Najkrótsze stulecie - Krzysztof Toeplitz - E-Book

Najkrótsze stulecie E-Book

Krzysztof Toeplitz

0,0

Beschreibung

Dzieło autora scenariusza do ikonicznego serialu "Czterdziestolatek"!Co jest godne zapamiętania, jeśli chodzi o wydarzenia XX wieku? Dlaczego niektórzy owo minione sto lat zwą wiekiem dwubiegunowym? ,,Najkrótsze stulecie" to suma przemyśleń autora na temat wieku XX, którego treścią polityczną była rywalizacja dwóch systemów: kapitalistycznego i komunistycznego, zakończona u progu lat 90. wraz z upadkiem ZSRR i bloku wschodniego. ,,Szkic, który tu przedstawiam, nie jest historią, lecz próbą zrozumienia kończącego się stulecia, do czego, oprócz osobistego doświadczenia, niezbędnym instrumentem są lektury" - tak pisał o swoim utworze sam Toeplitz. Jeśli szukasz wartościowej i przyjemnej w odbiorze publicystyki, bez wahania sięgnij po ten zbiór szkiców literackich. Dzięki nim łatwiej wyjaśnić zdarzenia z przeszłości, zrozumieć współczesne dzieje, a nawet uniknąć błędów przyszłości w myśl popularnej łacińskiej maksymy: ,,Historia jest nauczycielką życia". -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 379

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Krzysztof Toeplitz

Najkrótsze stulecie

 

Saga

Najkrótsze stulecie

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2000, 2022 Krzysztof Toeplitz i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728363096 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Któregoś dnia w 2000 roku telewizja polska pokazała człowieka, który kończył właśnie 107 lat. Mężczyzna ten wyglądał całkiem krzepko, mówił sprawnie i przekazywał widzom telewizyjnym własne doświadczenia i wynikające z nich zasady, którymi kierował się w swoim długim życiu. Po pierwsze – niczym zbytnio się nie przejmować, po drugie – jeść wszystko, co smaczne, nie zwracając uwagi na zmieniające się mody i rygory dietetyczne.

Autor tego szkicu odnosi się z pełnym szacunkiem do wskazań pokazanego patriarchy, do których jednak – mimo że nie udało mu się przeżyć całego stulecia, lecz zaledwie jego dwie trzecie – pragnie dołączyć jeszcze jedną propozycję. Otóż warto także starać się przynajmniej zrozumieć rzeczywistość, którą się przeżywa, chociaż nie gwarantuje to bynajmniej długowieczności.

Szkic, który tu przedstawiam, nie jest historią, lecz próbą zrozumienia kończącego się stulecia, do czego, oprócz osobistego doświadczenia, niezbędnym instrumentem są lektury. Można go więc potraktować również jako przegląd subiektywnie dobranych lektur, które towarzyszyły moim przemyśleniom, pomagały formułować pytania, wywierały na mnie wpływ, a także pozwalały odnosić złudne być może wrażenie, że nie poruszam się w ciemności. I autorom tych dzieł przede wszystkim chciałbym wyrazić tu wdzięczność.

KTT

lipiec 2000 

NARODZINY STULECIA

Kiedy w marcu 1998 roku brytyjski Rolls-Royce przejść miał w ręce niemieckiego koncernu samochodowego BMW, konserwatywny członek Izby Gmin historyk Alan Clark napisał:

„Sześćdziesiąt lat temu Zjednoczone Królestwo było bardzo potężnym krajem. Posiadaliśmy jedną trzecią powierzchni globu i największą flotę na świecie. Ale w 1939 roku weszliśmy w alians z Polską, zacofanym, odległym, feudalnym krajem, którego terytorium zobowiązaliśmy się bronić. Był to dyplomatyczny bluff i za taki uznali go Niemcy. Wojna, która w rezultacie wybuchła, kosztowała niezliczone miliony istnień ludzkich i pozostawiła Zjednoczone Królestwo w całkowitej ruinie. W istocie Brytania miała szczęście, że udało się jej to przeżyć. Po roku wojny, w 1940, staliśmy w obliczu totalnej klęski, od której uratowały nas trzy rzeczy: Winston Churchill, Merlin Rolls-Royce’a (silnik, montowany w samolotach Spitfire) i Royal Navy.

Obecnie Winston Churchill nie żyje, a Rolls-Royce Motors zostały zakupione przez BMW, które produkowało silniki do Messerschmidtów 109, śmiertelnego wroga Spitfire’ów na niebie Brytanii. I nie mamy już stoczni, zdolnych wybudować kadłub o wyporności choćby 45 000 ton. Możliwe, że następne generacje transportowców będą budowane... w Polsce”.

Tezą artykułu Alana Clarka nie jest jednak tylko lament nad degrengoladą Zjednoczonego Królestwa. Przyczynę tego historyk upatruje w upadku brytyjskiego craftsmanship (solidności), pisząc:

„Przed I Wojną Światową dziewięć na 10 noży używanych gdziekolwiek w świecie zrobionych było w Sheffield. Te same proporcje odnieść można do setek wyrobów gospodarstwa domowego, wiader i śrub, aż po kolosalne obrabiarki i okręty. (...) Rozumiem – pisze dalej Clark – że istnieje wiele innych miar, przy pomocy których mierzyć można siłę gospodarki. Brytania jest bardzo stabilnym społeczeństwem i funt szterling jest mocną walutą w porównaniu z oczywistą słabością euro i niepewnością walut azjatyckich. Kraj ma ogromne inwestycje zagraniczne – posiadamy spore połacie przemysłu i nieruchomości Stanów Zjednoczonych. Ale... nie chcę należeć do »narodu sklepikarzy« (jak nazwał nas Napoleon), albo też żyć z odsetek gromadzonych przez bankierów i kantory wymiany. Czuję, podobnie jak wielu innych, że gospodarka usługowa jest u samych swych podstaw gospodarką drugorzędną. I kiedy zdarza się coś głęboko symbolicznego – jak strata Rolls-Royce’a właśnie – ludzie zaczynają sobie uświadamiać z niepokojem, co właściwie stało się naprawdę w ciągu minionego półwiecza” („Newsweek”, 13 kwietnia 1998).

