony to ukłucie napędzało go do działania. Było bowiem skutkiem napięcia, gotowości, pragnienia, aby rozwiązać zagadkę, znaleźć błąd, który popełnił sprawca, i ujawnić jego – lub jej – tożsamość. Fakt, uwielbiał swoją pracę, mimo że to z jej powodu zarzucił pomysł znalezienia sobie nowej kobiety, po tym jak dziewięć lat temu zmarła Mary. Przez dwadzieścia pięć lat była dla niego partnerką doskonałą, wierną, lojalną i zaufaną. Zmarła na raka płuc krótko po ich srebrnych godach, po wielu latach intensywnego palenia papierosów. Nigdy jej nie przeszkadzało, że kładł się do łóżka obok niej w środku nocy, mimo że wracał prosto z prosektorium, gdzie grzebał w na wpół zgniłych ciałach. Mary była weterynarką i sama musiała czasem trochę się pobrudzić. Trzy lata po jej śmierci Henry na przyjęciu u znajomych poznał pewną młodą wdowę. Pochodziła z Anglii, podobnie jak on sam i Mary, dlatego Henry sądził, że mieli ze sobą coś wspólnego. Ona jednak nie mogła znieść myśli o jego trupach, jak ich nazywała. Twierdziła, że cuchnie nimi, i odsuwała się, gdy próbował ją objąć. Tłumaczył jej, że dotykając zmarłych, zawsze używa sterylnych rękawiczek, a przed spotkaniem z nią bierze prysznic, ale to nie pomagało. Było więc oczywiste, że ten związek nie miał przyszłości. Po tym jak się rozpadł, Henry postanowił dać sobie spokój z uganianiem się za kobietami. Decyzja przyszła mu tym łatwiej, że liczył sobie już pięćdziesiąt dziewięć wiosen. Kupił zatem angielskiego setera, którego nazwał Bruce – z jakiegoś powodu pies kojarzył mu się z Bruce’em Willisem – zapisał się do klubu właścicieli seterów angielskich i zamiast za kobietami zaczął się uganiać za zwierzyną łowną. Głównie ze względów towarzyskich. Oraz dlatego, że polowania dobrze współgrały z jego arystokratycznym angielskim wyglądem, a strój w kolorze khaki wraz z odpowiednim kapeluszem prezentował się na nim nienagannie. Dodatkowo miał sporo okazji, aby spacerować po wielkich lasach wczesnym rankiem, kiedy na pajęczynach wciąż wisiały krople rosy, a mgła snuła się między pniami drzew chłodnymi niebieskawymi kłębami. A że polowania nie są typowo kobiecą rozrywką, jego nowe hobby nie stwarzało mu wielkich możliwości w tym obszarze. Bruce za to znalazł partnerkę i został ojcem całego miotu szczeniąt, więc mimo wszystko udało się w ten czy inny sposób powiększyć rodzinę.
Właśnie przyjechał aspirant Roland Benito i ukłonił mu się krótko, podchodząc do kontenera. Dawno się nie widzieli, ale okoliczności nie sprzyjały wymianie czegokolwiek ponad oficjalne skinienie.
– To dziecko, dziewczynka – powiedział Roland, jakby chciał go ostrzec.
Jeden z techników z laboratorium kryminalistycznego w białym kombinezonie ochronnym i foliowych ochraniaczach na butach wszedł do środka z aparatem. Ciemność raz po raz rozświetlała lampa błyskowa. Kontener był za mały, aby mogli tam wejść wszyscy. W końcu technik wyszedł i głową dał znać Leandrowi, że droga wolna. Lekarz nieporadnie wszedł do kontenera. Klapa znajdowała się mniej więcej na wysokości metra nad ziemią i gdy włożył do środka nogę, jego stopa zanurzyła się w odpadkach. Przez skarpetkę przesiąkło coś mokrego. Od razu poczuł zapach zgnilizny i pomyślał o szczurach. Szczury potrafiły okaleczyć ciało do niepoznaki. Co z jednej strony opóźniało identyfikację, a z drugiej stanowiło po prostu bardzo nieprzyjemny widok.
Włączył latarkę. Dziewczynka leżała ułożona starannie na posłaniu z czarnych worków na śmieci. Oczy wbijała w dach kontenera, jakby znajdowało się na nim coś, co przykuło jej wzrok. Odruchowo sam spojrzał w to miejsce i uderzył głową o pokrywę.
– Au, cholera! – krzyknął.
– Wszystko w porządku? – spytał Roland i wsunął głowę do środka. Leander upuścił latarkę. Słup światła padał pod kątem na twarz dziecka i rzucał groteskowe cienie jak wtedy, gdy dzieci opowiadają sobie straszne historie, trzymając latarki pod brodami.
Leander podniósł latarkę i kucnął obok dziewczynki, skoro już przekonał się boleśnie, że nie może się wyprostować. Ostrożnie odsunął sklejony kosmyk włosów z jej policzka i byłby po raz drugi upuścił latarkę, kiedy z ucha dziecka pośpiesznie wybiegł czarny chrząszcz i ukrył się między zgniłymi liśćmi. Medyk skrzywił się, gdy rozpoznał gatunek owada. Necrodes littoralis, zwany również padlińcem pospolitym. Od lat pasjonował się owadami. Kolejna rzecz niezrozumiała dla większości kobiet. W piwnicy urządził sobie niewielką pracownię z półkami zastawionymi słoikami i gablotami, w których trzymał swoje okazy. Niektóre przyniósł z lasu, inne wykluły się w jego piwnicy i nie znały świata zewnętrznego. Lecz nawet one zachowały swoje instynkty i sposób życia i to właśnie go w nich fascynowało. Taki owad mógł dostarczyć wielu informacji o wieku zwłok. Jaja i poczwarki owadów rozwijają się w ściśle określonych ramach czasowych, które Leander zgłębił w ciągu wielu lat intensywnych badań i lektur. Choć, naturalnie, kolejne etapy rozwoju zależały również od temperatury i wilgotności powietrza w miejscu porzucenia zwłok. Poświecił wokół latarką. Na ścianach kontenera skraplała się para wodna. Ciepłe i wilgotne powietrze na zewnątrz tworzyło w środku unikatowy mikroklimat.
– Od jak dawna nie żyje? – spytał Roland, stojąc przy klapie, i Leander podniósł na niego wzrok.
– Wystąpiło rigor mortis, które zwykle zaczyna się w ciągu od dwóch do czterech godzin od chwili zgonu. Stężenie objęło całe ciało, więc mówimy o co najmniej ośmiu godzinach. Z drugiej strony ciało jest drobne, więc trudno to dokładnie ocenić. Więcej będę mógł powiedzieć, kiedy ją zabierzemy. Dziewczynka ma około dziesięciu lat. Została uduszona gołymi rękami.
Podniósł dłoń dziecka i obejrzał w świetle latarki.
– Wygląda na to, że była związana – mruknął i wskazał na czerwone ślady po pętli na obu dłoniach.
Roland odwrócił wzrok.
Henry Leander został w kontenerze jeszcze jakiś czas, ale już się nie odzywał. Roland znał jego zwyczaje. Pracowali razem od wielu lat i śledczy wiedział, że jego przyjaciel niczym pies tropiący szukał na ciele śladów, choć Bóg mu świadkiem, warunki ku temu były szalenie niekorzystne. W końcu Leander wypełzł z kontenera ze zniesmaczoną miną. Roland podał mu rękę.
– Co za bydlę. Porzucać dziecko w takim miejscu!
Roland nic nie powiedział. Obaj trochę się naoglądali, zwłaszcza kiedy pracowali razem w Kopenhadze. Na szczęście dawno już nie trafiła im się sprawa taka jak ta.
