Morderstwa w Jutlandii: Obce wtargnięcie - Inger Gammelgaard Madsen - E-Book

Morderstwa w Jutlandii: Obce wtargnięcie E-Book

Inger Gammelgaard Madsen

0,0

Beschreibung

Duńska Jutlandia, mroźny, styczniowy poranek i zmrożone zwłoki. Na uboczu wiejskiego domu niedaleko Trige zostaje znalezione ciało mężczyzny. Na pierwszy rzut oka to kolejne z serii włamań w okolicy, które tym razem przybrało tragiczny obrót. Przenikliwy inspektor Roland Benito odkrywa jednak, że sprawa może być bardziej skomplikowana. W międzyczasie dziennikarka Anne Larsen angażuje się w sprawę zaginionego od niedawna bezdomnego, którego ciało znaleziono pod domem w okolicy. Czy sprawy mogą być powiązane? Jak przerażająca prawda czeka na inspektora i redaktorkę? Kryminał idealny dla tych, którym spodobał się "Pierwszy śnieg" Jo Nesbø.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 449

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Inger Gammelgaard Madsen

Morderstwa w Jutlandii: Obce wtargnięcie

Powieść kryminalna

Tłumaczenie Edyta Stępkowska

Saga

Morderstwa w Jutandii: Obce wtargnięcie

 

Tłumaczenie Edyta Stępkowska

 

Tytuł oryginału Fremmed indtrængen

 

Język oryginału duński

Copyright © 2010, 2021 Inger Gammelgaard Madsen i SAGA Egmont

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727194721

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Książki można czytać niezależnie od siebie, chociaż, jak w każdej serii, lepiej je czytać w kolejności chronologicznej, ponieważ losy bohaterów rozwijają się w kolejnych częściach.

Dedykuję Marianne

 

Deyr fé, deyja frændr,

deyr sjalfr it sama,

ek veit einn at aldrei deyr:

dómr um dauðan hvern!

 

Zdycha ci bydło, umierają krewni

I ty sam umierasz;

Wiem jedną rzecz, co nigdy nie umrze;

Sąd o umarłym.

Havamal – Pieśń Najwyższego, wers 77

(fragment Eddy starszej według tłumaczenia Apolonii Załuskiej-Strömberg)

1

Liczba stopni poniżej zera rosła, w miarę jak zapadał mrok. Poczuł to, gdy tylko wyszedł z ciepłej, wilgotnej obory. Zamarzły mu włosy w nosie, a śnieg skrzypiał pod butami, kiedy szedł w stronę domu. Oddech wisiał w powietrzu jak skamieniałe kłęby mgły. Termometr przy drzwiach pokazywał minus trzynaście stopni.

Gunda jeszcze się krzątała, chociaż to ona wstała dziś na pierwsze dojenie o piątej rano. Teraz szykowała wieczorną kawę. Lampa w kuchni oświetlała mrok za oknem i rzucała złotą poświatę na śnieg.

Samochód dalej tam stał. I raczej nie został porzucony przez kierowcę, który utknął w zaspie – na krótką chwilę w ciemności rozbłysł żar papierosa, czyli w środku ktoś siedział. Czy tylko mu się zdawało? Czy w ogóle dostrzegłby to z takiej odległości? Samochód stał na samej górze między drzewami, które rosły przy drodze łączącej cztery pobliskie gospodarstwa. Tupiąc mocno, strzepał śnieg z butów na wycieraczce i ponownie spojrzał w stronę samochodu, zanim wszedł do domu. Ale to jednak dziwne, że ten samochód stał tam tyle czasu. Kiedy szedł do obory, nie było jeszcze całkiem ciemno, ale i tak niełatwo było dostrzec białe auto w zaśnieżonym krajobrazie. Zauważył je tylko dlatego, że normalnie nikt tam nie stawał. Już miał podejść i spytać, czy wszystko w porządku, ale się powstrzymał. W końcu to nie jego sprawa, co się działo w tym samochodzie. Może zakochana para zrobiła sobie postój? Chociaż było za zimno na takie zabawy oraz trochę długo to trwało.

Ciepło uderzyło go równie mocno, jak przed chwilą zimno. Teraz włosy w nosie odtajały i woda zaczęła wypływać dziurkami. Musiał wydmuchać nos w chusteczkę. Gunda przyglądała mu się z kuchni.

– Chyba się nie przeziębiłeś, co, Thorkild?

– Nie. To tylko mróz.

Kaszkiet i płaszcz zdjął w sieni, i tak przesiąkniętej zapachem krów z gumiaków i pozostałych ubrań roboczych. Przesunął ręką po głowie, jakby chciał przyczesać włosy, ale te zaczęły mu wypadać, zanim jeszcze skończył czterdziestkę, teraz był łysy jak kolano. Był po pięćdziesiątce, więc co się dziwić.

Gunda przetarła szmatką obrus z ceraty i na podkładce postawiła szklany czajnik z kawą. Usiadł na ławie i nalał sobie kawy. Ich gospodarstwo było prawdziwym majątkiem rodzinnym jak ze starych filmów. Choć życie na wsi nie było już tak sielskie jak dawniej. Dziś rolnicy się nie liczyli. Ważniejsze były ekologia, sklepy i mieszkania i aby te potrzeby zaspokoić, wielu mieszkańców wsi było zmuszonych zlikwidować gospodarstwa i sprzedać ziemię. A jeszcze ich obwiniano o to, że się przyczyniają do zanieczyszczenia gleby. Tylko jakoś nikt nie chce rezygnować z mleka, masła czy sera. Jakby myśleli, że to wszystko spada z nieba albo że wielkie supermarkety trzymają krowy na zapleczu. Prychnął, gdy o tym pomyślał.

– Co takiego zobaczyłeś tam, na końcu drogi? – spytała Gunda, stawiając ciasto na stole.

– A nic. Tylko jakiś samochód stoi tam już dość długo.

– Dziwne miejsce do parkowania. Kto to może być? – Patrzyła w okno, ale w ciemności nie mogła widzieć samochodu.

– To nie nasza sprawa.

Teraz i ona usiadła. Nalała sobie kawy do filiżanki i nałożyła na talerzyk kawałek ciastka francuskiego i herbatnik. Potem przesunęła półmisek w jego stronę.

– Może znów ktoś przyjechał do Hovgaardów. Oni bez przerwy mają jakichś gości – powiedziała z pełnymi ustami.

– Jeśli tak, to tym bardziej nie nasza sprawa – oznajmił stanowczo, żeby zakończyć temat.

Kawę dopili w milczeniu, ale on nie przestawał myśleć o białym samochodzie. Komu by się chciało siedzieć tyle czasu w takim zimnie?

*

Światła w oknach nielicznych, rozproszonych gospodarstw gasły jedno po drugim. Znów zaczął padać śnieg. Płatki dryfowały w powietrzu jak połyskujące kryształki, zanim osiadały na krzewach i drzewach i zmieniały się na ostrym mrozie w biały pancerz ochronny. Świeciły pośród nocnej ciszy, przerywanej jedynie upiornymi krzykami nocnych ptaków i cichym skrzypnięciem powoli otwieranych drzwi samochodu. Trzy ciemne postacie wysiadły z niego i zaczęły iść poboczem, na którym zlewały się z szarymi cieniami drzew. Poruszały się w śniegu bezdźwięcznie w białych sportowych butach, powoli i pewnie, w kominiarkach chroniących przed zimnem.

Długo czekali, ale wreszcie przyszedł czas.

2

Aspirant Roland Benito zmarzł jeszcze bardziej, kiedy się wygramolił z ciepłego samochodu. Postawił kołnierz płaszcza, żeby zasłonić uszy. Pomyślał, że to jakiś okrutny żart, gdy o trzeciej nad ranem z ciepłego łóżka wyrwał go zachrypnięty i zaspany głos komendanta Kurta Olsena. Mówił zwięźle i podał Rolandowi tylko najważniejsze informacje, czyli adres oraz to, czego sam zdążył się dowiedzieć. Przez telefon sprawa nie wydawała się tak poważna jak teraz, gdy Roland przyjechał na miejsce i powitała go policyjna taśma odgradzająca, jak kreska na białym tle. Naoczny dowód, że doszło tu do przestępstwa. Kolejnym tego potwierdzeniem była obecność kryminalistyków. W ciemności ich białe kombinezony zlewały się z podwórkiem pokrytym śniegiem, które poza tym wyglądało bajkowo, niczym ilustracja przedstawiająca spokojną wigilijną noc. Z duszą na ramieniu przeszedł przez podwórko.

Kryminalistycy popatrzyli tylko przelotnie i przywitali się, kiedy ich mijał. Stojący w drzwiach funkcjonariusz wręczył mu biały kombinezon, lateksowe rękawiczki, maskę chirurgiczną, niebieski foliowy czepek i ochraniacze na buty. Wkładając kombinezon, Roland zauważył, że drzwi przy zamku były pęknięte. Kryminalistycy pracowali również w domu. Zdejmowali odciski palców i zabezpieczali ślady.