Zacytowałem ten artykuł tak obszernie, ponieważ trudno dzisiaj o bardziej przejrzysty a zarazem dramatyczny wyraz nastroju, związanego z definitywnym zamknięciem wieku przemysłu, pary i elektryczności, które to zamknięcie, zdaniem Alana Clarka, dokonało się ostatecznie na przestrzeni drugiej połowy XX wieku.

Warto jednak tę emocjonalną opinię brytyjskiego konserwatysty zestawić z relacją, dotyczącą jakby drugiego krańca okresu, który nazywam tu najkrótszym stuleciem, a którym jest kończący się właśnie wiek XX. Oto bowiem – w tym samym zresztą czasopiśmie („Newsweek”, 30 marca 1998) – Richard Ernsberger jr. relacjonuje przemiany, jakie zaszły w świecie europejskiego wielkiego biznesu w ciągu ostatnich lat kilkunastu, od lat osiemdziesiątych mniej więcej. Chodzi tu nie tylko o przemiany ściśle ekonomiczne lub nawet organizacyjne, lecz o zasadniczą zmianę etosu europejskiego kapitalizmu. Ernsberger cytuje Jacquesa Mayoux, prezesa Goldman Sachs Europe, według którego „europejskie elity biznesu od dziesięcioleci przywiązane były do trzech P – power, protectionism and prestige (władza, protekcjonizm i prestiż). Brakowało im jednak innego słowa na »p«, które powinno zaprzątać uwagę każdego menedżera, godnego noszenia swego garnituru – słowa profits (zyski)”.

Autor twierdzi jednak, że w Europie rodzi się właśnie nowa generacja menedżerów gospodarki, zdolna docenić znaczenie owego ostatniego „p” i która gotowa jest wzorować się na „amerykańskich szefach firm, owych całkiem dorzecznych facetach, którzy umieją patrzeć na cyfry i zwolnić 300 pracowników przed przerwą na lunch”.

Według Ernsbergera bowiem kończy się właśnie „30 pełnych chwały lat” europejskiej gospodarki, przypadających na lata 1950-1980, które zdominowane były przez panowanie wielkich firm wspomaganych przez państwo. „Wielkie zakłady chronione były jako zbiorowisko miejsc pracy i źródło narodowego prestiżu. Rządy starały się je osłaniać, zachowując ich bezpośrednią lub pośrednią własność”. I tak na przykład Deutsche Bank posiadał 25proc. własności Daimler Benza, a rząd francuski, głównie poprzez bank Credit Lyonnais, pokrywał deficyty Air France, Renault czy grupy Bull. Gdy Amerykanie, konkretnie zaś zakłady Forda, zapragnęli kupić upadającą wytwórnię samochodów Alfa Romeo, włoski Fiat – przy pomocy rządu oczywiście – kupił ją za cenę niższą niż oferowana przez Forda, po to przede wszystkim, aby zachować tradycyjną markę we włoskich rękach. „Banki – mówi Ernsbergerowi Merill Lynch, analityk z Frankfurtu – stały za swymi firmami na dobre i na złe, powodując w ten sposób ogromne straty kapitału”.

Obecnie czasy te należą jednak, zdaniem Ernsbergera, do przeszłości i ostatnie „p”, profits, znajduje się w centrum uwagi ludzi biznesu w Europie. Nowa, pojawiająca się na widowni generacja menedżerów europejskich stara się być wolna zarówno od zależności od państwa, jak i od anachronicznego przywiązania do narodowej własności. Jest ona wolna także od – stanowiącego przez kilka dziesięcioleci podstawę etosu europejskiego biznesu – przywiązania do firmy i jej tradycji, czyli od etosu korporacyjnego. Nowi biznesmeni nie nastawiają się już, jak działo się to kiedyś, na długie kariery w ramach tej samej prestiżowej korporacji, lecz szukają swoich szans wszędzie, gdzie udaje się je złapać. Pracują też w znacznie większym stopniu na siebie i własną karierę, niż dla dobrego imienia i pozycji firmy. „Młodzi ludzie pracują dzisiaj ciężej i za mniejsze pieniądze – twierdzi Florian Volk z Berlina – ale chcą pracować dla siebie, ponieważ posady na całe życie przestały dla nich istnieć”.

„Czy nowa grupa okaże się wystarczająco twarda? – zapytuje Ernsberger. – Powinna taką być. Zmiany, które odbywają się obecnie wydają się bowiem nieodwracalne. Europejska kultura korporacyjna staje w obliczu potężnego przeistoczenia, które stwarza lukratywne możliwości dla bystrych i obrotnych”.

Niech nas nie myli, że obie te wypowiedzi sformułowane zostały przez ludzi sobie współczesnych, a opublikowane na łamach tego samego pisma, w dodatku dokładnie w tym samym roku i miesiącu. W rzeczywistości bowiem pomiędzy przytoczonymi tu relacjami – opinią Alana Clarka oraz relacją Richarda Ernsbergera juniora – leży przepaść. Jest to nie tylko kwestia czasu, o którym mowa, a więc tego, że Clark cofa się myślą o kilkadziesiąt lat wstecz, a nawet dalej, do XIX wieku jeszcze, podczas gdy Ernsberger relacjonuje zdarzenia współczesne, których bieg nie jest jeszcze nawet całkowicie zakończony (bowiem – jak przyznaje autor – we Włoszech na przykład Mediobanca, dyskretny mediolański bank handlowy powiązany z państwem nadal kontroluje zakłady Pirelli, Montedison czy Fiata, rodzina Agnellich nadal wywiera zakulisowy wpływ na całość gospodarki narodowej, a nowa generacja biznesmenów francuskich nadal wywodzi się z tradycyjnych grandes écoles, od dziesięcioleci kuźni kadr zarówno menedżerskich jak i administracyjnych).