Wokół kontenera łopotała biało-czerwona taśma policyjna. Mężczyźni zaczęli się oddalać. Leander zdjął białe lateksowe rękawiczki i opuścił jednorazową maseczkę na brodę. Obaj milczeli, próbując sobie uporządkować w głowach to, co tu zobaczyli.
Gdy tylko znaleźli się poza zabezpieczonym miejscem znalezienia zwłok, Roland Benito zapalił papierosa i mrużąc oczy, popatrzył na Leandra przez chmurę dymu. Martwe dziecko stanowiło jego zdaniem najgorszy z możliwych widoków.
– Znalazłeś coś istotnego? – spytał.
– Ten kombinezon, rękawiczki i maseczka zakrawają na ironię, gdy wokół jest tyle syfu, odpadów biologicznych i całej masy innego świństwa. Kiedy wyjmiemy dziewczynkę, będzie trzeba dokładnie przejrzeć kontener.
Roland pokiwał głową.
– No tak. – Zaciągnął się papierosem.
Pomimo zakazu zatrzymywania ludzie na całej długości Edwin Rahrs Vej przystawali, żeby się pogapić z okien samochodów, albo wysiadali, żeby uważniej przyjrzeć się kontenerowi. Roland wiedział, że tego zabójstwa nie da się długo utrzymać w tajemnicy.
– Boję się, że możemy mieć do czynienia z przestępcą seksualnym – przyznał i z frustracją obserwował, czy gapie nie przekraczają taśm grodzących. Bał się paniki, która mogła wybuchnąć w miasteczku. Zabójstwo dziecka na Zelandii potrafiło wstrząsnąć do głębi mieszkańcami Aarhus. Trudno było sobie wyobrazić, jak zareagują na wieść o zbrodni, do której doszło w ich własnym mieście, mieście uśmiechu, było nie było. Już widział te wytłuszczone nagłówki na pierwszych stronach lokalnych gazet. Zabójstwo dziecka w mieście uśmiechu. Uduszoną dziewczynkę znaleziono w pojemniku na śmieci. I dlaczego znaleziono ją akurat tutaj, w okolicy Gellerup? Bez wątpienia wielu będzie chciało wykorzystać tę okazję, żeby uderzyć w uchodźców, powiązać zabójstwo dziecka z ogólną falą przemocy i przestępczości w tej okolicy, która i tak cieszy się złą sławą.
– Dziewczynka jest kompletnie ubrana. Ma tylko gołe nogi i białe sandały na bosych stopach – odparł Leander.
Ta informacja śledczego zaskoczyła. Nie było aż tak ciepło, żeby biegać z gołymi nogami. Przeklęci pedofile. Osobiście uważał, że skoro któryś nie potrafił się powstrzymać, to mógłby poprzestać na oglądaniu dziecięcych ciał, chociaż dla Rolanda była to perwersja. Byle tylko zostawił dzieci w spokoju i nie wysyłał ich na stół Henry’ego Leandra w Zakładzie Medycyny Sądowej.
– Nikt nie zgłaszał zaginięcia? – spytał Leander i zrobił duży krok nad kałużą.
– Nie. W każdym razie nie dziewczynki. Sami staruszkowie z demencją, którzy się zgubili, ale ich na szczęście przeważnie udaje się znaleźć. Czyli nie masz pewności co do czasu zgonu?
– Na razie nie, ale obdukcja powinna to wyjaśnić. I być może da nam również jakąś wskazówkę odnośnie do miejsca zdarzenia. Dziewczynka była martwa, kiedy ją tu umieszczono.
– Musimy zatem również znaleźć miejsce zabójstwa – westchnął śledczy.
Leander przytaknął.
– Ten kontener to tylko miejsce porzucenia zwłok. Dla nas oczywiście znacznie większe znaczenie ma miejsce zabójstwa. Ale do niego, bracie, będziesz musiał dotrzeć sam. – Poklepał przyjaciela po ramieniu, aby nieco złagodzić surowy wydźwięk tych słów.
Roland podrapał się po ciemnym zaroście.
– No tak. To tam kryminalistycy będą musieli znaleźć obciążające dowody, oczywiście po tym, jak my znajdziemy to miejsce.
– Postaram się jak najszybciej dać ci jakieś wskazówki – zapewnił go Leander. – Ma błoto we włosach i ubranie mokre od wody, a to już jakiś trop. Nie są to ślady, które mogły się pojawić w śmietniku.
– Błoto! Woda! – Roland rozłożył bezradnie ręce, strzepując popiół z papierosa. – Mamy środek deszczowego lata, błoto i woda są wszędzie.
Leander spojrzał w niebo, które znowu się zaciągnęło deszczowymi chmurami.
– Zależy, jakie to będzie błoto. Błoto to nie tylko błoto. Na jej spódnicy znalazłem również ślady krwi.
– Krwi? Jej własnej? – Roland obawiał się najgorszego.
– Na razie trudno powiedzieć. Dopiero badanie DNA pozwoli to ustalić. Wstępne oględziny nie wykazały jednak obrażeń, które mogłyby wywołać tak silny krwotok.
– A te ślady po sznurku?
– To tylko zadrapania, bez krwawienia. Wydaje mi się, że nie była skrępowana zbyt długo, ale wystarczająco, aby zostawić ślady.
Dotarli do swoich samochodów. Leander otworzył drzwi zdezelowanego volvo. Za ich plecami zaczęli podjeżdżać dziennikarze. Oddelegowani na miejsce policjanci musieli wziąć na siebie przykry obowiązek odparowywania natrętnych pytań, odmawiania komentarzy i pilnowania, żeby nikt nie zbliżał się do kontenera. Niebieskie światła przyciągały ludzi, jakby były magnesem, a ludzie zrobieni z lekkiego metalu.
– Sępy się zleciały. Lepiej uciekajmy – westchnął.
Kiedy wjechała w Edwin Rahrs Vej, od razu zobaczyła niebieskie światła radiowozów w deszczu i czerwono-białą taśmę grodzącą po drugiej stronie ulicy. Pożałowała, że nie zapytała dziennikarki, do jakiego zadania chciała ją nająć. Było jasne, że doszło tu do wypadku albo przestępstwa. Niezupełnie tego było jej teraz potrzeba. Miała nadzieję na jakieś otwarcie nowego zakładu produkcyjnego albo wręczenie nagrody za najpiękniejszy ogródek przydomowy przez Towarzystwo Ogrodnicze w Brabrand.
Dziennikarka, która wyszła jej na spotkanie, zmierzyła ją wzrokiem spod czerwonej parasolki. Wyraz jej szarych oczu sugerował, że wiedziała, co spotkało Kamillę. Wiecznie tropiący sensację redaktor Thygesen pewnie nie omieszkał dorzucić od siebie kilku dramatycznych detali. Kamilla miała dość współczujących spojrzeń pod tytułem: biedna ty. Nienawidziła, kiedy się nad nią litowano, bo ona sama czuła się silna. Chociaż może nienawidziła litości dlatego, że się przekonała, że jednak nie była tak silna, jak sądziła.
Młoda kobieta wyciągnęła rękę.
– Anne Larsen – przedstawiła się pewnym siebie głosem z silnym akcentem z kopenhaskiej dzielnicy Nørrebro i zaraz się upewniła: – A ty jesteś Kamilla, prawda?