Kurt Olsen także tu był i rozmawiał z jakąś roztrzęsioną kobietą w niemal zupełnie ciemnej sypialni. Jego też nie sposób było rozpoznać w stroju, który obowiązywał wszystkich na miejscu zdarzenia. Druga kobieta siedziała na łóżku. Krwawiła z nosa i rozciętej górnej wargi, a jedno oko miała czerwone i tak spuchnięte, że nie była go w stanie otworzyć. Kolejne włamanie w odludnej okolicy, która dotąd była cicha i spokojna i w której ludzie do niedawna nie zamykali drzwi na klucz. Po tym jak banki i firmy dzięki wzmocnionym środkom bezpieczeństwa, drogim systemom alarmowym i monitoringowi stały się twierdzami nie do zdobycia, ofiarami rabusiów coraz częściej padali zwykli ludzie. Przeważnie starsi, niewinni i bezbronni, którym nawet się nie śniło, że coś takiego mogłoby ich spotkać w miejscu, w którym żyli od zawsze, a tym bardziej we własnym domu. Według pogłosek w tego typu napaściach wyspecjalizowały się gangi obcokrajowców. Największą winą obarczano przybyszów z Europy Wschodniej. Z danych Komendy Głównej wyłaniał się jednak zupełnie inny obraz. Otóż najwięcej włamań dokonywali młodzi Duńczycy. A często wręcz bardzo młodzi Duńczycy.

Roland pomyślał, że to, co oglądał z progu, musiało być miejscem zdarzenia. Lampka nocna została strącona z szafki na podłogę, a na poduszce, którą dostrzegł za plecami kobiety, była krew. Ona zaś siedziała niczym gipsowy posąg i patrzyła przed siebie nieruchomym wzrokiem. Szacował, że dobijała sześćdziesiątki. Kobieta, z którą rozmawiał Olsen, była nieco młodsza, miała męski wygląd i surowe rysy twarzy. Szeroki nos jak u australijskich Aborygenów, okulary o owalnych szkłach i mysie włosy. Pojedyncze kosmyki sterczały z niedbałego upięcia – była to zapewne jej fryzura do spania. Głos też miała niski i zachrypnięty jak u mężczyzny, chociaż to oczywiście mogło wynikać ze zdenerwowania albo strachu. Roland rozejrzał się po domu i w kuchni znalazł Henry’ego Leandera razem z dwoma kryminalistykami. Zdjęli okulary mężczyźnie, który leżał nieruchomo na podłodze w nienaturalnie wykrzywionej pozycji. Jeszcze jedno miejsce zbrodni. Roland ukłonił się, a jego przyjaciel i lekarz sądowy odpowiedział mu tym samym, zanim wstał z kolan i popatrzył na niego poważnie.

– Co byś zrobił, gdyby cię napadnięto w środku nocy we własnym domu? Podjąłbyś walkę w obronie swoich kosztowności czy po prostu byś je oddał?

Roland wzruszył ramionami. Nie była to akurat sytuacja, nad którą się kiedykolwiek zastanawiał.

– Być może nie istnieją rzeczy tak cenne, aby warto było o nie walczyć – westchnął Henry i spojrzał na leżącego na podłodze mężczyznę. Roland starał się nie patrzeć. Henry miał rację. Żadne materialne dobra nie mogły być na tyle cenne, żeby opłacało się dla nich skończyć tak jak ten człowiek.

– Znamy przyczynę śmierci?

– Wewnętrzne krwotoki wywołane przypadkowymi, jak się zdaje, ciosami w głowę i korpus. Osłaniał się rękoma, ma zmiażdżone palce. Rzepki kolan również oberwały. – Guma głośno strzeliła o skórę, kiedy Henry Leander zdjął białe lateksowe rękawiczki. Być może obdukcja wykaże więcej.

Kurt Olsen dostrzegł Rolanda i szedł teraz do niego razem z tą kobietą o męskiej urodzie. Kobieta wyciągała szyję, żeby zajrzeć do kuchni, ale Henry szybko zamknął drzwi. Zerkała nerwowo w stronę okna, kiedy usłyszeli w ciemności sygnał karetek. Chwilę później przez drzwi frontowe wpadli ratownicy z noszami. Olsen wskazał im drogę do sypialni i ponownie odwrócił się do Rolanda.

– Pojadę z nią do szpitala. To jest Ella Geisler, najbliższa sąsiadka. Signe Hovaard przybiegła do nich po pomoc. Porozmawiaj z nią, sprawdź, ile się da z niej wyciągnąć – wyszeptał i wyszedł otwartymi drzwiami na mróz. Korytarz wychładzał się błyskawicznie, kiedy poturbowaną kobietę wywożono na noszach do czekającej na podwórzu karetki. Ella Geisler stanęła w drzwiach i odprowadzała wzrokiem swoją sąsiadkę, a na jej własnej twarzy malowało się czyste przerażenie. Ratownicy sprawnie wsunęli nosze i zamknęli drzwi karetki, która chwilę później na pełnym gazie odjechała, kierując się w stronę drogi. Kobieta miała na sobie tylko turkusowy aksamitny szlafrok, który zapewne w pośpiechu narzuciła po prostu na koszulę nocną, kiedy została wyrwana ze snu w środku nocy. Nie wyglądała jednak, jakby marzła. Możliwe, że grzała ją dość gruba jak na szlafrok podszewka. Roland zaś marzł, choć miał na sobie płaszcz i wszystkie dodatkowe kilogramy, jakie mu zostały po rozlicznych świątecznych i noworocznych obiadach i kolacjach. Delikatnie pociągnął Ellę Geisler za sobą do środka, zamknął drzwi i dyskretnie zapytał jednego z kryminalistyków, gdzie mogą usiąść, żeby nie zniszczyć śladów. Mężczyzna wskazał im jeden z pokojów, który już przeszukali, lecz niczego w nim nie znaleźli.

– Kto by pomyślał – wymamrotała Ella Geisler, kręcąc głową i siadając posłusznie w skórzanym fotelu tak, jak ją o to poprosił. Wręczył jej wełniany koc w kratę wiszący na podłokietniku fotela, na którym sam się usadowił. Jej ruchy były mechaniczne, kiedy wzięła go od niego i się nim owinęła, cały czas mamrocząc coś niezrozumiale. Za ścianą w salonie leżały poprzewracane krzesła, potłuczone szkło i roztrzaskane doniczki, z których ziemia wysypała się na perski dywan, być może autentyczny. Jeden z kryminalistyków rozstawiał małe tabliczki z numerami i fotografował wszystko z każdej strony. Widać było bardzo wyraźnie, że Albert Hovgaard walczył o życie. Być może oboje walczyli. Roland raz jeszcze zadał sobie pytanie, czy to się mogło opłacić, kiedy wstał, żeby zamknąć drzwi, aby im nie przeszkadzano.

– Czy może mi pani powiedzieć, co się wydarzyło dziś w nocy? Powoli i spokojnie.

Przestała mamrotać, spojrzała na niego i zaczęła się trząść.

– Signe nas obudziła. Była przerażona. Twarz miała całą we krwi. Chwilę trwało, zanim była w stanie opowiedzieć, co się stało. Jak sam pan widział, jest w kompletnej rozsypce – zaczęła. Oczy miała duże i zalęknione. Połyskiwała w nich mimo wszystko iskierka zapału, by opowiedzieć coś sensacyjnego. Większość ludzi reagowała w ten sposób. Przez jakiś czas okoliczni mieszkańcy będą pewnie sporo ze sobą rozmawiać przez płot.

– Jak zatem opisała pani to, co się stało?

– Powiedziała, że zbudził ją hałas, a kiedy otworzyła oczy, patrzyła wprost w zamaskowaną twarz mężczyzny.

– W jaki sposób zamaskowaną?

– No tak, że było widać tylko oczy. To mogła być kominiarka. Bo chyba tego używają, prawda?

– Oni, czyli kto?

– Ci z Europy Wschodniej.

– Sąsiadka powiedziała, że byli z Europy Wschodniej?

– A skąd by mieli być? Oni chyba wszyscy są stamtąd, prawda? W każdym razie mówili językiem, którego Signe nie rozumiała. Może po rosyjsku. Było ich trzech, może czterech.

Kobieta owinęła się ciaśniej kocem i zerknęła w stronę zamkniętych drzwi. Przez okno wychodzące na południe Roland zobaczył, że przyjechała karetka o przyciemnianych szybach. Henry pewnie kazał im podjechać pod tylne drzwi, żeby nie przyciągać niepotrzebnie uwagi podczas przewożenia ciała do Zakładu Medycyny Sądowej. Mimo to za drzwiami słychać było jakieś poruszenie.

– Co się stało potem?

Znów na niego spojrzała i pokręciła w milczeniu głową.

– Albert najwyraźniej wdał się z nimi w bójkę, a Signe przybiegła do nas. Mieszkamy zaraz po drugiej stronie. – Odwróciła się i wskazała na okno.

– My, czyli pani i pani mąż?

– Tak. Oraz nasze bliźnięta, Sam i Dorthe. Mają trzynaście lat.