W rzeczywistości jednak, tak jak w kropli wody przegląda się natura oceanu, tak w przytoczonych tu relacjach przeglądają się podstawowe dylematy, którymi żywiło się „najkrótsze stulecie”, czyli cały nasz wiek XX, a do których rozstrzygnięcia, jak się zdaje, powołane już będzie stulecie następne, wiek XXI.

*

Dlaczego nazywam wiek XX stuleciem najkrótszym?

Otóż większość historyków zgodna jest co do tego, że wiek XX w Europie nie zaczął się – jak wynikałoby to z kalendarza – w 1901 roku, lecz w kilkanaście lat później, w wyniku I wojny światowej. Noc sylwestrową 1901 roku kontynent nasz przeżywał jeszcze w blaskach fin de siècle’u, podobnie jak dziesięć, a nawet dwadzieścia lat wcześniej. I dopiero w roku 1918 stał się nową, niepodobną do niczego co było wcześniej rzeczywistością. Przemawia za tym szereg łatwo rozpoznawalnych znaków.

Europa weszła w wojnę 1914-1918 jako kontynent w przeważającej mierze monarchiczny, w czym jedyny ważny wyjątek stanowiła republikańska Francja – wyszła zaś z niej jako kontynent republikański, znów z jedynym tylko znaczącym wyjątkiem, monarchicznej Wielkiej Brytanii. Europa weszła również w tę wojnę jako kontynent o którego losie decydowały wielkie wielonarodowe organizmy państwowe, a więc monarchie Habsburgów, Hohenzollernów i Romanowych, zagarniające różne ludy i narodowości na wielkich obszarach ziemi, wyszła zaś z niej jako zbiorowisko państw narodowych, z nowymi, ukształtowanymi mniej lub więcej na bazie etnicznej państwami, takimi jak Czechosłowacja, Węgry, Austria, Polska, Litwa, kraje Bałtów, Bułgaria czy Jugosławia. Są to jednak zaledwie znaki najbardziej zewnętrzne, dotyczące politycznej mapy kontynentu. O wiele istotniejszą okolicznością wydaje się natomiast to, że owej zmianie mapy kontynentu towarzyszyła podstawowa zmiana charakteru społeczeństw europejskich.

Aby uświadomić sobie tę przemianę należy pamiętać, że zakończona w 1918 roku I wojna światowa była pierwszą na naszym kontynencie wojną totalną (za jaką w Ameryce uważa się także wcześniejszą wojnę secesyjną). Fakt ten nie daje się przecenić, ponieważ właśnie na skutek swego totalnego charakteru, wojna narzuciła naszemu kontynentowi problematykę, która we wszystkich dosłownie dziedzinach zdominowała rozpoczęte przez nią stulecie.

Oczywiście, że dla żyjącego obecnie pokolenia zdarzeniem na pozór o wiele ważniejszym, budzącym też nieporównanie więcej emocji niż wojna 1914-1918 jest II wojna światowa, która wybuchła 21 lat później. Jej to zawdzięczamy układ sił politycznych na świecie, który przetrwał niemal do końca XX wieku, przyniosła też ona ludzkości nieporównanie więcej nieszczęść i cierpień niż owa pierwsza „wielka wojna białych ludzi”. Mimo to jednak nadal przekonywającym wydaje się pogląd, że II wojna światowa nie była w istocie ani takim zaskoczeniem, ani też tak wielką przemianą jakościową jak poprzedzająca ją wojna 1914-1918. Stanowiła ona również nie tylko pod względem formalnym – jako odwet za dyktat wersalski, na co powoływała się propaganda hitlerowska – ale i pod względem faktycznym konsekwencję I wojny światowej i ukształtowanej przez nią rzeczywistości europejskiej.

Twórca teorii – i samego pojęcia – wojny totalnej, feldmarszałek Erich von Ludendorff pisał o I wojnie światowej:

„Gdzie rozpoczynała się siła armii i marynarki, a gdzie kończyła się siła ludności cywilnej nie można było już w tej wojnie rozróżnić. (...) Wojna totalna pogłębiła się nadto w wyniku rozwoju lotnictwa, które zrzucało wszelkiego rodzaju bomby oraz ulotki i inny materiał propagandowy na głowy ludności cywilnej, jak również dzięki udoskonaleniu i rozpowszechnieniu radia, które głębiej i skuteczniej szerzyło propagandę w kraju nieprzyjaciela. Mimo że podczas wojny światowej armie nieprzyjacielskie walczyły już w głębokim ugrupowaniu, na niezmiernie szerokich frontach, co już godziło w ludność danego kraju w sposób tak dotkliwy, jak to spowodować może jedynie wojna, to dziś teatr wojenny rozciąga się w pełnym tego słowa znaczeniu na cały obszar wojujących narodów” (Erich von Ludendorff, Wojna totalna, Warszawa 1959).

Europa po raz pierwszy przeorana została przez taką właśnie wojnę w latach 1914-1918. Jeśli Apollinaire, który zmarł zresztą przedwcześnie właśnie na skutek kontuzji, odniesionych podczas tej wojny, żartował wówczas: „nie lubię wojny – przez cały czas trzeba siedzieć na wsi” był to już tylko zabawny, lecz spóźniony paradoks. W rzeczywistości bowiem w tej wojnie uczestniczyli wszyscy, zarówno wieś, pocięta liniami okopów, jak i miasto, Paryż, którego taksówki dopomogły w szybkim przegrupowaniu wojsk podczas bitwy nad Marną, zarówno ci, którzy byli na froncie, jak i ci, którzy pozostali na zapleczu.

Naturą dotychczasowych wojen było to, że – obok ich czynnych uczestników oczywiście – dotykały one bezpośrednio jedynie tych okolic i tych ludzi, do których dotarło wojsko lub na których terenach odbywały się działania wojenne. Co do reszty zaś, nierzadko fronty przewalały się nad ich głowami nie budząc ich nawet ze snu. Nowa wojna, wojna totalna, zburzyła ten porządek, stając się rzeczywistością wszechobecną, nie omijającą nikogo.