Nawet bez akcentu Kamilla domyśliłaby się, że jej rozmówczyni jest ze stolicy. Rękę miała delikatną i żylastą, podobnie jak resztę ciała. Była niska i szczupła. Mimo drobnej budowy uścisk dłoni miała ciepły i mocny. Jej twarz wydawała się blada w zestawieniu z czarnymi, obciętymi na chłopaka włosami. Jej jedno oko wyglądało na smutne, a powieka jakby lekko opadała. Kamilla obstawiała, że kobieta miała dwadzieścia kilka lat. Czarna bluza z kapturem, którą miała na sobie pod żółtym sztormiakiem, wydawała się trochę za długa, dżinsy z białymi spranymi smugami były podwinięte, odsłaniając kostki, a białe sportowe buty były zabłocone.
– Tak, to ja. Skąd wiedziałaś? – odpowiedziała Kamilla i usłyszała własny akcent będący miksem aarhusiańsko-horseńskim, który nagle w jej uszach wydał jej się prowincjonalny. O to również zapomniała ją zapytać przez telefon: jak wyglądasz, po czym cię rozpoznam? Poczuła się jak amatorka i zacisnęła powieki, bo deszcz zalewał jej oczy. Parasola albo kurtki przeciwdeszczowej oczywiście również zapomniała.
– Thygesen chyba mi pokazał twoje zdjęcie – odparła Anne Larsen, a w jej oku pojawił się błysk.
– Co tu się stało? – Kamilla spojrzała w stronę przemoczonych ludzi i kilku policjantów, którzy próbowali trzymać ich na dystans. W jej głosie słychać było zdenerwowanie.
– W śmietniku znaleziono martwą dziewczynkę.
– Dziewczynkę? Martwą? – Kamilla niechętnie ruszyła za chudą dziennikarką, która stawiając długie kroki, szła przez mokrą trawę w stronę grupy ludzi.
– Tak. Martwe dziecko – rzuciła w odpowiedzi, kiedy się odwróciła, a w jej oczach widać było żądzę sensacji. Kamilla poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Kolana stały się jak ciężkie sztywne klocki. „Dziecko”, mruknęła i mechanicznym krokiem poszła dalej za Anne, jakby wbrew własnej woli i rozsądkowi obudził się w niej dawny nawyk chodzenia w ślad za dziennikarzami.
Przejęła od Anne parasol, kiedy ta szykowała swój sprzęt, i dzięki temu choć na chwilę mogła się schronić przed deszczem. Potem widziała, jak Anne znika w tłumie. Sama trzymała się na uboczu, pod parasolem i z aparatem przewieszonym przez ramię. To była dla niej nietypowa sytuacja. Nigdy wcześniej nie zdarzyło jej się, aby będąc w pracy, nie wiedzieć, co ze sobą począć. Zawsze działała instynktownie. Dostrzegła Anne, której udało się podsunąć mikrofon pod nos młodego policjanta, który coś do niej mówił. Kamilla złożyła parasol i niepewnie spojrzała w niebo. Wyglądało na to, że będzie się przejaśniać. Kolejna letnia ulewa właśnie się kończyła. Słońce już przeświecało przez warstwę chmur, z których jednak nadal spadały krople deszczu. Wyjęła aparat z torby i zrobiła serię zdjęć policjantów i stłoczonej wokół nich grupki dziennikarzy wraz ze stojącymi w kręgu gapiami. Wiedziała, że to nie będzie prasowe zdjęcie roku, ale czymś przecież musiała się zająć.
Policjanci zaczęli przeganiać zebranych ludzi i kazali im się przesuwać dalej od kontenera. Anne została na miejscu i dała znać Kamilli, żeby przeszła pod taśmą grodzącą i dołączyła do niej w krzakach za śmietnikiem. Kamilla popatrzyła na policjantów i dopiero kiedy się upewniła, że ci są całkowicie skupieni na odpieraniu ludzi i pytań, ruszyła do swojej nowej koleżanki.
– By to szlag – warknęła szeptem Anne z ustami przy policzku Kamilli, kiedy się schylała, aby pomóc jej przejść pod taśmą. – Już ją zabrali.
Kamilla poczuła ulgę. Czy udźwignęłaby widok jeszcze jednego martwego dziecka? Dlaczego akurat to zlecenie musiała przyjąć? Przed nim odrzuciła całą masę innych. Aha, dlatego, że nie zapytała. Gdyby tylko wiedziała, o co chodzi, odmówiłaby. Znowu.
– Chodź tutaj! – Anne ręką przywołała ją bliżej. Krzaki osłaniały je przed policjantami. Kamilla zobaczyła, że w tylnej ścianie kontenera również była klapa. I nie została zapieczętowana przez policję. Pewnie nawet jej nie zauważyli, bo była zardzewiała, jak cały tył kontenera, i ukryta w krzakach. Zawiasy zaskrzypiały, kiedy Anne otworzyła klapę. W nozdrza uderzył je obie duszący odór. Kamilla wdepnęła w coś śliskiego. Gdy zobaczyła, że to wymiociny, pomyślała, że sama zwymiotuje.
– Wydaje mi się, że ktoś niedawno otwierał tę klapę – powiedziała Anne. Znów przywołała Kamillę do siebie. – Tu, zobacz! Zrób zdjęcie – ponaglała ją ściszonym głosem.
– Wewnątrz śmietnika? Mówisz serio? – słyszała własny cienki i zdumiony głos, chociaż miała wrażenie, że uszy ma zatkane, i zrobiła, o co ją proszono. Ciemność panującą w środku rozświetlił błysk lampy. Na ekranie LCD nic nie było widać, w wizjerze też nie, dlatego robiła zdjęcia na oślep. W błyskach lampy widziała czarne worki, zawiązane reklamówki z Aldi w niebieskie paski, kartony, fragmenty starych mebli, resztki jedzenia, liście, gałęzie i zgniłe rośliny.
– Wystarczy – oznajmiła nagle Anne i pociągnęła Kamillę za rękaw. Ze swego miejsca na czatach zobaczyła, jak w ich kierunku szedł jeden z policjantów.
– Hej, co wy tam robicie?! – zawołał, kiedy przeszły pod taśmą i znów znalazły się po jej legalnej stronie. Anne pokazała mu legitymację dziennikarską.
– Nie mam żadnych komentarzy – powiedział i wskazał na aparat wiszący na szyi Kamilli. – Co sfotografowałyście?
– Tylko kontener. Nie możemy przecież wrócić do redakcji z pustymi rękami, bo nas zwolnią, sam rozumiesz. – Anne przybrała ton obronny i odsunęła włosy z twarzy.
Kamilla była pełna podziwu, że Anne potrafiła zdobyć się na tak śmiały, wręcz lekko obruszony ton wobec wysokiego, barczystego policjanta, który przerastał je obie o głowę. Ona sama była czerwona ze zdenerwowania i tylko się modliła, aby policjant tego nie zauważył. Zaczęła wycierać wymiociny na bucie w mokrą trawę.
Policjant pokiwał głową, ale mimo wszystko sprawdził, czy kłódka na przedniej klapie kontenera była nienaruszona i czy nigdzie nie zerwano taśmy oznaczającej, że miejsce zostało zabezpieczone przez policję.
Z dziennikarzami nigdy nic nie wiadomo.
– Okej, to zwijajcie się stąd – rzucił na koniec, odwrócił się plecami i zaczął się oddalać. Wysoki, szczupły i dumny z władzy, jaką dawał mu mundur.
Minął ponad rok, odkąd ostatni raz tędy przejeżdżał. W gardle czuł ogromną gulę. Odkaszlnął, aby się jej pozbyć. Po co właściwie to robił? Przecież już poniósł karę. Sanne odeszła, ponieważ nie mogła żyć z tym, co zrobił, chociaż możliwe, że bardziej nie mogła żyć z poczuciem winy, które go nie opuszczało. Gdy w pracy poproszono go, aby wziął urlop zdrowotny, skoro i tak po wyjściu z więzienia nie był w stanie się skupić i do niczego się nie nadawał, Sanne uznała, że został zwolniony. Że skończyły się wysoka pensja i wygodne życie, zatem skończyła się również ich wspólna historia. Nie był w stanie ani jej utrzymywać, ani dać jej dziecka.