– Gdzie oni są teraz?

– Poszli szukać śladów, które włamywacze mogli zostawić na śniegu.

Roland zmarszczył czoło. Jeszcze tego brakowało.

– Może ich pani jakoś sprowadzić z powrotem do domu? Niezbyt nam się podoba, kiedy dzieci biegają samopas i bawią się w detektywów.

– Oboje mają telefony komórkowe, ale ja nie mam…

Wyjął z kieszeni własny telefon.

– Pamięta pani ich numery?

– Szczerze mówiąc, w tej chwili nie pamiętam nawet, jak się nazywam.

Roland musiał odpuścić. Pozostało mieć nadzieję, że w samym domu znajdą dostatecznie dużo śladów. Zwykle tak było w tego typu sprawach. A jeśli włamywaczy było trzech albo czterech, to byłoby naprawdę dziwne, gdyby żaden nic po sobie nie zostawił.

– Czy Signe Hovgaard również uczestniczyła w bójce?

Ella wykręcała sobie ręce pod kocem.

– Ten człowiek w masce z całej siły uderzył ją pięścią w twarz. Gdyby się zorientowali, że uciekła przez żywopłot i pobiegła do nas polną drogą, to pewnie by ją dogonili i też zabili. Ale chyba myśleli, że straciła przytomność… albo że nie żyje.

– I od razu państwo przybiegli tutaj? Widzieliście sprawców?

– Nie. Już ich nie było. Chwilę trwało, nim się zorientowaliśmy, o czym ona mówi. A kiedy przybiegliśmy Albertowi na pomoc, on leżał już martwy na podłodze. – Jej głos się załamał, ale powstrzymała łzy.

– Nie zauważyli państwo dziś wieczorem niczego nadzwyczajnego? Obcych zaparkowanych samochodów lub czegoś podobnego? – Wschodni Europejczycy stosowali zwykle inną taktykę niż Duńczycy. Często przez dłuższy czas obserwowali upatrzoną nieruchomość, a całą akcję przeprowadzali bez pośpiechu. Zdarzało się, że wybrany cel monitorowali przez wiele dni, żeby zaatakować w najbardziej dogodnym momencie. W tym czasie jedli i spali w samochodzie.

– Nie… ja nic nie zauważyłam. Ale z naszych okien nie widać drogi, więc nawet gdyby tam stali…

– Wie pani, czy z domu coś zniknęło? Sąsiedzi trzymali tu jakieś kosztowności?

– Nie sądzę. Jesteśmy przecież tylko biednymi rolnikami. – Uśmiechnęła się sztucznie.

– Ale tu bynajmniej nie wygląda biednie – zaprotestował. Od razu rzuciło mu się w oczy, że wszystko było jak nowe, począwszy od mebli, a skończywszy na ścianach, sufitach i oknach.

– Kilka lat temu wybuchł u nich pożar. Salon i kuchnia spłonęły niemal doszczętnie. To było straszne. Mieszkamy tak blisko, że baliśmy się nawet, że ogień przeniesie się na nasze zabudowania. Tyle dobrego, że nikomu nic się nie stało, a oni odbudowali dom za pieniądze z ubezpieczenia. Po knajpach opowiadano, że sami podłożyli ogień i… – Urwała. – Ma pan jeszcze jakieś pytania, bo właściwie to…

Roland potrząsnął głową. To dla wszystkich była wyjątkowo ciężka noc, a od niej w tej chwili pewnie już niczego więcej się nie dowie. Miał nadzieję, że Olsen będzie miał więcej szczęścia, o ile w ogóle pozwolą mu porozmawiać z Signe Hovgaard.

Kiedy Ella Geisler wróciła do siebie, Roland poszedł do kuchni, gdzie pracował jeden z kryminalistyków. Henry Leander pojechał już do Zakładu Medycyny Sądowej, żeby zbadać zwłoki w dogodniejszych warunkach.

Podłoga w kuchni wyglądała jak w rzeźni. Kryminalistyk kucał i pęsetą wyjmował z kałuży krwi małe białe grudki, które ostrożnie wkładał do foliowej torebki. Pokazał ją Rolandowi i lekko nią potrząsnął.

– Być może któryś z nich należy do sprawcy – oznajmił, jakby to wszystko wyjaśniało. Roland przełknął raz jeszcze, gdy się zorientował, że w woreczku były zęby. Szybko domyślił się, że tylko tu przeszkadza, więc poszedł się rozejrzeć w pozostałych pomieszczeniach. Nie sposób było się zorientować, czy coś zostało skradzione. Tylko Signe Hovgaard mogłaby to stwierdzić. Widział natomiast, że drzwi ciężkiej metalowej szafki stojącej w gabinecie Alberta Hovgaarda były otwarte. Na ścianie obok wisiał medal z czerwono-białą wstążką. Przyjrzał mu się uważniej. Okazuje się, że pan domu uprawiał strzelectwo sportowe, głównie pistolety. I był w tym na tyle dobry, że zdobył złoty medal. A szafka nie służyła do przechowywania pieniędzy, jak w pierwszej chwili pomyślał Roland, ale broni, którą zgodnie z prawem należało przechowywać w taki właśnie sposób. Szafka była pusta. Amunicji też nie było. Włamywaczom udało się znaleźć klucz czy zmusili właściciela, aby im go oddał lub sam otworzył szafkę? Roland wiedział, że standardową bronią używaną w większości klubów strzeleckich był kaliber 22, ale być może Albert Hovgaard miał również inne, bardziej potężne pistolety? Czy to one były celem włamywaczy? Czy już wcześniej wiedzieli o tej szafce? Tak czy inaczej ścigali teraz uzbrojonych po uszy morderców. Nagle Roland poczuł się śmiertelnie zmęczony. Za trzy godziny miała się zacząć odprawa na komendzie. Nie opłacało się wracać do domu i łóżka.

3

Anne Larsen ze złością wyłączyła laptop. Wręcz zatrzasnęła go z hukiem. Dziś też nic nie znalazła. To żałosne! Od tak dawna marzyła, żeby pożyć trochę bez pracy i obowiązków, jak wtedy, kiedy była nastolatką i w ramach walki o lepszy świat spędzała czas na demonstracjach, skłotowaniu pustostanów i aktywnym uczestnictwie w środkowisku anarchistów z Nørrebro. A teraz siedziała i się nudziła, bo nie mogła wsiąść na rower i pojechać do redakcji. Czasy się zmieniły. I to jak!

Chociaż w sumie od początku wiedziała, że dłużej nie pociągną. Kiedy w ich i tak ledwo zipiącym sektorze prasowym zaczęto przebąkiwać o nadchodzącym załamaniu rynku, nic się już nie dało zrobić. Kryzys finansowy przeskoczył ze Stanów do Europy i był niepowstrzymany – jak wszystko inne – McDonald’s, hip-hop, wrotki i deskorolka. Gdy źle się działo over there, można było mieć pewność, że choroba przeniesie się na Europę. W takim tonie wypowiadali się w każdym razie we wszystkich mediach dziennikarze, ekonomiści, biznesmeni, prognostycy i inni czarnowidze. To na nich spoczywała wina za wpisanie kryzysu finansowego do porządku dnia i skutek, jakim była samonapędzająca się utrata wiary w przyszłość. Temat był chodliwy, zwiększał sprzedaż. Wszyscy chcieli wiedzieć, co będzie jutro. Jak będzie wyglądał rynek mieszkań, sektor bankowy, giełda czy rynek pracy. Może rozdmuchali ten kryzys, a może nie. Faktem było, że wiele miejsc pracy polikwidowano albo wystawiono na aukcję, a mnóstwo ludzi straciło źródło dochodu. Czy złe wróżby były przesadzone? A przecież mówili, że najgorsze jeszcze przed nami.

Redaktorowi naczelnemu Ivarowi Thygesenowi głos drżał, kiedy ich informował, że zamykają gazetę. Był głęboko poruszony, Anne nigdy go takim nie widziała. Mógł wprawdzie pójść na zasiłek przedemerytalny, ale nie tak miało być. Całe życie pracował w najróżniejszych gazetach, swoje dni – i noce – wypełniał pisaniem i rozmowami, prawie nigdy nie brał urlopu i nie miał czasu znaleźć sobie żadnego hobby na czas emerytury. Co się robi, kiedy człowiek kończy karierę zawodową?