Dawniejsze, tradycyjne wojny w niewielkim też stopniu dotykały całą ludność walczących krajów od strony materialnej. Oczywiście, że kosztem wojny, zazwyczaj pokrywanym ze zwiększonych podatków, było wyekwipowanie i utrzymanie armii, ale – przy znacznie mniejszej spoistości systemów ekonomicznych – nie musiało się to odbijać na wszystkich gałęziach gospodarki i na stopie życiowej wszystkich, jak stało się to w czasach wojny totalnej.

Konsekwencją tych faktów w zakresie świadomości europejskiej stało się po raz pierwszy wyakcentowane tak mocno pojęcie wspólnego, dyktowanego przez bezosobowy rytm historii zbiorowego losu narodowego, od którego nie ma ucieczki. Dziś trudno nam w to uwierzyć, ale owo – tak głęboko zakorzenione we współczesnej świadomości społecznej – pojęcie wspólnego losu narodowego jest kategorią stosunkowo nową. To prawda, że cała dotychczasowa historia jest historią jakichś zbiorowości – miast, księstw, państw. Ale prawdą jest równocześnie i to, że od owych losów zbiorowych można się było również na swój sposób oddzielić, nie uczestniczyć w nich, wybrać sobie inny, niezależny od nich wątek. Jeśli bowiem, według znanej legendy, Diogenes, siedząc w swojej beczce, zwrócił się do chcącego go zobaczyć zdobywcy, Aleksandra Wielkiego, aby nie zasłaniał mu słońca, oznacza to nie tylko wyniosłość filozofa wobec władcy, ale także dowód całkowitej niemal obojętności mędrca wobec tego, kto i dlaczego sprawuje akurat władzę w Atenach. Gdy czytamy relacje historyków o życiu Francji za czasów Ludwika XIII czy XIV – a więc w czasach, w których władza królewska nazywana jest absolutną, czyli wszechogarniającą – relacje takie na przykład, jak znakomita i gruntowna monografia Aleksandra Bocheńskiego Miłość i nienawiść La Rochefoucauld, napotykamy tam raz po raz świadectwa, że ten lub ów z bohaterów wielkiej historii zbrzydziwszy sobie uczestnictwo w życiu świata opuszczał dwór wyjeżdżając na wieś, co oznaczało praktycznie usunięcie się poza państwo, poza historię, poza los zbiorowy na rzecz własnego sposobu przeżywania życia.

Także Polska czasów porozbiorowych jest tego dość wyraźnym przykładem, chociaż mało kto z perspektywy współczesnej świadomości, nacechowanej u nas szczególnie silną egzaltacją losem narodowym, ośmiela się to tak odczytywać. Oczywiście, że upadek niepodległej Rzeczypospolitej przyjmowano jako katastrofę i fakt przygnębiający, warto jednak mieć równocześnie świadomość, że opis tej katastrofy dociera do nas z pism i relacji dość szczególnego rodzaju, a więc pochodzących zazwyczaj od ludzi najbardziej zaangażowanych w sprawę niepodległego bytu państwa i jego rządów. Dla ogromnej natomiast większości była to sprawa może nie obojętna, ale drugoplanowa. Taką była ona z pewnością dla większości chłopskiej, dla której zmiana rządów z polskich na zaborcze nie stanowiła w istocie żadnej odczuwalnej różnicy, ale była nią także dla sporej części szlachty, dla której – co potwierdzają historycy – istotnym problemem we wszystkich trzech zaborach było przede wszystkim to, czy państwa zaborcze uznają jej tytuły, związane z tym przywileje i integralność majątków. Mówiąc skrótowo, można mieć pewność, że tryb życia w Soplicowie nie zmieniał się naprawdę ani na jotę w zależności od tego, czy znajdowało się ono aktualnie pod polskim, rosyjskim czy pod napoleońskim berłem.

Owa dwoistość i niejako rozdzielność losów – zbiorowego, państwowego, narodowego, traktowanego w dużym stopniu symbolicznie, oraz indywidualnego i własnego, kształtowanego na miarę osobistych potrzeb – dotyczyła oczywiście nie tylko litewskiego zaścianka, ale także w ogromnym stopniu Europy jako całości. Europa – jeśli wolno posłużyć się taką metaforą – weszła w I wojnę światową jako Europa Marcela Prousta z jego delikatną, indywidualistyczną analizą obyczajów i nastrojów jednostek, wyszła zaś z niej już jako Europa Remarque’a, Zweiga, Brechta, a więc jako brutalna, szczera do bólu, pogrążona w brudzie okopów, we krwi i pocie Europa zbiorowego losu, od którego nie ma indywidualnego odwołania.

Wróćmy jednak do Ludendorffa i jego wojny totalnej.

W cytowanym wyżej fragmencie Ludendorff wspomina o lotnictwie jako o ważnym komponencie działań wojennych. Należałoby dodać do tego czołgi, kulomioty i iperyt, a więc wynalazki naukowe i techniczne, które wykreowane zostały podczas tej wojny i w celach militarnych. Jeśli zważymy, że w poprzedniej wojnie europejskiej, jaką była wojna francusko-pruska 1870-71, najwymyślniejszym środkiem technicznym była armata, a najszybciej poruszającą się jednostką bojową – oprócz kolei żelaznej oczywiście – oddział konnicy, zrozumiemy, że wojna ta po raz pierwszy w tej skali zmieniła proporcje pomiędzy siłą i możliwościami poszczególnego człowieka, a kreowaną przez wysiłek nauki i produkcji potęgą techniki. Oczywiście, że w I wojnie światowej walczono również na bagnety, a ważnym argumentem taktycznym ówczesnych bitew mogła być także szarża kawalerii. Ale o prawdziwych losach bitew rozstrzygały kulomioty i czołgi. Niezrozumienie tej oczywistości, zwłaszcza w pierwszym okresie wojny, przez ówczesnych dowódców i strategów było przyczyną, dla której wielkie bitwy, takie jak bitwa pod Verdun przede wszystkim, zamieniały się w krwawe jatki, gdzie tysięce ludzi ginęły po to, aby zdobyć kilkaset czy kilka tysięcy metrów terenu. Działo się tak dlatego, że w trakcie tych zmagań w niemal symboliczny sposób zmieszały się ze sobą dwa rodzaje wojny – dawny, oparty na sile żywej, jej determinacji i odwadze, a więc ten, który panował niezmiennie od czasów napoleońskich i wcześniej, oraz nowy, wsparty o technikę przede wszystkim, który zdominuje niemal całkowicie wojnę następną.