Pobyt w więzieniu, izolacja od wszystkiego, co znane, i bycie traktowanym na równi z pospolitymi przestępcami kłóciło się z jego naturą i wychowaniem. Wyrok i osadzenie w zakładzie karnym długo uważał za głęboko niesprawiedliwe, dopóki z wolna nie dotarło do niego, co tak naprawdę zrobił. Uważał się za szczęściarza, bo jego ojciec już nie żył. W przeciwnym razie pewnie nie przeżyłby tego wstydu. Okaleczony demencją umysł matki i tak pewnie nie był w stanie przetworzyć tej informacji, nawet jeśli któraś z pielęgniarek powiedziała jej, co się stało i dlaczego jej syn przestał odwiedzać ją co tydzień. Pewnie tylko się uśmiechnęła, pokiwała głową i skubała ostatni guzik bluzki. Może nawet się nie zorientowała, że zniknął. Myślenie o matce było równie bolesne co rozmyślanie o własnych cierpieniach. Ona również tkwiła w swoistym więzieniu. W więzieniu własnego umysłu. W starości pozbawionej wspomnień. Dopiero kiedy po śmierci ojca matka przeniosła się do domu opieki, zorientował się, jak bardzo był rozpieszczany. Przywykł do tego, że najpierw troszczyła się o niego ona, a potem Sanne, która ostatecznie się przeciwko temu zbuntowała. Tak, jej również nie było łatwo.
W pewnym sensie odpowiadała mu ta przerwa w pracy. Nie potrafił znieść karcących spojrzeń kolegów i koleżanek. Oni również tamtego wieczora wracali do domów pijani, ale im się udało. Wszystko przez kota! Nie był w stanie powstrzymać się od takiego myślenia, chociaż potem się tego wstydził. Jego szef prywatnie był również jego przyjacielem, dlatego okazał nadzwyczajne zrozumienie. W przeciwnym razie pewnie naprawdę by go zwolnił.
Zaczął chodzić na terapię, mimo że nigdy by nie podejrzewał, że do tego dojdzie. To psycholog doradził mu, aby wrócił na Jutlandię w ramach swego rodzaju autoterapii. Powiedział, że z pożytkiem dla wszystkich będzie, gdy odszuka bliskich ofiary i z nimi porozmawia, jeśli wyrażą taką chęć. On jednak wiedział, że na coś takiego nigdy nie starczy mu odwagi ani sumienia.
Zorientował się, że był dokładnie w tym miejscu, gdzie jego samochód wpadł w poślizg i zaczął sunąć w stronę rowu. Chwilę potem minął miejsce wypadku. Instynktownie wcisnął hamulec, gdy na ścieżce rowerowej zobaczył chłopca z dużą sportową torbą na bagażniku. Przed oczami niczym fragment filmu stanął mu obraz piłki, która w zwolnionym tempie potoczyła się po jezdni. Toczyła się nieskoczenie długo, aż się zatrzymała i zakołysała w miejscu w przód i w tył, jakby nie mogła się zdecydować, czy potoczyć się dalej. Widok, który prześladował go jak klątwa. Nagle w pełni pojął, o co chodziło psychologowi, gdy doradził mu tę podróż. Potrzebował tego, potrzebował raz jeszcze znaleźć się w tym miejscu i przejechać ten odcinek drogi, będąc całkiem trzeźwym. A może po prostu miał nadzieję, że wówczas czas się cofnie. Że w porę zauważy kota i zdąży wyhamować. Albo rozjedzie to przeklęte zwierzę, zamiast próbować je wyminąć. Znów zawstydził się swoich myśli. Przeklęta była bowiem tylko jego własna decyzja, aby nie skorzystać z noclegu, który mu oferowano, lecz za wszelką cenę spróbować zdążyć na prom z powrotem na Zelandię.
Chciał również zobaczyć miejsce, w którym to wszystko się zaczęło. Po zaledwie kilku minutach jazdy ujrzał przed sobą przystań z pięknymi białymi łódkami na niebieskiej wodzie, która oślepiająco połyskiwała w słońcu. Kiedy zobaczył szyld „Restauracja Przystani w Egå”, wjechał na parking i się zatrzymał. To tutaj odbyło się ich brzemienne w skutki przyjęcie, którym uczcili zamknięcie dużego, trwającego wiele miesięcy projektu. Wciąż się dziwił, dlaczego firma z siedzibą w Aarhus zdecydowała się na wybór partnera z Zelandii, skoro w swoim mieście mieli sporo równie dobrych agencji reklamowych. Pewnie chodziło o renomę. Ich projekty cieszyły się już wtedy sporym uznaniem i zgarniały branżowe nagrody. Żeby dotrzymać terminów i zgrać współpracę z modelkami, fotografami i ekipami filmowymi, pracowali niemal w trybie całodobowym. Kampania była warta kilka milionów koron i okazała się ogromnym sukcesem, więc chyba zasłużył na jeszcze jednego, ostatniego drinka, prawda?
W środku pachniało grillowaną rybą i świeżym koperkiem. Nagle sobie uświadomił, że nie jadł nic od czasu bardzo skromnego śniadania, więc usiadł przy stoliku z widokiem na morze i powiesił kurtkę na oparciu krzesła. Chociaż w lokalu był spory ruch, wkrótce zjawił się przy nim młody kelner i wręczył mu menu. Jego wybór szybko padł na wędzonego łososia na ciepło i gdy oddał grzecznemu kelnerowi menu, ten ukłonił się zgodnie z naukami, jakie otrzymał w szkole kelnerskiej. Kiedy następnie podał mu kartę win, ręką dał znać, że nie jest zainteresowany, i poprosił o wodę z lodem.
Czekając na łososia, przypomniał sobie tamto przyjęcie. Atmosferę beztroski i zabawy, poczucie, że byli niepokonani.
Niespodziewanie na wprost niego usiadł wysoki, szczupły mężczyzna z kanapką na talerzu i kuflem piwa. Dopiero teraz się zorientował, że na krześle leżała kurtka, a on sam zajął stolik, który już był zajęty. Szybko przeprosił i zamierzał wstać, ale mężczyzna go powstrzymał.
– Niech pan siedzi. Przyda mi się towarzystwo. Troels Mortensen – przedstawił się i wgryzł w kanapkę.
– Danny Cramer. Na pewno nie będę przeszkadzał?
Tamten przeżuł i pokręcił głową całkiem przekonująco.
– Pan chyba nietutejszy, co? Z Kopenhagi?
Danny wyjaśnił, że pochodzi z Zelandii i jest na Jutlandii na wakacjach. Chwilę potem dostał swoje danie.
– No, trzeba przyznać, że wygląda dobrze – stwierdził Troels i wskazał głową na jego talerz. – Wyższa półka. Można wiedzieć, czym się pan zajmuje?
– Jestem dyrektorem w agencji reklamowej – odparł, zdając sobie sprawę, że tamten pewnie nie ma pojęcia, co to za praca. Już dawno się przekonał, że mało kto się orientuje, jak działa branża reklamowa. Większość ludzi tylko kręci nosami na zbyt wiele reklam, które prosto ze skrzynek pocztowych lądują w śmietnikach. Przeważnie nawet nie zostają zaszczycone choćby przelotnym spojrzeniem. Tymczasem za kolorowymi obrazkami kryje się ciężka praca wielu osób.
– A pan?