Największą szczęściarą była Kamilla. Od śmierci swojej matki w październiku zeszłego roku nie była sobą. Nagle dała wypowiedzenie, ponieważ studio fotograficzne z siedzibą przy samej Nørregade zaproponowało jej stałą pracę przy fotografii reklamowej. Na chóralny protest całej redakcji odparła, że właśnie to, a nie fotografia prasowa było zgodne z jej wykształceniem. Miała pracować z dwójką innych fotografów i choć Anne rozumiała decyzję Kamilli, było jej przykro, że tak łatwo przyszła jej decyzja, aby ich opuścić. Ją opuścić. Były przecież jak przyjaciółki, trzymały się razem i wspierały nie tylko w pracy. Było jednak coś, o czym Kamilla nie chciała Anne powiedzieć. Coś zaszło na pogrzebie jej matki zeszłej jesieni, co całkowicie Kamillę odmieniło, ale o czym nie miała ochoty rozmawiać. Nawet z nią. Anne bolało, że Kamilla nie odwzajemniała zaufania, jakim ona sama darzyła redakcyjną koleżankę i przyjaciółkę. Chociaż po tym, co przeszła, być może nie było w tym nic dziwnego. To oczywiste, że po czymś takim człowiek boi się tak do końca otworzyć. Odeszła więc, zanim kryzys i chaos rozpętał się na dobre. A teraz i tak wszyscy się rozpierzchli.„Dagens Nyheder”przestało istnieć, a Anne została bez pracy. Przez pierwsze sześć miesięcy będzie musiała sobie radzić sama i na własną rękę próbować znaleźć nowe zajęcie. Tak jej powiedzieli w związku zawodowym, do którego na szczęście należała. Po pół roku będzie mogła skorzystać z oferty urzędu pracy w ramach programu aktywizacji zawodowej, ale Anne postanowiła, że jeśli będzie miała aż takiego pecha, że do tego czasu wciąż nic nie znajdzie – w co szczerze wątpiła, ale jeśli – to rozważy możliwość powrotu na studia. Nie myślała jeszcze nad konkretnym kierunkiem, ale pewnie coś z komunikacją, chociaż już przepowiadali, że nadchodzące lata będą dla mediów jeszcze cięższe – wręcz bezwzględne, i że branża w ciągu czterech lat skurczy się o połowę. Wielu zwolnionych z pracy dziennikarzy całkiem się przebranżowiło, aby uniknąć niepewnego losu. Jedni zostali taksówkarzami, inni konsultantami w prywatnych firmach, a jeszcze inni Bóg wie kim. Ale czy w niepewnych czasach gdziekolwiek można się było czuć pewnie?

Zeszła do kiosku na dole po dzisiejsze gazety. Trochę się ich jeszcze ostało, chociaż większość została wykupiona przez koncerny medialne. Niestety na „Dagens Nyheder” nikt się nie połakomił. Mała lokalna gazetka pełna reklam. Anne wiedziała, że Thygesen odbył kilka spotkań, ale żadne nie zakończyło się sprzedażą, która być może zdołałaby ich ocalić. Niedługo zostanie pewnie jedna gazeta o zasięgu krajowym, która ostatecznie i tak padnie ofiarą cyfrowej rewolucji.

Anne powoli kartkowała gazetę, omiatając szpalty wzrokiem. Chrzciny, śluby, rocznice i nekrologi – wszystko na jednej stronie. Streszczenie etapów życia. Rzuciła okiem na stos starych numerów „Dagens Nyheder” na podłodze. Nagle wydały jej się potwornie staroświeckie w porównaniu z gazetami, które miała przed sobą. W dobie kryzysu inne redakcje, walcząc o czytelników, odświeżały szatę graficzną. Ale czy mogło chodzić tylko o to? O to, że oni niczego nie odświeżyli? Czy powinna była zaproponować Thygesenowi, że porozmawia z agencją reklamową Danny’ego Cramera i poprosi o pomoc w stworzeniu nowego, bardziej nowoczesnego wizerunku gazety? Czy to by coś zmieniło? Pewnie nie. A Kamilla, gdyby się dowiedziała, że redakcja będzie współpracować z Dannym, pewnie by od razu złożyła wypowiedzenie. Prawdą było jednak, że „Dagens Nyheder” było staroświeckie. Leżące na stosie gazety również dla niej staną się w końcu jedynie pamiątkami. Zachowała te, w których święciła największe triumfy. Na przykład zabójstwo Gitte albo zwłoki znalezione jesienią na bagnach. Makabryczne zbrodnie, z których wciąż nie do końca się otrząsnęła. Czy ja w ogóle potrafię żyć bez rozwiązywania zagadek kryminalnych, zastanawiała się. Może powinna zostać prywatną detektywką? Uśmiechnęła się, gdy sobie przypomniała ogłoszenia o pracę na stronie Komendy Okręgu Wschodniej Jutlandii, gdy postanowiła się trochę rozejrzeć. Szukali stażystów ze specjalnością w administracji publicznej albo finansach. Anne niestety nie miała innej specjalności niż dziennikarstwo, w przeciwnym razie wysłałaby podanie. Roland Benito zrobiłby pewnie wielkie oczy, gdyby ją przyjęli. Szukali też policjantów i może to byłoby dla niej lepsze. Tylko niestety, żeby dostać pracę na komendzie w Aarhus, musiałaby zdobyć wykształcenie, a to by za długo trwało. Za to wtedy już na pewno Benito rwałby sobie włosy z głowy. Teraz pewnie mu ulżyło, że ona nie może już się mieszać do jego pracy. Przełknęła grudę, kiedy sobie uświadomiła, że tak naprawdę będzie jej go brakować. Jak ma sobie poradzić bez pracy, która tyle dla niej znaczyła?

Kiedy przejrzała wszystkie oferty, zarówno w gazetach, jak i w internecie, i nie znalazła niczego dla siebie, zaparzyła kawę i zapaliła papierosa. Usiadła na kanapie i patrzyła w okno. Mróz ozdobił szybę delikatnymi lodowymi kwiatami, które słońce powoli topiło. A może powinna się cieszyć, że nie musi zakładać grubego płaszcza, rękawiczek, szalika i czapki i wychodzić na to zimno, żeby rowerem jechać do pracy? Ścieżki pewnie były nieodśnieżone, a pług jak zawsze zasypał je jeszcze śniegiem z jezdni, żeby samochody i autobusy mogły przejechać. Czyli musiałaby pojechać samochodem – starą żółtą ładą stojącą na podwórku pod grubą warstwą lodu i śniegu, która na bank by nie odpaliła. Gdyby jej nie zwolnili, miałaby same problemy. Uśmiechnęła się ironicznie i strzepała popiół z papierosa. Ostatecznie ona nie miała jeszcze tak źle. Bo co ma powiedzieć taki Mads Dam, na przykład? Czy ich opieszały komentator sportowy popadnie teraz w alkoholizm? Britt pewnie szybko znajdzie sobie zajęcie. Z takim biustem bez problemu dostanie pracę w jakimś klubie albo barze. Gdzie będzie mogła otwierać kolejne piwa Madsowi. Anne uśmiechnęła się gorzko. A Thygesen? Co ze sobą pocznie, kiedy nie będzie się już mógł wkurzać o błahostki i wyżywać na Anne podczas cyklicznych połajanek? Czy teraz będzie się wyżywał na swojej żonie, zmierzając wprost ku następnej katastrofie w postaci rozwodu? Taki los. Miała ochotę zadzwonić do Kamilli i spytać, jak jej się układa w nowej pracy. Nie widziały się, odkąd wyjechała. Tyle się wydarzyło. W ogóle niewiele rozmawiały od pogrzebu jej matki, który mocną nią wstrząsnął, choć Kamilla twierdziła, że nie była z matką zbyt mocno związana. Podobnie jak Anne z własną. Która może nawet już nie żyła. Kto miałby ją powiadomić, gdyby umarła? Dla mnie to i tak bez różnicy, pomyślała i energicznie zdusiła papierosa w popielniczce. Napiła się kawy i stwierdziła, że jednak nie umie się zebrać w sobie, żeby zadzwonić do Kamilli. Lepiej będzie zaczekać, aż znajdzie pracę, żeby i ona miała jakieś dobre wieści i nie musiała się przyznawać, że wciąż jest bezrobotna. Pogrążona we własnych myślach usłyszała tylko ciche piknięcie, jakby ktoś nie miał śmiałości wcisnąć dzwonka do końca. Lecz kiedy zadzwoniono po raz drugi, usłyszała to wyraźnie i aż podskoczyła w miejscu, niemal rozlewając kawę. W swoich rozmyślaniach powędrowała ku Torstenowi, swojemu ojczymowi. On zawsze zmieniał ją w kłębek nerwów.

– Tak, tak – mruknęła zirytowana i wstała, gdy dzwonek zawył po raz trzeci. Kiedy wreszcie otworzyła, zobaczyła niską kobietę, która najwyraźniej już zrezygnowała i właśnie schodziła na dół. Gdy tylko usłyszała, że drzwi się otwierają, natychmiast się odwróciła. Przetłuszczone półdługie siwe włosy miała związane recepturką. Miała spuszczone ramiona, ale jedno bardziej, przez wielką torbę na przetartym skórzanym pasku, która jeszcze bardziej ciągnęła je w dół. Drobne zmarszczki wokół ust sugerowały, że była nałogową palaczką. Worki i ciemne kręgi pod oczami mogły wskazywać również na skłonność do alkoholu, może nawet narkotyków. Z drugiej strony miała na sobie elegancki płaszcz obszyty futrem i widać było, że poczyniła pewne starania, aby się dobrze zaprezentować – na tyle, na ile była w stanie. Róż był odrobinę za mocny i zamiast naturalnie wyglądających rumieńców miała policzki, jakby ją ktoś pobił, a czerwona szminka rolowała się w zmarszczkach przy ustach. Niebieski cień na powiekach też był nietrafiony. Lecz kiedy Anne popatrzyła w zmęczone szare oczy kobiety, dziwne przeczucie uderzyło ją prosto w mostek. Te oczy przypominały jej coś, czego nie umiała nazwać.