Ale nie tylko wojnę. Podobnie bowiem jak rezultatem wojny totalnej w zakresie świadomości społecznej stało się pojęcie wspólnego, zbiorowego losu od którego nie ma ucieczki, tak rezultatem owej przewagi technicznej nad siłą żywą, nad człowiekiem, stało się ciążące nad całym XX stuleciem przekonanie o dominującej, a niekiedy wręcz miażdżącej roli cywilizacji technicznej.

Od tej pory także w życiu społeczeństw podczas pokoju nie jednostka ludzka, nawet najdzielniejsza czy najmądrzejsza, a także nie sama liczebność, masa czy siła zbiorowisk ludzkich, lecz siła techniki i produkcji stanie się czynnikiem decydującym o przewadze jednych krajów lub systemów nad drugimi. Da to podstawę dla mitologii społecznych, w których staną się możliwe hasła takie, jak „armaty zamiast masła” lub gigantyczne przedsięwzięcia industrialne w rodzaju Magnitogorska, Dnieprostroju czy Kanału Białomorskiego, dla urzeczywistnienia których cena wielu istnień ludzkich, a więc skompromitowanej podczas wojny, zdewaluowanej siły żywej, stanie się ceną do przyjęcia.

Ludendorff wspomina też o radiu, do którego dodać należy oczywiście istniejące już wcześniej, ale udoskonalone przez wojnę telegraf i telefon, a więc instrumenty zmieniające całkowicie obieg informacji, poprzez nadanie mu niesłychanego przyspieszenia. To nieustanne przyspieszenie informacyjne stanie się jednym z głównych wyznaczników XX wieku. Autor Wojny totalnej mówi równocześnie o tych instrumentach jako o narzędziach propagandy i dywersji propagandowej. Nie trzeba dowodzić, że cały wiek XX stał się, nie bez wpływu wojny właśnie, wiekiem propagandy i mediów.

Wojna totalna również, o czym Ludendorff nie wspomina, narzucała większości uczestniczących w niej krajów masową mobilizację mężczyzn, co przy udoskonalonych technicznie środkach zabijania oznaczało w praktyce drenaż coraz to nowych i coraz młodszych roczników męskich. Nieuchronną, choć jak się zdaje także niezamierzoną konsekwencją tego faktu była oczywiście konieczność masowego zatrudnienia kobiet we wszystkich niemal funkcjach spełnianych na zapleczu. Mówię, że była to konsekwencja niezamierzona, ponieważ stała się ona bodźcem przemiany społecznej i obyczajowej, z której wówczas mało kto zdawał sobie sprawę, a już z pewnością nikt jej nie planował. Mam tu oczywiście na myśli prawdziwą i nieodwracalną emancypację kobiet, której rozmiar jest dzisiaj całkiem widoczny. Jeśli więc dzisiaj, z sentymentalnej perspektywy retro, rozczulamy się nad urokami lat dwudziestych z ich nieporównywalnie większą niż poprzednio swobodą obyczajową i stylizowanymi na chłopczycę kreacjami Coco Chanel, nie wolno zapominać, że zarówno ów obyczaj jak i ów styl, zrywający z długą spódnicą i gorsetem, wypracowany został w sensie społecznym właśnie przez miliony kobiet pracujących przy warsztatach, obrabiarkach i na salach operacyjnych w wojskowych szpitalach. Pierwsza wojna światowa do listy zawodów, uprawianych przez kobiety dopisała po raz pierwszy kobietę lotnika bojowego i kobietę zawodowego szpiega, słynną Matę Hari. Było to niewątpliwie dużo więcej niż to, o czym mogły choćby marzyć przedwojenne sufrażystki.

A przecież owe powierzchowne przemiany obyczajowe były zaledwie sygnałem dogłębnego procesu. Spełnianie przez kobiety męskich dotychczas funkcji zawodowych, a więc także związana z tym ich samodzielność finansowa, w sposób nieodwracalny zmieniło charakter rodziny, wyprowadzając ją z trwającego przez wiele wieków patriarchatu. Trwałym składnikiem wydarzeń, obejmujących cały wiek XX, stała się jedna z największych przemian cywilizacyjnych, polegająca na ożywieniu dążeń i aspiracji liczebniejszej, lecz do tej pory zdominowanej przez władzę mężczyzn, części ludzkości. Aspiracje te – aż po dzisiejszy feminizm – stały się jedną z głównych sił sprawczych wydarzeń stulecia.

Na koniec wreszcie wypadnie powiedzieć, że pierwsza wojna światowa otworzyła także cykl ideologiczny, który bez żadnych prawie zasadniczych zmian złożył się na problematykę ideową i polityczną stulecia. To prawda, że w pierwszym odruchu, w obliczu kolosalnych ofiar i zniszczeń, jakie w wyniku tej wojny poniosła Europa, sprzymierzyła się ona, na krótko wprawdzie, we wspólnym odruchu antywojennym.

Liczne świadectwa tego nastroju przynosi powstająca tuż po wojnie „literatura okopów” i to nie tylko w pokonanych Niemczech, o czym mówią wspomniani tu już Remarque, Zweig czy Brecht, ale także w zwycięskiej Francji, o czym świadczą Radiguet czy Barbusse, a wreszcie w krajach, które w wyniku tej wojny wyłoniły się na powierzchni europejskiej polityki, czego pomnikiem stały się Przygody dobrego wojaka Szwejka Jaroslava Haška. Przy tej okazji można zresztą nawiasem zauważyć, że Polska, która podobnie jak Czechosłowacja wyłoniła się z państwowego niebytu w wyniku tej wojny, była jedynym chyba krajem, którego literatura nie dołączyła do tego nurtu żadnym znaczniejszym utworem, będąc być może – jak to określił Kaden-Bandrowski – zbyt zajęta „radością z odzyskanego śmietnika”, aby zagłębiać się w okropności wojny, która przyniosła Polakom niepodległość. Nastrojom pacyfistycznym poddała się także na krótko polityka, czego wyrazem było powołanie ponadpaństwowych struktur, takich jak Liga Narodów, mających strzec światowego pokoju.