Troels Mortensen wzruszył obojętnie ramionami.
– Od zawsze jestem żołnierzem. Rok temu wróciłem z Iraku. Nie powiem, dobrze było skosztować prawdziwego żołnierskiego życia, zamiast tylko leżeć w trawie i krzyczeć: pif-paf. – Roześmiał się z pełnymi ustami.
Danny napił się wody. Cieszył się, że nie zdecydował się na pracę, która niosłaby ryzyko wysłania na międzynarodową misję do Bośni albo Kosowa, Afganistanu, Iraku czy Bóg wie gdzie jeszcze. Odbył obowiązkową służbę i to mu wystarczyło. Wolał życie spokojniejsze i pewniejsze, chociaż to, które wiódł obecnie, było dość samotne.
– Więc teraz co pan robi? Ma pan urlop? – spytał, aby podtrzymać rozmowę.
– O nie. Moja kariera wojskowa to już przeszłość. Teraz zajmuję się rybołówstwem. Sprzęt wędkarski i takie tam. Otworzyłem sklep tu, w Egå – powiedział Mortensen z pewną dumą w głosie.
Gdy Danny skończył idealnie przyrządzonego łososia, jeszcze przez chwilę siedział i cieszył oczy widokiem za oknem. Czuł się teraz znacznie lepiej i zaczął wierzyć, że powrót w to miejsce może naprawdę przynieść mu pożytek.
Nagle nad jego towarzyszem pochyliła się wysoka, szczupła kobieta. W jej włosach pojawiły się czerwone refleksy, kiedy padło na nie słońce. Zapach jej perfum był delikatny i dyskretny.
– Cześć, Troels! – powiedziała i bardzo błękitnymi oczami spojrzała pytająco na Danny’ego.
– A niech mnie! Ty też tu przychodzisz? – Troels wstał onieśmielony i nieporadnie obejmując kobietę w ramionach, przedstawił ją Danny’emu, który również poczuł, że powinien wstać.
– To jest Majken – oznajmił Troels. – Jest lekarką, świrolożką.
Wyciągnęła do niego szczupłą rękę, jednocześnie zerkając ostrzegawczo na Troelsa. Dłoń miała ciepłą, a uścisk pewny.
– Może usiądziesz? – zaproponował Troels i usłużnie wskazał na wolne krzesło przy ich stoliku.
Danny poczuł się jak intruz. Być może Troels od początku na nią czekał, a on zajął jej miejsce.
– Nie, innym razem. Umówiłam się z koleżanką – powiedziała i spojrzała na zegarek, zanim znów podniosła wzrok na niego. Tym razem w jej oczach dostrzegł krytyczny błysk, jakby go analizowała.
– Ze stolicy? – spytała.
Tak naprawdę brzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Ciekawe, że Jutlandczykom zawsze się zdawało, że każdy Zelandczyk to kopenhażanin.
– Nie. Z Klampenborga. Wesołe miasteczko w Bakken, tor wyścigowy – dodał dla podkreślenia całkowitego braku związku z Małą Syrenką, sex shopami przy Istedgade i Pusher Street w Christianii.
– A, to tam, gdzie grają w „gooolfa”i jeżdżą „galooopem” – roześmiał się Troels, krzywiąc ostentacyjnie nos i wyciągając w górę mały palec, tak że aż Danny też parsknął śmiechem.
Kamilla wyrzuciła zwiędłe kwiaty do śmietnika na cmentarzu. Kiedy już się zmuszała do wyjścia z domu, zawsze kierowała się w stronę tej oto ławki na cmentarzu Egå, całkiem blisko domu. Siadała przy grobie Rasmusa i patrzyła na okrągły marmurowy kamień z jego imieniem wypisanym złotymi literami i krótkim komentarzem: „Okrutna strata – wieczna tęsknota”.
Cmentarz był miejscem pięknym i spokojnym, zwłaszcza o tej porze roku i zwłaszcza teraz, gdy znowu wyszło słońce, a na wielu grobach zakwitły kwiaty.
Kiedyś cmentarze napawały ją grozą, jako dziecko bała się przechodzić obok nich po zmroku. Ciemności zresztą bała się od zawsze. Wychowała się w Horsens, gdzie były aż trzy cmentarze. Jeden z nich, Cmentarz Północny, znajdował się blisko jej szkoły i w zimowe poranki, kiedy jeszcze było ciemno, a mróz szczypał w policzki, zawsze się kuliła, gdy obok niego przebiegała, czując dojmujący strach przed zmarłymi. Chociaż może był to strach przed śmiercią. Jej tata leżał tam pochowany. Miała siedem lat, kiedy umarł, i ledwie pamiętała, jak opuszczano do dziury w ziemi trumnę z jego ciałem. Na myśl, że leżał tam na dole w drewnianej skrzynce, dostawała klaustrofobii. Nauczycielka myślała, że cierpi na astmę. Rzadko odwiedzała jego grób, również potem, gdy dorosła. Miała własne życie. Poza tym kiedy żył, nie była z nim szczególnie blisko. Wspomnienia z nim związane składały się głównie z zapachu ryb, który się roznosił, kiedy wracał do domu po ciężkim dniu pracy w zakładach rybnych w Snaptun i mechanicznie głaskał ją po policzku. Nie przypominała sobie żadnych wspólnych przygód ani czułych gestów. Matka zresztą też nie była skłonna do przytulania. Sama wychowała się w rybackiej rodzinie na zachodnim wybrzeżu Jutlandii, gdzie przyroda była bezwzględna, a wiara surowa. Z Kościołem zerwała, gdy wyjechała na studia na wschodnie wybrzeże. Tam poznała człowieka, który również pracował w przemyśle rybnym, i wyszła za mąż, zanim w ogóle zaczęła studia. Wciąż jednak nosiła w sobie ślady surowego wychowania. Kiedy jej mąż zmarł nagle, a ona została młodą wdową z siedmioletnią córką, widziała w tym karę Bożą za to, że wyrzekła się wiary. Stała się zgorzkniała, zamknięta w sobie i wiodła życie całkowicie pozbawione radości. Tragiczną śmierć swojego wnuka również uważała za karę Bożą, klątwę, która będzie prześladować całą rodzinę, dopóki wszyscy nie umrą. Bóg odbierze nam wszystkich, których kochamy. To jego kara za to, żeśmy zgrzeszyli, tak uważała.
Na cmentarzu oprócz Kamilli był tylko starszy mężczyzna. Kładł kwiatki na grobie tuż przy oślepiająco białej ścianie kościoła. Kamilla uważała kościół za przepiękny. Jego starsza część była zbudowana w stylu romańskim, a wieża i zbrojownia w późniejszym stylu gotyckim. W północnej ścianie można było dojrzeć kontur zamurowanych drzwi oraz licznych zamurowanych romańskich okien. Poza tym był to kościół nowoczesny. Zarówno wśród pastorów, jak i pracowników administracyjnych większość stanowiły kobiety, przez co jej matka o mały włos nie wyszła z pogrzebu Rasmusa. Matka nie aprobowała również „nienormalnej” metody pochówku, więc odjechała zaraz po ceremonii, nie złożywszy kondolencji. Chyba wolała nie prowokować kolejnych kar boskich.
Kamilla wstała i strzepała ziemię ze spranych dżinsów. Na obu kolanach miała mokre plamy, bo kiedy porządkowała nagrobek, rozmawiała cicho z Rasmusem. Na bucie nie było już śladów wymiocin, ale wystarczyło, że spojrzała na niego, a znów robiło jej się niedobrze. Dobrze, że zabrali tę dziewczynkę. „Miała zaledwie dziesięć lat”, powtarzali między sobą dziennikarze, kręcąc głowami. Była tylko o rok starsza od Rasmusa. On też został zamordowany. Jakiś człowiek bezlitośnie pozbawił go życia. Zatem to było morderstwo.