– Tak? – powiedziała chłodnym tonem i spodziewała się, że zaraz otrzyma egzemplarz „Strażnicy”. Ale kobieta uśmiechnęła się niepewnie i gdy z powrotem podeszła do drzwi, wyglądała, jakby chciała ją przytulić. Powstrzymała się, ale gdy się odezwała, jej głos był zdławiony.

– Anne?

Anne potwierdziła skonsternowana. Jej imię i nazwisko wisiało na drzwiach, więc po co pytała? Lecz kobieta włożyła w to słowo zbyt wiele emocji, aby można je potraktować jak zwykłe pytanie.

– Prawie cię nie poznałam. Tylko ta blizna… – Kobieta wyciągnęła rękę, żeby dotknąć brwi Anne, i wtedy jak w przebłysku Anne zobaczyła rękę Torstena tamtego wieczoru, kiedy zaskoczył ją tu, w jej mieszkaniu. On też chciał dotknąć blizny. Rolandowi Benicie zawdzięczała to, że przeżyła tamto spotkanie. Złapała mocno szczupły nadgarstek kobiety, zanim jej ręka dotknęła jej skóry.

– Kim pani jest? – Jej głos zabrzmiał jak syk, bo w głębi duszy wiedziała, kim musiała być ta kobieta. Rozpoznała jej oczy, a tamto wrażenie, które uderzyło ją w pierś, musiało być zatem nienawiścią.

– Moja mała Ann, proszę, pozwól mi wejść. Minęło tyle czasu…

Teraz była pewna. Tylko jedna osoba nazywała ją Ann i brzmiało to tak, jakby nie chciało jej się wymawiać tego ostatniego, krótkiego e. Nie sposób było też nie usłyszeć silnego akcentu z Nørrebro.

– Tak, minęło tyle czasu, że zrobiło się za późno – ucięła Anne głosem zimnym jak lód. – Po co przyszłaś? Czego chcesz?

– Wszystko ci wyjaśnię, jeśli mnie wpuścisz. Czy to kawa tak pachnie? – Jej nozdrza się rozszerzyły, kiedy wciągnęła zapach docierający z kuchni.

– Myślę, że nie mamy o czym rozmawiać.

Szare oczy wwiercały się w oczy Anne. Był w nich żal i rozpacz. Zupełnie, jakby Anne patrzyła w lustro. Miały również ten sam szaroniebieski kolor i taki sam nieco senny wyraz przez duże powieki, które ładnie wyglądały pociągnięte cieniem – o ile się go umiało dobrać.

– Okej, ale tylko na chwilę – powiedziała bez przekonania. – Mam dużo pracy – dodała szybko i starała się brzmieć wiarygodnie. Czego ona mogła chcieć? Dlaczego kontaktowała się z nią po tylu latach? Żeby tylko się nie okazało, że Torsten też tu był i zaraz stanie w drzwiach. Dla pewności wyjrzała przez poręcz na dół, zanim zamknęła drzwi i przekręciła zamek. Nie, niemożliwe. Nie mogli go wypuścić tak szybko. Czy mogli?

Kobieta rozejrzała się nerwowo po mieszkaniu. Wyglądała, jakby nie miała śmiałości usiąść.

– Siadaj, mamo – powiedziała Anne i postawiła na stole drugi kubek. Matka spojrzała na nią szybko i Anne sama się przestraszyła, słysząc to słowo z własnych ust. Wypowiadanie go przyszło jej zaskakująco łatwo, ale trudno było nie poczuć przy tym złości. Nazwała ją tak, bo zawsze ją tak nazywała. Rose Teresa Larsen do niej nie pasowało. Chociaż mama też nie.

Rose usiadła, ale wzrokiem nadal przeprowadzała inspekcję dobytku Anne.

– Pomyśleć, że tak dobrze sobie poradziłaś w życiu, Ann. Jesteś znaną dziennikarką, masz stałą pracę i dobrą pensję. Własne mieszkanie. Meble i mnóstwo ładnych rzeczy. – Jej wzrok zatrzymał się na stojącym na półce zdjęciu. Uśmiechnęła się słabo. – Widzę, że nadal trzymasz tatę na honorowym miejscu.

– Czego chcesz? Nie widziałam cię ani nie miałam od ciebie żadnych wiadomości od, czekaj, ile to już będzie… ze trzynaście, czternaście lat, prawda? I nagle pojawiasz się w moim domu przed południem. I bez zapowiedzi!

Rose długo przyglądała się córce.

– Rzeczywiście, miałaś wtedy ledwie czternaście lat. Wszystko pamiętam tak wyraźnie. – Uciekła wzrokiem i pośpiesznie wyjęła z kieszeni pomiętą paczkę papierosów. – Jest mi przykro z powodu tego, co się wydarzyło między tobą i Torstenem. Chciałam…

– Czego chciałaś? Chciałaś mi pomóc? O nie, w życiu. Dla ciebie liczyli się tylko ci czterej gówniarze, jego pomiot. Byli dla ciebie ważniejsi od własnej córki.

– Ann, to nieprawda. Oczywiście, że zawsze byłaś dla mnie najważniejsza. Tylko że byłaś tak strasznie… – Przyjrzała jej się uważnie. – Bardzo się zmieniłaś. Właściwie tylko te czarne, niesforne włosy masz takie jak dawniej. Wtedy wyglądałaś jak żywa poduszka na igły z tymi wszystkimi nitami i gwoździami, i ciężkim czarnym makijażem. I jeszcze te ubrania. Wyglądałaś przerażająco. – Roześmiała się chrapliwie i skupiła na zapalaniu papierosa. Zapalniczka klikała, ale nie chciała zapalić.

Anne patrzyła na matkę okrutnym wzrokiem.

– Nikt nas nie rozumiał! Wy wszyscy gówno o nas wiedzieliście! – Teraz i ona zapaliła, ręka jej drżała. – Myśmy walczyli o sprawiedliwość. Tylko jak ja miałabym się domagać od świata sprawiedliwości, skoro mój ojczym okazał się pospolitym dilerem i mordercą, a matka go w tym wspierała?!

Rose skubała nerwowo rękaw płaszcza i wpatrywała się w niemal całkiem roztopione kryształki lodu na oknie. Anne nie poprosiła jej, żeby zdjęła płaszcz, bo nie miała długo zabawić.

– Chyba wiesz, co się teraz dzieje w Nørrebro, prawda? To też nazwiesz sprawiedliwością? – Matka znów na nią spojrzała. – Nie można już wyjść z domu, nie ryzykując, że się zostanie trafionym przypadkową kulą jakiegoś bandziora. Dziś, gdyby ktoś chciał sprawiedliwości, to naprawdę miałby się o co bić w Nørrebro. Wtedy nie. Referendum unijne i ten wasz skłot, Ungdomshuset! – Dym buchnął jej z obu dziurek, gdy prychnęła lekceważąco.

Anne znała swoją matkę właśnie taką. Nic, co Anne robiła, nigdy nie było dość dobre w jej oczach. Fakt, sama postanowiła uciec z domu, nie mówiąc, gdzie będzie mieszkać. Ale czy matka zgłosiła jej zaginięcie? Czy w ogóle próbowała jej szukać? Mogła przecież nie żyć. Zostać zamordowana!

– Jak właściwie mnie znalazłaś? Bo wtedy jakoś ci się nie udało – spytała chłodno.

– To było przez Torstena. To on powiedział, że najlepiej zostawić cię w spokoju. Żebyś poznała życie.

– W wieku czternastu lat? – Anne oskarżycielsko uniosła brew i zniesmaczona pokręciła głową. – A ty zawsze go słuchałaś. Wiesz, że mnie znalazł, kiedy był na warunkowym zwolnieniu? – Popatrzyła matce prosto w oczy, a ta wyglądała, jakby jeszcze się skurczyła pod tym spojrzeniem.

– Nie, nie mówił mi. Zresztą już go tak często nie odwiedzam. Przygnębia mnie chodzenie tam. Ale chyba nic ci nie zrobił? – wydawała się szczerze zaniepokojona.

– Udało mi się przeżyć, zawsze mi się udawało, bez jakiejkolwiek pomocy z twojej strony. Zostało mi tylko parę nowych blizn na pamiątkę.

– Ann, rozumiesz chyba, że nie mogłam się wtrącać, kiedy on cię bił. Gdybym to zrobiła, zabiłby mnie. Wiesz przecież!