Mimo jednak owego antywojennego odruchu, który był oczywiście odbiciem szerszych nastrojów społecznych, prawdziwym rezultatem wojny totalnej stał się na dłuższą metę nie pacyfizm, lecz wzrost nacjonalizmów. Po latach Samuel P. Huntington stwierdził lakonicznie: „pierwsza wojna światowa zrodziła komunizm, faszyzm i odwróciła rozwijający się od stulecia trend demokracji” (Samuel P. Huntington, Zderzenie cywilizacji, Warszawa 1997).

Zajrzyjmy jeszcze raz do Ludendorffa, który pisał:

„Wojna totalna z istoty swej wymaga wszystkich dosłownie sił narodu, wszystkie bowiem siły przeciwko niemu występują. Tak bowiem, jak zmieniała się istota wojny, i to pod wpływem niezmiennych i nieodwracalnych faktów, można by powiedzieć – w myśl praw rozwoju, tak powinien rozszerzyć się krąg zadań polityki i polityka sama powinna się zmienić. Polityka musi, podobnie jak wojna totalna, przybrać charakter totalny. Musi ona być z uwagi na maksymalny wysiłek narodu w wojnie totalnej wymowną nauką uwzględniającą prawa egzystencji narodu i przestrzegać ściśle tego, czego naród potrzebuje i wymaga dla swej egzystencji i to we wszystkich dziedzinach życia, a nie tylko w dziedzinie duchowej”.

W innym zaś miejscu dodaje:

„Przyszła wojna postawi narodowi inne jeszcze żądania w dziedzinie mobilizacji swych sił duchowych, fizycznych i materialnych niż w czasie wojny światowej. W przyszłości zależność sił zbrojnych od narodu, a zwłaszcza od jego zwartości duchowej z pewnością nie będzie mniejsza, lecz jeszcze znacznie większa niż podczas wojny światowej 1914/1918” (Erich von Ludendorff, op. cit.).

Trudno nie odczytać w tym ostatnim zwłaszcza fragmencie, pisanym jak cała Wojna totalna w 1935 roku, skrótowej wykładni nacjonalistycznego państwa totalitarnego, a więc takiego właśnie, które na co dzień stawia swoim narodom „jeszcze większe żądania w dziedzinie mobilizacji sił duchowych i fizycznych” niż w czasie wojny.

Proroctwo Ludendorffa spełniło się w najbardziej oczywisty sposób we Włoszech Mussoliniego i w Niemczech Hitlera, gdzie właśnie wojna światowa przywoływana była jako koronny argument dla eskalacji dążeń narodowych i nacjonalizmu. Stopniowy wzrost nacjonalizmu obserwować można także w innych krajach europejskich, jak Hiszpania, Francja, a także Polska międzywojenna. Ten proces nie ominął także, wykreowanego również w rezultacie I wojny światowej, państwa radzieckiego.

Nie sposób bowiem, wymieniając tu główne znaki, pozwalające umieścić początek naszego wieku w roku 1918, nie ustawić wśród nich jeszcze jednego, o decydującym znaczeniu. Jest nim oczywiście wybuch rewolucji październikowej w roku 1917 i powstanie państwa radzieckiego.

Nie zamierzam w tym miejscu zagłębiać się w cały niesłychanie złożony dramat, związany zarówno z powstaniem tego państwa i łączonymi z tym nadziejami, jak i z jego degrengoladą w stronę państwa totalitarnego, niemal dokładnie odpowiadającego kryteriom Ludendorffa, także z jego nacjonalizmem oraz „jeszcze większymi żądaniami w dziedzinie mobilizacji sił duchowych i fizycznych” niż wymaga tego wojna. Będzie jeszcze okazja, aby powrócić do tego wątku. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na jeden tylko rys zasadniczy, ten mianowicie, że już u samych początków wieku fakt powstania państwa radzieckiego, w konsekwencji zaś wielkiej imperialnej potęgi ZSRR, zaznaczył podstawowy charakter stulecia, a mianowicie jego dwubiegunowość.

Pisałem przed chwilą, że wbrew pacyfistycznym nadziejom, towarzyszącym zakończeniu wojny totalnej 1914-1918, o dalszym biegu stulecia zadecydowały w ogromnym stopniu nacjonalizmy. Rewolucja październikowa widziana na tym tle miała być teoretycznie najbardziej radykalnym wnioskiem wyciągniętym z pacyfistycznych odruchów i nadziei, rodzących się w ostatnim okresie wojny i po jej zakończeniu. Jej zawołaniem był, obok haseł dotyczących samej Rosji, także internacjonalizm, idea zaprzeczająca postawom nacjonalistycznym i podstawiająca w ich miejsce koncepcję światowej rewolucji, a więc podziału biegnącego nie wzdłuż granic państw i narodów, lecz wzdłuż podziałów klasowych. Także hasło „wojna wojnie” oraz doktryna samostanowienia narodów – której kraje środkowej i wschodniej Europy zawdzięczają w sposób najbardziej bezpośredni swój niezależny byt państwowy – były przyczyną, dla której jeszcze przez długie lata poparcie dla ZSRR traktowane było na zachodzie Europy jako wniosek, wyprowadzony z doświadczeń Verdun i Sommy.

Jak wiemy – było to złudzeniem. Bakcyl nacjonalizmu, toczący całe stulecie, spowodował, że także ewolucja ZSRR poszła tą samą drogą i państwo to przez długie dziesięciolecia odpowiadało w doskonałym stopniu wizji totalitarnego państwa nacjonalistycznego.