Wracała wolnym krokiem. Słońce świeciło, a jej nogi były ciężkie, jakby nie miały siły zanieść jej do domu, w którym nikt nie czekał. Koszmar z zeszłej nocy nie dawał o sobie zapomnieć i złośliwie wdzierał się w jej myśli. Kiedy weszła do domu, zobaczyła kota. Opierał się przednimi łapami o szklane drzwi balkonu i miauczał. Nie słyszała dźwięku, widziała tylko, jak otwiera pyszczek, ukazując ostre zęby. Otworzyła drzwi i kot szybko wemknął się do środka, kierując się od razu do miski z jedzeniem, która jak zawsze czekała na niego w stałym miejscu. Kamilla uśmiechnęła się i zdjęła kurtkę. Teraz przynajmniej było w domu jakieś życie. Rasmus niestrudzenie wiercił jej dziurę w brzuchu, żeby sprawili sobie kota, ale Kamilla stanowczo się temu sprzeciwiała. Nie chciała, żeby kocie pazury podrapały jej meble, nie chciała również, żeby wszystkie obowiązki spadły na nią, gdy Rasmus straci zainteresowanie nowym kompanem, jak to się już wcześniej stało z chomikiem i królikiem. Ale teraz doceniała bliskość małego zwierzęcia. Znalazła je któregoś ranka pod swoimi drzwiami i od razu zrozumiała, że to posłaniec od syna. Przypominał czarnego norweskiego kota leśnego. Nie miał jednak ani obroży, ani żadnego znaczka, który by ją naprowadził na trop właściciela. Został więc u niej i to ona nadała mu imię, to, którym Rasmus zawsze się odgrażał, że nazwie swojego kota, kiedy w końcu zdoła ją namówić: Tarzan.
Z miski na stole wzięła jabłko. Nie chciało jej się gotować, chociaż czuła ssanie w pustym żołądku – i w reszcie ciała. Owoce leżały malowniczo ułożone w szklanej misie, jakby czekały na sesję. Nawyk, którego nie umiała się wyzbyć, chociaż próbowała. Można to chyba nazwać chorobą zawodową. Kremy i perfumy w łazience też stały na półce przed lustrem, jakby pozowały do katalogu sprzedażowego. Dla każdego od razu było jasne, że mieszkała tu osoba obdarzona zmysłem estetycznym albo po prostu pedantyczna. Chociaż pedantką nie była na pewno. Cała reszta domu dobitnie tego dowodziła. Tak naprawdę nie przywykła do życia w aż takim bałaganie, po prostu bezsilność, która ją zmogła w ciągu ostatniego roku, sprawiała, że nie była w stanie tego zmienić. Nie umiała się zmusić nawet do tego, żeby trochę posprzątać.
Weszła z aparatem do swojego gabinetu i włączyła komputer. Gdy na ekranie pojawił się symbol Mac OS X, podłączyła aparat i przerzuciła zdjęcia z karty pamięci na twardy dysk. Potem otworzyła program do obróbki zdjęć i z menu wybrała podgląd. Miała teraz przed sobą wszystkie zdjęcia, które zrobiła przy kontenerze i w jego wnętrzu. Jedząc jabłko, uważnie się im przyglądała. Nie widziała w nich nic szczególnego, ale kiedy Anne obejrzała je na wyświetlaczu LCD, stwierdziła, że stanowią dobrą ilustrację chorego umysłu sprawcy, który porzucił tam dziecko. Zwłaszcza że nie wiadomo jeszcze, co z nim zrobił wcześniej. Bo tego Anne nie udało się dowiedzieć, kiedy zadzwoniła z komórki na komendę. Dziewczynki wciąż nie zidentyfikowano, więc, jak jej wyjaśniono, policja nie chciała się wypowiadać w sprawie ze względu na dobro najbliższych.
Kamilla posiedziała nad tym chwilę i poprzerabiała najlepsze ze zdjęć. Niektóre były zbyt ciemne przez zmieniające się światło, ale regulując poziomy jasności i kontrastu, udało jej się poprawić ich jakość na tyle, że nikt by się nie zorientował, że coś było z nimi nie tak. Wciąż nieźle sobie radziła z Photoshopem. Kiedy już była całkiem zadowolona z jakości, wysłała wszystkie zdjęcia na redakcyjny adres mailowy Anne.
Na ławie w salonie leżał egzemplarz „Aarhus Stiftstidende”. Kamilla usiadła na kanapie i przekartkowała gazetę, aż dotarła do programu telewizyjnego. Najwyraźniej latem stacje telewizyjne nie spodziewały się, że ludzie będą mieli ochotę siedzieć przed telewizorem, więc ich oferta była jeszcze bardziej zniechęcająca niż normalnie i składała się z samych powtórek, które gwarantowały ciągłe wrażenie déjà vu. Rzuciła gazetę na stół, lecz mimo wszystko włączyła telewizor i pilotem przeskoczyła na TV2 News. Trafiła na sam środek materiału o zabójstwie dziecka w Aarhus.
„…wciąż nieznany jest motyw zbrodni, ale policja nie wyklucza podłoża seksualnego”. Kamilla nie pojmowała, skąd mogli mieć takie informacje, skoro nikt z komendy nie chciał się na ten temat wypowiadać.
„Dziewczynka nie została jeszcze zidentyfikowana, więc ze względu na jej bliskich policja nie chce na razie udzielać bliższych informacji”, ciągnął głos z offu. Na ekranie przesuwały się ujęcia zardzewiałego kontenera otoczonego policyjną taśmą grodzącą w barwach flagi narodowej.
„O sprawie będziemy informować na bieżąco”, obiecał prezenter. Kamilla wiedziała, że to samo pokażą w wieczornych wiadomościach na kanale drugim i w TV2 Wschodnia Jutlandia. Nie miała jednak siły tego oglądać i najchętniej o wszystkim by zapomniała. Czuła się potwornie zmęczona, ale jednocześnie obudziła się w niej iskra energii, która gdzieś tam się tliła. Musiała przyznać, że dobrze było wrócić do pracy. Może powinna była posłuchać Majken, która już dawno jej mówiła, że pora się zająć czymś innym niż wizyty na cmentarzu. Ruszyć z miejsca. Nie izolować się od ludzi. Szkoda tylko, że przyszło jej skakać od razu na głęboką wodę. Że powrót do pracy zaczynała od fotografowania ohydnego śmietnika, do którego wrzucono martwe dziecko.
Tarzan przebudził się i z irytacją podniósł głowę, nastawiając uszu, kiedy w przedpokoju w torebce zadzwoniła jej komórka. Zdążyła odebrać w ostatniej chwili.
– Kamilla, zapomniałaś, że byłyśmy umówione? Czekam na ciebie w restauracji w przystani Egå.
– Boże, Majken, rzeczywiście! Całkiem mi to wyleciało z głowy. Wybacz. – Spojrzała z rezygnacją na swoje brudne dżinsy. – Przebiorę się tylko i już do ciebie lecę.
Po drodze do łazienki spojrzała pośpiesznie na brudne naczynia w zlewie, filiżanki i szklanki na stole w salonie. Czyli dziś też nie posprząta. Majken tak długo się starała wyciągnąć Kamillę z marazmu, a kiedy ona w końcu się zgodziła, to zwyczajnie o tym zapomniała! Gdzie się podziało jej niegdyś tak zorganizowane życie? Dobrze, że Majken nie zdecydowała się po nią przyjść. Zawsze jakoś jej się udawało pobieżnie posprzątać, kiedy spodziewała się gości. Gości niespodziewanych zdecydowanie nie lubiła.