– Gdyby tylko zadowolił się samym biciem. Mamo, przecież mogłaś od niego odejść. Dlaczego po prostu nie odeszłaś? – Anne usłyszała w swoim głosie płaczliwy ton, jak wtedy, gdy była małą dziewczynką i błagała swoją mamę, żeby się wyprowadziły, a ta nie chciała jej słuchać. Teraz też nie chciała. Podniosła z podłogi jeden z numerów „Dagens Nyheder”i przerzucała kolejne strony, nie zatrzymując na nich wzroku.

– Czyli to jest ta gazeta, którą tworzysz – powiedziała z matczyną dumą w głosie.

– Nie tworzę jej. Jest w niej tylko parę artykułów, które napisałam. – Bardziej niż chętnie zmieniła temat. O przeszłości i Torstenie wolałaby więcej nie rozmawiać ani nie myśleć.

– Musisz dobrze zarabiać, skoro cię stać, żeby tak mieszkać. Ja musiałam się przenieść do kawalerki w Nørrebro. Stary dom został odnowiony i czynsz podskoczył dwukrotnie. Mieszkanie, w którym teraz mieszkam, jest tanie, ale to rudera. – Westchnęła i oparła papieros o krawędź popielniczki, zanim wróciła do przeglądania gazety. Anne zastanawiała się, co porabiają jej przyrodni bracia, ale o nich nie zapytała. Tak naprawdę nie chciała tego wiedzieć.

– Pracujesz? – spytała zamiast tego.

– Daj spokój, a co ja niby miałabym robić? Nic nie umiem. Nie mam takich zdolności jak ty. Ale na szczęście mieszkam w kraju, który opiekuje się słabszymi. Chociaż czasem niełatwo jest funkcjonować w tym systemie. Wymagają od nas coraz więcej, a pieniędzy dają coraz mniej. – Dotarła do końca i z obojętną miną rzuciła gazetę z powrotem na stos. Anne zaczęła się wiercić na krześle. Nigdy nie skończy tak jak matka, to było pewne. Ale czy w tej chwili nie szła w jej ślady? Czy to słynne dziedziczenie społeczne nie było jednak dominujące?

– Jesteś podobna do ojca. To po nim masz te czarne włosy. – Rose znowu spojrzała na zdjęcie zmarłego męża. Na jej ustach zamajaczył czuły uśmiech i jej twarz złagodniała. Anne nagle dostrzegła, że jej matka musiała być kiedyś ładna.

– Tak naprawdę niewiele o nim mówiłaś – powiedziała Anne z wyrzutem. – Nie wiem nawet, jak umarł.

Rose dalej patrzyła na zdjęcie, jakby mówiła do niego, a nie do Anne.

– Jonas był dobrym człowiekiem. Był kierowcą ciężarówki i jeździł do Danii z towarem dla różnych firm. Poznałam go, kiedy pracowałam w kawiarni przy autostradzie. Zawsze do mnie zachodził na kanapkę z kurczakiem i kawę.

– Mówisz, że jeździł do Danii. To gdzie mieszkał?

– Na Litwie. Nazywał się Jonas Maldeikis.

– Tata był Litwinem?!– Anne nie umiała ukryć zaskoczenia.

Rose pokiwała głową.

– Postanowiliśmy nie dawać ci jego nazwiska, które tak się rzucało w oczy. Był prawdziwym komunistą.

– Jak zmarł?

– Miał wypadek. Roztrzaskał się na drzewie niedaleko polskiej granicy. Krótko po twoich drugich urodzinach.

– Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałaś?

Rose wzruszyła ramionami.

– A co by to dało? Byłaś taka mała. Rok później poznałam Torstena i to on miał ci zastąpić ojca. Tylko że ty go nigdy nie zaakceptowałaś. A potem uciekłaś. Nie dałaś mu szansy.

– Nie, wystarczy! – Anne się zdenerwowała i zaczęła zbierać kubki ze stołu. W głowie przetwarzała nową informację o tym, że w jej żyłach płynęła litewska krew i że gdzieś tam miała rodzinę, której kompletnie nie znała. Czy to zmieniało cokolwiek w jej życiu? Czy w ogóle była w stanie cokolwiek z tą wiedzą zrobić? Wciąż nie wiedziała, jaki był cel wizyty matki, ale dowiedziała się tego, zanim wyszła z kubkami do kuchni.

– Może mogłabym u ciebie zostać parę dni, Anne? W Nørrebro jest teraz tak niebezpiecznie, boję się być sama. A mam tylko ciebie.

4

Henry Leander nie pomylił się w swoich przypuszczeniach co do przyczyny śmierci. Obdukcja wniosła niewiele ponad to, co stwierdził przy oględzinach. Albert Hovgaard został pobity na śmierć w sposób brutalny i bezwzględny.

Roland odchylił się na swoim krześle. Przez parę godzin, kiedy mógł się przespać, nie zmrużył oka. Nie chciał budzić Irene, wchodząc do łóżka zziębnięty, więc zamiast tego położył się na kanapie, gdzie natychmiast znalazł go Angolo. Pies skończył sześć miesięcy i nie miał w sobie już nic ze słodkiego szczeniaka. Za to w końcu było widać, jakim pięknym będzie owczarkiem. Roland stanowczo sprzeciwił się życzeniu Irene, która chciała z niego zrobić psa tropiącego, więc policyjne szkolenie nie doszło do skutku. Irene za to i tak zapisała Angola do szkoły i teraz pies zachowywał się bez zarzutu. Najbardziej słuchał się Irene, ale kiedy Roland zdecydowanym głosem rozkazał mu „leżeć!”, to Angolo posłusznie położył się na podłodze obok kanapy. Salvatore też bardzo polubił Angola i chętnie zabierał go na szkolenia. Dostał pozwolenie, aby zostać w Danii na święta i nowy rok. Ciotka Giovanna zgodziła się na to z wyraźną ulgą. To był jej pomysł, aby przysłać chłopaka do nich, do Danii. O tym, jaki cel jej przyświecał, Roland starał się nie myśleć. Z tej misji niełatwo mu się będzie wywiązać. Salvatore unikał rozmów na ten temat. Tacy przecież byli piętnastoletni chłopcy, uważali, że są dorośli i pozjadali wszystkie rozumy. Ich nie dało się niczego nauczyć. Chłopak wydawał się natomiast pogodzony z tym, że mieszka jakiś czas u swojego wujka i ciotki, i nie pytał, dlaczego nagle wysłano go na „wakacje” do zimnego kraju na północy. Dlatego Roland postanowił na razie tego tematu nie poruszać. A teraz spadł śnieg. Mnóstwo śniegu. Więcej, niż Salvatore, który całe życie mieszkał w Neapolu, kiedykolwiek widział. Był więc zachwycony. Kto wie, może nigdy się go nie pozbędą – z rodziną często tak bywało. Roland uśmiechnął się zmęczony. Dobrze im się z nim mieszkało. Odświeżył sobie ojczysty język i po włosku mówił już prawie tak płynnie jak Salvatore, który zresztą był do niego bardzo podobny. Miał takie same czarne oczy i taki sam wicherek po prawej tronie, gdzie włosy zawsze mu sterczały nad czołem. Ojciec Rolanda też go miał. Wspomnienie o nim obudziło w Rolandzie głęboko skrywane poczucie winy. Teraz, kiedy realnie pomagał swojej rodzinie, ten wyrzut sumienia nieco zelżał. Gdyby jego matka nie uciekła razem z nim do Danii po tym, jak ojca zabiła La Camorra, on dziś nie mógłby pomóc Salvatoremu. Bo Salvatore musiał się wyrwać z Włoch, a w szczególności z Neapolu. Z systemu, jak mówiła o sobie neapolitańska mafia.

Wybiegł myślami bardzo daleko i tłumaczył to zmęczeniem. Nawet na najbardziej podstawowych rzeczach ciężko mu się było skupić, chociaż wlewał w siebie czarną jak smoła kawę od godziny ósmej, kiedy przyszedł na komendę. Oprzytomniał jednak od razu, kiedy ktoś głośno zapukał do drzwi i do jego biura wszedł Kim Ansager. Nabrał mało grzecznego zwyczaju pukania i wparowywania do środka bez czekania na odpowiedź. Po co w ogóle zadawał sobie trud pukania? Stał w drzwiach, a jedno ramię wisiało mu bezwładnie jak małpie. Małpie w okularach. Palcem poprawił je sobie na nosie. Okulary miały grube czarne oprawki, które doczekały się w branży modowej statusu kultowych. Kim wyglądał, jakby zaraz miał wracać do siebie. Pośpiech stał się zmorą ich wszystkich. Kryzys finansowy nie ominął ich komendy. Roland czytał w gazecie, że w czasach kryzysowych ludzie, bojąc się utraty pracy, wspinali się na wyżyny kreatywności. Byli jednak i tacy, którzy wybierali twórczość przestępczą. Stąd pewnie gwałtowny wzrost włamań i rozbojów.

– Jest wiadomość z laboratorium. Odciski palców zgadzają się z zabezpieczonymi przy dwóch innych niewyjaśnionych włamaniach we Wschodniej Jutlandii. W Centrum Kryminalistyki przepuścili je przez bazę AFIS, ale tam nic nie wyskoczyło. Sprawcy muszą być nowi w branży. A w każdym razie nie byli dotąd podejrzani ani karani.