Mamy tu jednak do czynienia z osobliwym paradoksem. ZSRR biorąc udział w polityce światowej XX wieku jako wielkie mocarstwo o interesach imperialnych, ale równocześnie na skutek swego charakteru ustrojowego przedstawiając się jako internacjonalistyczne państwo robotników i chłopów, wprowadził nowy podział naszego globu, a mianowicie na jego część określaną jako świat kapitalistyczny oraz tę, którą – przy całej świadomości nadużycia kryjącego się w tej nazwie – określić można jako świat socjalistyczny.

W ten sposób już u progu XX stulecia na mapie świata zaznaczył się podział podwójny, jakby dwie nałożone na siebie i przenikające się kalki. Pierwszą z nich stała się kalka zaznaczająca obecność dawnych, a także wykreowanych w rezultacie I wojny światowej państw narodowych, z których większość prowadziła swoją własną, w dużym stopniu wynikającą z nacjonalistycznych interesów politykę, drugą jednak, nakładającą się na nią, stała się kalka „bloków” czy też „światów”: kapitalistycznego i socjalistycznego, wyznaczająca tym razem dwubiegunową dynamikę epoki.

Znaczenie tego faktu wydaje się decydujące dla całego przebiegu „najkrótszego stulecia”. Jeśli bowiem jego początki, jak staram się tego dowodzić, umieścić należy w roku 1918 także z tej racji, że właśnie wówczas przypada początek owej dwubiegunowości, to również zakończenie XX wieku, jako wspólnej, dającej się oglądać jako pewna logiczna całość epoki, wypadnie umieścić w momencie, w którym kończy się owa dwubiegunowość. Jest to więc dokładnie rok 1992, moment rozpadu ZSRR jako państwa oraz jako jednego z biegunów właśnie dwudziestowiecznego porządku.

Sądzę, że na tym tle dopiero zrozumieć można przepastną – jak pozwoliłem sobie ją określić – różnicę leżącą pomiędzy przytoczonymi na początku relacjami. Pierwsza z nich, Alana Clarka, mieści się jeszcze zarówno w granicach, wyznaczanych przez rywalizację państw narodowych, jak i rywalizację bloków, druga, spisana przez Ernsbergera, nosi w sobie wszelkie – a więc zarówno pozytywne jak i negatywne – cechy mentalności, która zdaje się rodzić w świecie pozbawionym dwubiegunowego rozdarcia i w którym jeden z biegunów stał się, na pozór chociażby, hegemonem.

II 

CZAS OPTYMIZMU?

Patrząc z dzisiejszej perspektywy nie bez zdziwienia wypadnie zauważyć, że narodzone z krwawej rzezi I wojny światowej i oceniane u swego schyłku jako pełne rozchwiania i niepewności, dwudzieste stulecie rysowało się u swoich początków jako wiek społecznego optymizmu.

Nie oznacza to bynajmniej, aby ktokolwiek myślący miał wówczas złudzenie, że będzie to wiek harmonii. Przeciwnie, z którejkolwiek strony zechcemy przyglądać się początkom XX wieku, dominującym wydaje się wtedy przekonanie, że będzie to z pewnością stulecie walki, toczonej niemal na wszystkich polach – na polu polityki, przemian społecznych, cywilizacji, kultury, a także sztuki. Perspektywa walki jednak nie przeczy optymizmowi, a duch bojowy jest zazwyczaj pełen pewności siebie i wiary w zwycięstwo.

W pierwszym rzędzie był to optymizm towarzyszący zakończeniu wojny i obietnicom, wiązanym z nowym układem politycznym Europy. Państwa Ententy, przede wszystkim zaś Francja, Anglia i Ameryka, która włączyła się do wojny w ostatnim jej okresie, lecz miała wiele do powiedzenia na temat nowego ładu europejskiego, który ustalał traktat wersalski, wyszły z tej wojny zwycięskie, umacniając swoje wpływy. Jakkolwiek ofiara, którą złożyła na polach bitew przede wszystkim Francja, tracąc praktycznie całe jedno pokolenie mężczyzn (temu wspomnieniu tragicznej hekatomby przypisuje się m. in. kunktatorstwo i szybką kapitulację Francuzów w czasie II wojny światowej), była ogromna, to jednak nazwiska marszałka Focha, Clemenceau czy Brianda oznaczały bohaterów narodowych i zwycięzców, decydujących teraz – wraz z Lloydem George’em i Wilsonem – o losach Europy i świata. Francja wzięła również na Niemczech odwet za Sedan i boleśnie odczuwaną klęskę w wojnie francusko-pruskiej, Wielkiej Brytanii na rękę było osłabienie Niemiec i wyeliminowanie ich z grona państw kolonialnych, Ameryka zaś po raz pierwszy postawiła swoją stopę na kontynencie europejskim, której od tej pory nie miała już nigdy cofnąć.

Traktat wersalski powołał również do życia nowe organizmy państwowe, między nimi zaś i Polskę, które to państwa za swoje najważniejsze zadanie uznały wywalczenie dla swoich odzyskanych państwowości należnego miejsca na mapie kontynentu. Oznaczało to wzrost ambicji narodowych i ostrą rywalizację z innymi krajami, ubiegającymi się o podobne cele. W wiele lat później, przy końcu stulecia Benjamin R. Barber napisał na ten temat: „Już za czasów Wilsona polityka samostanowienia doprowadziła do bałkanizacji Europy, rozpaliła ognie nacjonalizmów i spowodowała destabilizację, która przyczyniła się do powstania faszyzmu” (Benjamin R. Barber, Dżihad kontra McŚwiat, Warszawa 1997). Ale wówczas owo samostanowienie narodów stanowiło synonim ich odzyskanych czy też zdobytych właśnie praw do zaznaczenia swego istnienia i swojej prężności. Polska wydaje się zresztą wcale niezłym tego przykładem, prowadząc przez kilka lat powojennych militarne wysiłki celem skorygowania i poszerzenia swoich granic. Taki był sens zarówno marszu generała Żeligowskiego na Wilno, jak i, tym razem zresztą mniej popieranych przez państwo, powstań śląskich. Uzyskaniu dominującej pozycji w naszym regionie Europy służyła także wyprawa kijowska i wojna 1920 roku, której istotnym celem było, ze strony polskiej, sfederowanie Ukrainy, a więc w pewnym sensie powrót do statusu politycznego Rzeczypospolitej przedrozbiorowej, sięgającej – w myśl ówczesnego sloganu – „od morza do morza”, od Bałtyku po Morze Czarne. Obok wielkich imperializmów państw zwycięskich, klimat okresu wzbogacały więc pełne ambicji i kurażu imperializmy małe, związane z powstałymi po wojnie państwami narodowymi.