Roland nigdy chyba nie przywyknie do przestrzeni, w których Henry Leander najwyraźniej czuł się jak u siebie. Za każdym razem, gdy wchodził do prosektorium w Zakładzie Medycyny Sądowej, przewracały mu się wnętrzności – czuł to w przełyku wraz z gorzkim smakiem kwasów żołądkowych. Nie chodziło o brud czy odór. Pomieszczenia zawsze były klinicznie czyste i wychłodzone. Jego biuro na komendzie było bardziej zapuszczone. Chodziło raczej o to, że kiedy tu szedł, przed oczami przesunął mu się pokaz slajdów z wszystkich poprzednich wizyt. Oraz o widok, który miał mu się ukazać za moment, gdy na jednym z tych sterylnie czystych metalowych stołów zobaczy znalezioną dziewczynkę. Zbrodnie na dzieciach same w sobie przyprawiały go o mdłości.
Pozostali już tu byli: prócz Henry’ego był też Ole Albertsen, obducent, jeszcze jeden lekarz, którego Roland nie znał, komendant okręgowy inspektor Kurt Olesen oraz technik kryminalistyki Steen Dahl z aparatem w gotowości.
– Wciąż nikt nie zgłosił zaginięcia? – spytał szeptem Olsen.
Atmosfera była jak na pogrzebie.
– Nie. Żadnych dziewczynek w tym wieku. Szukamy dwóch piętnastolatek, które się przyjaźnią i zniknęły razem, więc najprawdopodobniej zrobiły sobie wagary – odparł również szeptem. Potem obaj przekierowali uwagę na Leandra, który uroczyście podniósł głowę i zaczął:
– Przyczyną śmierci było uduszenie. Widać ślady palców tu, wokół szyi. – Wskazał na granatowe i fioletowe ślady na białej dziecięcej skórze. Steen Dahl zrobił kilka zdjęć.
– Ciemny, granatowy kolor plam opadowych wskazuje również, że we krwi brakowało tlenu już w chwili śmierci. – Następnie przesunął palec w stronę oczu dziewczynki, które były wbite w sufit.
– Wyraźnie widać też małe punktowe wybroczyny w gałkach ocznych, klasyczny objaw uduszenia. Pojawiają się, kiedy żyły odprowadzające krew z mózgu zostają zamknięte i krew dociera tylko do mózgu. Wówczas żyły stają się przepełnione, a małe naczynia krwionośne pękają pod naporem zwiększonego ciśnienia, tworząc takie właśnie wybroczyny. Są widoczne również na twarzy, za uszami i w ustach.
Steen Dahl pochylił się nad stołem i sfotografował oczy, które na moment w błysku lampy nabrały żywego wyrazu.
– Aby tego dokonać, nie potrzeba wielkiej siły, dlatego nie można wykluczyć, że sprawcą była kobieta.
– Czy coś jeszcze na to wskazuje? – spytał Kurt Olsen i podrapał się po karku. Jego włosy zrobiły się za długie i się wywijały, a koszula z jednej strony wystawała mu ze spodni. Jego prezencja była mocno naznaczona faktem, iż niedawno zostawiła go żona. Pracując w policji, trudno było zatrzymać przy sobie kobietę. Roland uważał się za wyjątkowego szczęściarza, że trafiła mu się Irene, która nigdy się nie skarżyła na nadgodziny i na to, że całymi dniami nie było go w domu, gdy prowadził śledztwo. Poznali się, gdy oboje pracowali w komendzie stołecznej. Irene była tam sekretarką. Może dzięki temu rozumiała charakter tej pracy. Wiedziała, czego się spodziewać.
– Czy ja wiem. Niespecjalnie. Mówię o tym tylko po to, żebyście nie wykluczali takiej możliwości. Nie ma śladów napaści seksualnej. Żadnych obrażeń, żadnego nasienia.
– Nie broniła się? Nie gryzła, nie uderzała rękami, nie drapała? Znalazłeś coś pod paznokciami? – dopytywał się Olsen.
Leander podniósł rękę dziewczynki i podsunął ją bliżej komendanta.
– Jak widzisz, niewiele dałoby się pod nimi znaleźć. Obgryzała paznokcie. – Na paznokciach dziewczynki widać było resztki poodpryskiwanego różowego lakieru. I wszystkie były obgryzione do samej skóry.
– Śmierć była natychmiastowa i nastąpiła wczoraj około siedemnastej. – Henry Leander spojrzał czule na dziewczynkę. Roland domyślał się, że wykonując poszczególne czynności na jej ciele, mówił do niej uspokajającym tonem. Biały wąs podkręcony jak kierownica staroświeckiego roweru nadawał jego twarzy wyraz smutny i jednocześnie zwiastujący uśmiech. Za to jego szaroniebieskie oczy ani trochę się nie uśmiechały.
– Być może porzucenie ciała w śmietniku było celowym działaniem ze strony sprawcy. Panujące tam warunki sprawiają, że ślady znalezione na ubraniu dziecka na niewiele nam się zdadzą, dopóki nie będziemy mieli sprawcy i nie będziemy mogli porównać jego DNA z wszystkimi śladami, jakie mogą być obecne w miejscu znalezienia.
– Chodzi ci o to, że w kontenerze znajduje się DNA innych ludzi? – spytał Ole Albertsen.
– Dokładnie. Trudno będzie wykazać, że to, co na niej znajdziemy, nie pochodzi po prostu z odpadów wyrzuconych przez innych ludzi. W kontenerze na śmieci zwykle znajduje się materiał genetyczny wielu osób. Uporządkowanie tych wszystkich śladów będzie problematyczne.
– A możesz powiedzieć cokolwiek o sznurku, którym była związana? – spytał Roland i poczuł przemożną chęć zapalenia papierosa. Taki już był okrutny charakter tego nałogu, że najbardziej chciało mu się palić w miejscach, w których to było zabronione. Drżał na myśl o całkowitym zakazie palenia, którego rychłym wprowadzeniem grozili politycy.
– Umiejscowienie śladów wskazuje, że ręce związano jej z tyłu. – Leander znów wziął do ręki dłonie dziewczynki i przekręcił je nieco, pokazując pozostałym czerwone otarcia niczym opaski na obu nadgarstkach. Steen Dahl znów zrobił zdjęcia.
– Chodzi najprawdopodobniej o szorstki, naturalny sznurek bądź linę. Może linę manilową podobną do tych używanych w harcerstwie, rolnictwie, rybołówstwie, majsterkowaniu albo w przemyśle.
– Niedawno podobnej liny używaliśmy do budowy tarasu, ale tamta była impregnowana olejem. Widzisz tu ślady oleju? – spytał Steen Dahl.
– Nie, niestety. Zresztą ta lina mogła być mocno zużyta. To by tłumaczyło powstanie tak silnych zadrapań. Dziewczynka oczywiście mogła również próbować się uwolnić. Wygląda na to, że chodzi o linę o średnicy ośmiu milimetrów – dodał Leander po chwili namysłu. Następnie rękami w rękawiczkach ostrożnie przewrócił dziewczynkę na bok, odsłaniając plecy. Poniżej prawej łopatki miała niewielkie brązowe znamię w kształcie Zelandii.
Roland nagle poczuł odrazę na myśl, że stoi tu, w wąskim gronie mężczyzn w średnim wieku, i ogląda nagie dziecięce ciało. Co mogło w tym pociągać pedofilów? Wyznawał filozofię, że aby znaleźć zabójcę, musi przejąć jego sposób myślenia. W tym wypadku to mogło się okazać ponad jego siły. Na samą myśl ogarniało go zniechęcenie.