– Tak, na to wygląda. Przynajmniej nie u nas. A próbowali w Interpolu?

Kim wzruszył ramionami.

– Zakładam, że tak.

– Zakładasz! To włamanie z zabójstwem. Mam nadzieję, że im to jasno uświadomiłeś!

Jego kolega pokiwał głową wyraźnie zirytowany.

– Oczywiście, że im powiedziałem. Słuchaj, może powinieneś pojechać do domu trochę się przespać. Wydajesz się trochę…

– Nie było żadnych zgłoszeń w sprawie samochodu? Ci rabusie musieli przecież jakoś się tam dostać, a w tej pogodzie raczej nie na piechotę.

– Może mieli narty.

– Kim, mówię poważnie.

– Na miejscu nie było śladów opon samochodowych ani innych pojazdów. Przez noc i rano napadało sporo śniegu, a nie możemy przecież zwracać się do ludzi z prośbą o informacje o samochodzie, o którym nic nie wiemy. Kurt zachęcił dziennikarzy, żeby zwracali się do czytelników, którzy mogą coś wiedzieć, i przekazali nasz numer telefonu na wypadek, gdyby ktoś widział lub słyszał coś podejrzanego w poniedziałkowy wieczór i noc.

– Okej, w porządku. Dobrze, że Kurt się tym zajął.

Kim nagle się uśmiechnął.

– A tak na marginesie, słyszałeś, że „Dagens Nyheder” upadło? Mamy przynajmniej jedną upierdliwą dziennikarkę mniej – roześmiał się triumfalnie i już go nie było.

Roland zamknął oczy. Boże, ale by się przespał. Chociaż może nie powinni aż tak narzekać na ten szalejący kryzys. Mieli przez niego więcej pracy, ale wielu innych całkiem popłynęło. Na przykład małe i średnie przedsiębiorstwa, którym banki nagle zamknęły dostęp do kredytów pomimo rządowego pakietu bankowego, który miał zapobiec dokładnie czemuś takiemu. A teraz okazuje się że „Dagens Nyheder”również poległo. Czyli Anne Larsen nie będzie im się już naprzykrzać. Roland nawet się zdziwił, że nie było jej na miejscu nad ranem. Zwykle zjawiała się przed nimi, jakby czuła krew. Wampiry tak mają. Szelmowskim uśmiechem skwitował to porównanie. Najpierw poczuł radość i ulgę, ale po chwili coś jeszcze. Może żal? Bo chociaż rzeczywiście była upierdliwa – mówiąc delikatnie – to wiele z ich scysji działało ożywczo i bywało, że to one nadawały śledztwu nowy kierunek i pośrednio prowadziły do wyjaśnienia. Czy to możliwe, że będzie za nią tęsknił? Wstał i założył sweter. Nie, oczywiście, że nie będzie.

Śnieg zasłaniał część okna od dołu i zmieniał światło w jego biurze na delikatniejsze, bardziej stłumione. W Danii nastała prawdziwa zima. Na samą myśl o tym, że miał wyjść na zewnątrz, zrobiło mu się zimno. Założył kożuch i rękawiczki, a szyję trzykrotnie obwiązał szalikiem. Nie można było dłużej odkładać rozmowy z mieszkańcami. Ktoś musiał zauważyć jakiś pojazd i należało do tej osoby dotrzeć, dopóki jeszcze ma ten obraz świeżo w pamięci, bo tylko tak będą mogli ruszyć ze śledztwem. Samochód, którym uciekli sprawcy, byłby dobry na początek. A świeże powietrze na pewno pomoże mu się obudzić.

5

Stojący w drzwiach mężczyzna nie wyglądał, jakby pochodził z tej zimnej krainy. Zupełnie nie pasował do śnieżnego tła i Gunda Hansen od razu się zorientowała, że jego karnacja nie była skutkiem nadużywania solarium, które większość mieszczuchów uwielbiała pomimo ciągle powtarzanych ostrzeżeń przed rakiem skóry. Jego południowoeuropejska uroda była bardzo wyrazista. Był niewysoki, włosy miał niemal czarne, podobnie jak oczy, a głos niski i mocny, ale przyjemny i bez akcentu.

– Pani Gunda Hansen?

– Tak.

Pokazał jej legitymację. Musiała podejść bliżej, żeby ją przeczytać. Nie zabrała okularów, kiedy szła otworzyć. I zmoczyła sobie skarpetkę, kiedy wyszła do niego na schody.

– Aspirant Roland Benito. Wpuści mnie pani na chwilę do ciepła? – spytał z uprzejmym, ale zmęczonym uśmiechem i zerknął na jej skarpetkę.

– Nie widzieliśmy ani nie słyszeli nic zeszłej w nocy, więc…

Już miała zamknąć drzwi, ale policjant zdążył wsunąć rękę, aby ją powstrzymać, a wzrok, jaki jej posłał, był dość jednoznaczny.

– Musimy porozmawiać z wszystkimi sąsiadami. Również tymi, którzy niczego nie słyszeli ani nie widzieli. Zaczynam od państwa, bo mieszkają najbliżej drogi.

Gunda otworzyła drzwi i wyjrzała pośpiesznie, zanim go wpuściła, i znów je zamknęła. Jak zwykle nic tam nie było. Zdjęła skarpetki i wsunęła zziębnięte stopy w bambosze z owczej skóry.

– Czy pani mąż jest w stajni? – spytał policjant i zdjął kożuch, rękawiczki i szalik, jakby zamierzał dłużej u nich zabawić. Gunda usiadła przy kuchennym stole, na którym wciąż stały brudne filiżanki i talerze ze śniadania. Ser cuchnął i jego zapach zmieszany z zapachem obory dochodzącym z ganku na pewno nie był kompozycją, do której mógł przywyknąć pan aspirant. Gunda nie miała pojęcia, jak pachniała komenda, ale Roland Benito wydawał się nie zważać na aromaty, jakie wypełniały dom, chociaż kożuch powiesił na krześle zamiast w sieni. Usiadł naprzeciwko niej i skinął, gdy zaproponowała kawę. Przyniosła z szafki czystą filiżankę i ją napełniła.

– Na pewno zaraz tu przyjdzie na drugie śniadanie. Ale, jak mówiłam, nic nie słyszeliśmy. – Zanim skończyła mu nalewać, zatrzasnęły się drzwi w sieni i w kuchni powiało chłodem z zewnątrz. Gunda zadrżała. Czy u Signe i Alberta też powiało chłodem, kiedy włamali się do nich ci bandyci? I czy śpiąc, w ogóle zauważa się takie rzeczy? Napełniła również filiżankę Thorkilda ze śniadania i wstała, żeby dokroić chleba. Thorkild od dłuższej chwili był w sieni. Długo słychać było, jak leje się tam woda z kranu. Pewnie nie widział ani nie słyszał, jak na podwórko podjechał samochód, i nie wiedział nawet, że mają ważnego gościa. Rzeczywiście, wyglądał na zaskoczonego, kiedy zobaczył w swojej kuchni obcego śniadego mężczyznę. Aspirant miał dobre maniery, więc wstał, wyciągnął rękę i się przedstawił. Thorkild uścisnął mu dłoń, ale po jego minie Gunda zorientowała się, że jemu też się nie podobało, że w domu była policja. Sąsiedzi będą gadać i żeby tylko nie skończyło się tak, jak z tym domem na końcu drogi, gdzie mieszkali studenci. Gunda słyszała, że dwoje z nich pochodziło z Kopenhagi. Często podjeżdżała tam policja. Może to byli oni? Czy to możliwe, że któreś z nich zabiło Alberta?

Thorkild usiadł i posmarował sobie kromkę grubą warstwą masła, a na to położył jeszcze grubszy plaster sera. Ich gość podziękował, tłumacząc się, że przed chwilą jadł.

– Z tego, co zrozumiałem, nie widzieli państwo ani nie słyszeli niczego niezwykłego wczoraj wieczorem? – Aspirant popatrzył na Thorkilda i napił się kawy. Wyglądał zresztą jak zdjęty z krzyża. Pewnie się nie wyspał. Gunda przypomniała sobie, że Ella mówiła o jakimś śledczym, który niezbyt delikatnie przesłuchał ją w środku nocy.

– Moim zdaniem powinniście porozmawiać z tymi studentami na końcu ulicy, prawda, Thorkild?

– Dlaczego tak pani uważa?

– Ci młodzi ludzie nie zawsze zachowują się, jak należy. Już im się zdarzało złamać prawo. Nie raz widziałam u nich policję.

Roland Benito nie wyglądał na zaskoczonego.

– To prawda, co nieco o nich wiemy i na pewno sobie z nimi porozmawiamy. Teraz jednak musimy pilnie znaleźć samochód. Państwo nie zauważyli żadnego zaparkowanego w pobliżu auta?