Leander wskazał ślad na plecach dziewczynki. Był to odcisk na skórze, jakby wgłębienie, w którym powstał krwiak.
– Tego śladu na razie nie jestem w stanie wytłumaczyć. Przypomina jakieś narzędzie z zakończeniem w kształcie liścia. Trudno ocenić, w jaki sposób mógł się pojawić na jej plecach. Być może na czymś leżała.
Leander popatrzył na Rolanda i Olsena wzrokiem, który mówił jasno, że to ich zadanie dowiedzieć się, co to za przedmiot i gdzie może się znajdować.
W dalszej części obdukcji – tej najgorszej – Roland próbował wyłączyć zmysły. Tylko słuch był wyostrzony i rejestrował głos medyka sądowego, który ze znawstwem opisywał kolejne wyjmowane z ciała organy. Pozostałe dźwięki również próbował wyciszyć. Wstrzymywał oddech, żeby nie wciągać zapachów, i złapał się na tym, że gapił się na własne dłonie, skupiając całą uwagę na czymś tak nieistotnym jak czarna obwódka wokół kciuka. Wczoraj wieczorem pomagał Irene przy krzewach róży w ogródku. Obdukcja dziecka była doświadczeniem niemożliwym do udźwignięcia.
– Jutro przed południem dostaniecie raport – oznajmił na zakończenie Leander i z tym zapewnieniem wypuścił ich na wolność.
Wyjście z budynku na świeże powietrze było prawdziwą ulgą. Słońce na krótką chwilę wyszło spomiędzy chmur i przypiekało dachy samochodów. Kiedy Roland otworzył nagrzane wnętrze swojego fiata stilo i uderzył go zapach skórzanych siedzeń, jego mdłości jeszcze się nasiliły. Stał przez chwilę w otwartych drzwiach, żeby powdychać trochę świeżego powietrza, i zapalił upragnionego papierosa. Komendant Kurt Olsen podszedł do niego i stanął obok.
– Cholernie ciężka sprawa – stwierdził i wyjął osławioną, lśniącą fajkę Stanwella. Była jego znakiem rozpoznawczym. Nabił ją starannie aromatycznym tytoniem Mac Baren i wyglądał, jakby szczerze się rozkoszował tym pierwszym machem. Należał do ludzi, którzy znali się na fajkach i ich obsłudze. Roland na przykład nigdy nie słyszał, aby fajka komendanta charczała.
– Musimy chyba zwołać konferencję prasową. Wici i tak zostały rozesłane, chociaż nie pojmuję, jak te pismaki to robią. Chyba na odległość wyczuwają zwłoki – mruknął Roland.
– Nic im, cholera, nie będziemy mówić, dopóki nie zidentyfikujemy dziecka i nie powiadomimy rodziców. Fatalnie się stało, że sprawa już przedostała się do mediów. – Olsen zdenerwował się i znów pyknął z fajki.
– Znów się przekonujemy, jak bardzo by się przydała ta baza DNA wszystkich mieszkańców, wtedy łatwo byłoby zidentyfikować ciało. Ale tak czy inaczej to dziwne, że nikt nie zgłosił zaginięcia tak małego dziecka. Nie będziemy przecież chodzić od domu do domu i pytać ludzi w całym Brabrand, czy przypadkiem nie zginęła im córka – powiedział Roland i strzepał popiół z papierosa. – Dlatego pomyślałem: może pora zwrócić się po pomoc do opinii publicznej?
Kurt Olsen pokiwał głową i ponownie wsunął między wargi ustnik fajki.
– Wolałbym zaczekać i dać rodzinie jeszcze trochę czasu. Ale masz rację, jeśli do wieczora nikt się nie zgłosi, to nie będziemy mieli innego wyjścia. – Spojrzał na zegarek. – Gdyby to moja córka zniknęła na całą noc, to raczej nie siedziałbym z założonymi rękami, a ty? Musi istnieć jakiś powód, dla którego nie zgłoszono zaginięcia.
– Albo rodzice mają coś do ukrycia – mruknął Roland.
Kurt Olsen wsiadł do swojego samochodu i już miał zamykać drzwi, kiedy najwyraźniej coś mu przyszło do głowy, bo ponownie je otworzył i spojrzał Rolandowi w oczy.
– Chcę, żebyśmy wygrzebali wszystkich pedofili i tych, u których znaleziono dziecięcą pornografię. Sprowadź do nas całe to szambo. Tego bydlaka musimy znaleźć.
Słońce, które odbijało się w wodzie, i biel łódek cumujących w przystani wręcz ją oślepiały. Kamilla sączyła powoli zimne białe wino, które zamówiła dla nich Majken, i rozglądała się za nią. Minęło dziesięć minut, odkąd poszła do toalety. Może była kolejka? W restauracji panował spory ruch. Przesunęła wokół wzrokiem i w końcu ją dostrzegła. Rozmawiała z jakimiś ludźmi w głębi lokalu.
Znów skierowała uwagę na morski krajobraz. Obserwowała dwie mewy, które próbowały podnieść coś z pokładu łódki tuż za oknem. Zawsze podziwiała te wielkie, piękne ptaki i ich śnieżnobiałe upierzenie błyszczące w słońcu.
– Kamillo, zaprosiłam tych dwóch dżentelmenów do naszego stolika. – Głos Majken wyrwał ją z rozmyślań tak gwałtownie, że się wzdrygnęła. Rozczarowanie, że Majken tak szybko wciągała do ich grona obcych ludzi, musiało być widoczne na jej twarzy. Kamilla miała nadzieję porozmawiać trochę z przyjaciółką sam na sam. Tymczasem ta trochę zbyt nachalnie próbowała ją zachęcić do kontaktów towarzyskich.
– Troels to jeden z moich pacjentów. A to jest Danny. – Majken pociągnęła za ramię mężczyznę stojącego za plecami Troelsa w sposób uroczysty, jakby wyciągała z kapelusza białego królika. Troels przyniósł sobie krzesło z jednego ze stolików i wszyscy zasiedli. Przywołał również kelnera. Ten zjawił się chwilę później z butelką zimnego rieslinga. Troels zaczął rozlewać, ale gdy dotarł do Danny’ego, ten zasłonił kieliszek ręką.
– Ja dziękuję. Prowadzę.
– O proszę, ale świętoszek – roześmiał się Troels.
Nie dało się ukryć, że Majken była zainteresowana Dannym. Kamilla też, choć niechętnie, musiała przyznać, że był czarujący. Miał szczupłe zadbane dłonie, które położył swobodnie na białym obrusie. Brązowe oczy miały w sobie ciepło, które sprawiało, że przyjemnie się w nie patrzyło. Nagle się zorientowała, że to właśnie robiła.
Atmosfera przy stole szybko zmieniła się z niezręcznej w ożywioną. Wymieniono tyle zabawnych opowieści, że nim Kamilla się zorientowała, sama zaczęła się śmiać i poczuła, że dawno tak dobrze się nie bawiła. Ale zaraz ogarnęło ją poczucie winy. Jak mogła tu siedzieć i śmiać się z ludźmi, skoro straciła syna?
– Kamilla, spójrz na to! Szkoda, że nie wzięłaś aparatu! – Głos Majken wdarł się w jej myśli. Pokazywała coś za oknem. Dwie mewy walczyły w powietrzu, jedna próbowała drugiej coś wyszarpnąć. W zapamiętaniu raz po raz zbliżały się do samej szyby. Właśnie na takie chwile polowała kiedyś ze swoim obiektywem. Aparat był jej stałym towarzyszem, jak torebka, którą zawsze przy sobie miała.