– Ale jeśli to rzeczywiście są ci z góry, to przecież mogli pójść pieszo. – Gunda nie miała wątpliwości, że tak właśnie było. Zawsze może się zdarzyć zgniłe jabłko, chociaż niektóre z tamtejszych dziewczyn sprawiały wrażenie całkiem sympatycznych. Trochę nawet przypominały jej ją samą. Flower power. Make love, not war.

– Ten samochód mógł stać w okolicy od dłuższego czasu. – Jego słowa były podszyte czytelnym i lekko zniecierpliwionym poleceniem: „zastanówcie się dobrze”. I Gunda nagle popatrzyła na Thorkilda.

– Nic nie widzieliśmy – powtórzył i zganił ją wzrokiem.

– Przecież mówiłeś, że widziałeś wieczorem jakiś samochód, nie pamiętasz? – Szybko spojrzała w łagodne brązowe oczy śledczego. Wiedziała, że Thorkild nie chciał się mieszać w nic, co by się wiązało z policją, ale przecież chodziło o śmierć ich sąsiada. Co prawda Alberta, ale jednak. To przecież mogło być któreś z nich, mieszkali najbliżej drogi, więc poniekąd byli najbardziej oczywistym celem. Poza tym ona i Signe zawsze miały dobre relacje. Tak naprawdę miała z nią więcej wspólnego niż z którąkolwiek z sąsiadek. Chociaż o tym nie rozmawiały.

– Dlaczego zwrócił pan na niego uwagę? Co to był za samochód?

– Trudno powiedzieć, słabo go było widać – odburknął Thorkild.

– Zaraz, czekaj. Mówiłeś, że był biały – podpowiedziała mu Gunda.

Thorkild znowu zgromił ją wzrokiem, zanim spojrzał na aspiranta.

– Tak, był biały. Starszy model. To mógł być opel kadet caravan, ale pewny nie jestem. Było ciemno. I jeśli mnie pan spyta o numer rejestracyjny, to go nie widziałem. – Ugryzł kanapkę z serem.

– Ale to było dziwne, bo długo stał przy drodze, między drzewami, gdzie normalnie nikt nie parkuje – dodała Gunda.

– Jak długo tam stał?

Thorkild skończył przeżuwać zanim odparł:

– Nie mam pojęcia. Zwróciłem na niego uwagę po południu, kiedy szedłem do obory. A kiedy wyszedłem po dojeniu, dalej tam stał.

– I która to była godzina?

Thorkild spojrzał zagubiony na żonę.

– Która to mogła być, jak wszedłem do domu? Akurat szykowałaś wieczorną kawę.

– Mogła być dziewiąta, wpół do dziesiątej. Kiedy robiłam kawę, akurat leciały w radiu wieczorne wiadomości.

– I mówi pan, że wtedy samochód dalej tam stał?

Thorkild pokiwał głową i wciągnął głęboko powietrze. Wyglądało to, jakby w końcu postanowił się poddać.

– Wyszedłem się odlać koło północy. Przy okazji wyjrzałem przez okno w łazience. To w ścianie szczytowej. Stamtąd dobrze widać drogę i tamten samochód dalej tam stał. Był słabo widoczny w ciemności, ale niedaleko jest latarnia, więc kontur widziałem wyraźnie, bo już wiedziałem, gdzie stał wcześniej.

– I po tym, co się stało, nie pomyśleliście, żeby nam o tym powiedzieć?

– Myśleliśmy, że ktoś utknął w zaspie i porzucił samochód – wymamrotał Thorkild.

Aspirant wstał i założył kożuch.

– Chciałbym, żeby pan ze mną poszedł i pokazał mi, gdzie dokładnie stał tamten samochód – powiedział stanowczym głosem, obwiązując szyję szalikiem. Thorkild niechętnie wyszedł do sieni i założył buty i kurtkę.

– Myślicie, że to któryś z tych wschodnioeuropejskich gangów, co grasują w okolicy? – spytała Gunda i usłyszała strach w swoim głosie.

– Na tym etapie wszystkie możliwości pozostają otwarte.

– Więc już nie będziecie rozmawiać z tymi studentami ani z pozostałymi sąsiadami? – Zaczęła sprzątać ze stołu, żeby wszystko było gotowe do obiadu.

– Owszem, na pewno odwiedzimy wszystkich po kolei – obiecał aspirant i podał jej rękę na do widzenia. Wyglądał, jakby wiejskie powietrze podziałało na niego orzeźwiająco.

6

Anne nie zdążyła nawet wejść na pierwszy stopień schodów, a już usłyszała hałas i poczuła zapach dymu papierosowego, który rozchodził się po całej klatce. Brzmiało to tak, jakby w którymś z mieszkań trwała impreza. Co było dziwne, bo kamienica była dotąd raczej cicha i spokojna. Większość jej sąsiadów to ludzie starsi, którzy dawno już się wyszumieli. Pełna złych przeczuć weszła na następne półpiętro, gdzie sąsiadka z dołu nagle otworzyła drzwi i potwierdziła jej obawy.

– Ktoś urządza imprezę w twoim mieszkaniu – syknęła. Była to drobna osóbka w wieku około siedemdziesięciu lat z białą trwałą na głowie i ubrana zawsze tak samo: w czarną spódnicę i bluzkę w drobne kwiatki. Patrzyła na Anne zza grubych szkieł, które komicznie wyolbrzymiały jej oczy. Anne już wcześniej miała z nią na pieńku. Tej kobiecie przeszkadzało wszystko. Gdy do kogoś przyszli goście i zostawili buty na klatce schodowej. Gdy ktoś zapomniał o swojej kolejce do mycia klatki schodowej albo umył ją nie dość dobrze. Gdy czyjeś wnuki zbyt głośno bawiły się na schodach. Skarżyła się na wszystko, co drażniło jej wyjątkowo czułe zmysły. Anne początkowo ta kobieta wydawała się niemożliwie irytująca, ale z czasem sama musiała przyznać, że dobrze było mieć w budynku kogoś, kto pilnował porządku i dbał, aby nie kręcili się tu obcy. Tak samo w przyrodzie funkcjonują zwierzęta stadne. Zawsze jest jakiś lider, przewodnik stada. Przeważnie samiec, ale w tym konkretnym stadzie żaden z samców nie miał odwagi przeciwstawić się tej samicy.

– Bardzo przepraszam, pani Jansen. To moja matka. Zatrzymała się u mnie na jakiś czas. Zaraz sobie z nią poważnie porozmawiam.

– Matka?! No wiecie co! Powinna chyba być na tyle dorosła, aby wiedzieć, że takie zachowanie nie jest u nas tolerowane!

Anne westchnęła ciężko i próbowała nad sobą panować. Bo przecież to na matkę była wściekła, a staruszka miała rację. Uśmiechnęła się pojednawczo.

– Z tego, co słyszę, po prostu dobrze się bawią. Choć być może trochę za głośno. – Jednocześnie Anne gorączkowo zastanawiała się, jakich też gości sprowadziła sobie matka, że wywołują u niej takie salwy śmiechu.

– Bo teraz nie jest najgorzej. Ale gdybyś ich słyszała rano! Stukanie butelkami i krzyki w jakimś dziwnym języku. Jeśli to jacyś ciapaci do ciebie przyszli, to…

Anne już miała przypomnieć pani Jansen, że najpotężniejszy człowiek świata jest czarny, kiedy z mieszkania powyżej ponownie rozległ się głośny, chrapliwy śmiech.

– Przepraszam panią – mruknęła Anne i pobiegła na górę.

– Co tu się, do cholery, dzieje?! – krzyknęła i zatrzasnęła za sobą drzwi. To pani Jansen z pewnością również usłyszała, bo pewnie stała teraz w swoim przedpokoju oklejonym szkaradną tapetą i uśmiechała się triumfalnie. Tymczasem ława w salonie Anne była zastawiona pustymi butelkami po piwie, a mała szklana popielniczka wyglądała, jakby miała się rozlecieć od liczby wgniecionych w nią petów. Popiół już był rozsypany na stole, choć to pewnie wynikało głównie z zanikającej zdolności trafienia nim do popielniczki. W niewielkim pokoju siedziało sześć osób. Na dwuosobowej kanapie siedziała Rose w czerwonym aksamitnym dresie oraz dwaj młodzi mężczyźni, którzy wcisnęli się po jej obu stronach. W fotelu siedział kolejny mężczyzna, trzymając na podłokietniku butelkę piwa. Dwaj pozostali, nadal w płaszczach, siedzieli na podłodze. Wszyscy natychmiast zamilkli, a Rose, która przed chwilą mocno zaciągnęła się papierosem, pośpiesznie wciągnęła dym do płuc i uśmiechnęła się, krzywo wypuszczając go spomiędzy nieumalowanych dzisiaj warg. Nie zadała sobie najmniejszego trudu, aby wyglądać w miarę schludnie. Być może ją obudzili? Kiedy Anne rano poszła na rozmowę w sprawie pracy, matka jeszcze spała. Teraz kołdra i poduszka leżały na podłodze za kanapą.

– Przepraszam, jesteśmy za głośno? – wybełkotała Rose. – Chcesz piwo? – Pogrzebała w skrzynce stojącej obok kanapy.