Inny klimat oczywiście panował w pokonanych Niemczech. Ich klęska zamieniła się początkowo w narodową rozpacz, poczucie upadku i degradacji. Jednakże już od pierwszych lat powojennych – co w polskiej literaturze bardzo dokładnie dokumentuje Franciszek Ryszka w swojej książce Noc i mgła – owo przygnębienie Niemców z racji warunków dyktatu wersalskiego dało pożywkę nastrojom nacjonalistycznym i odwetowym, hasłu Deutschland erwache!, stanowiącemu główny argument, który doprowadził do władzy Hitlera.

Paradoksem na pozór wydać się może, zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy, zaliczanie owych niemieckich nacjonalistycznych nastrojów odwetowych do optymistycznego klimatu okresu, trzeba jednak pamiętać, że nastroje te odbierane były właśnie w ten sposób nie tylko w Niemczech, ale także w wielu innych krajach, jako wyraz rodzącej się siły narodu. Później już, w latach trzydziestych, pierwsze lata gospodarki hitlerowskiej w Niemczech uważano w Europie za sukces, podobnie zresztą jak ambicje imperialne Włoch, które pod rządami Mussoliniego starały się nawiązać do tradycji Imperium Rzymskiego. Mimo że oba te dążenia, a zwłaszcza ambicje Niemiec, od samego niemal początku rozsadzały chwiejny pokój wersalski, zastępując jego ogólnikowe pacyfistyczno-humanitarne założenia paradygmatem walki narodów nie tylko o swoje prawo do istnienia, ale także prawo do „przestrzeni życiowej” i dominacji nad innymi, jednak robiło to wrażenie i pobudzało do naśladownictw, jako rozwiązanie skuteczne i dynamiczne. Przez długi czas opinia państw demokratycznych przymykała oczy na nie skrywane elementy barbarzyństwa, tkwiące w zapowiedziach, a także praktyce państw faszystowskich – dopiero w trakcie wojny przecież stało się ewidentne, że zapowiedzi zawarte w Mein Kampf nie są paranoicznym majaczeniem, za jakie je często uważano, lecz traktowanym serio programem działania! – natomiast niespodziewana prężność tych reżimów zyskiwała sympatię nawet wybitnych umysłów europejskich, dostrzegających w tym odpowiedź na mieszczański dekandentyzm ostatniej ćwierci XIX stulecia, słynnej la belle époque.

Owe dążenia narodowe, także w swojej wersji nacjonalistycznej, w sensie ożywianego przez nie etosu społecznego, niosły ze sobą przekonanie o celowości i skuteczności zbiorowych działań, apologię siły, dynamizmu, sprężystości i zorganizowanej woli. Argumenty woli, wykorzystane dosłownie w tytule głośnego hitlerowskiego filmu Triumph des Willes, a także slogany młodości i dynamizmu, towarzyszące również pedagogice społecznej innych państw – w tym i Polski, zwłaszcza w okresie pokryzysowym, w czasie budowy Gdyni czy COP-u – wykluczać miały wszelkie zwątpienie co do celowości a także skuteczności zbiorowego działania, kreując – w dużej mierze zgodnie z odczuciem społecznym – aurę narodowego optymizmu.

Nie inaczej, chociaż w oparciu o inne argumenty światopoglądowe i historyczne, działał optymistyczny etos komunistyczny. Rewolucja październikowa 1917 roku w Rosji przyjęta została przez świat zachodni jako kolosalny szok, wstrząsający podstawami społecznego ładu, widziano w niej eksplozję azjatyckiego barbarzyństwa. Wystarczy jednak poczytać ówczesne świadectwa literackie, takie na przykład jak światowy bestseler tamtych czasów Dziesięć dni które wstrząsnęły światem Johna Reeda, a także zapoznać się z opiniami wielu ówczesnych autorytetów intelektualnych, jak Romain Rolland, Barbusse, a także H. G. Wells, aby zobaczyć zbiór najrozmaitszego rodzaju nadziei, które obudził ten przewrót. O ile nacjonalizm konfliktował narody, z których każdy starał się prężyć swoje mięśnie w konfrontacji z innymi, głoszony przez rewolucję radziecką internacjonalizm komunistyczny obiecywał globalną przebudowę porządku społecznego w oparciu o zwycięstwo światowej rewolucji proletariackiej. Wprawdzie na zachodzie Europy rewolucja ta poniosła dotkliwe klęski, czego wyrazem było stłumienie robotniczego powstania w Kilonii i Hamburgu, rozbicie Spartakusa i zamordowanie jego przywódców, Róży Luksemburg i Karola Liebknechta w Niemczech, stłumienie rewolucji w Wiedniu i na Węgrzech, a także, w późniejszym nieco czasie, przechwycenie wielu haseł socjalnych rewolucji przez formacje faszystowskie we Włoszech i NSDAP w Niemczech (która nie przypadkiem przecież umieściła w swojej nazwie przymiotnik „socjalistyczna”), to jednak fakt zwycięstwa rewolucji bolszewickiej w Rosji przyjmowany był jako zapowiedź zasadniczej i radykalnej przebudowy porządku społecznego o charakterze globalnym. Przekonanie o realnym wymiarze takiej możliwości właściwe było nie tylko zwolennikom przewrotu, ale także państwom i siłom zainteresowanym w utrzymaniu porządku kapitalistycznego. Świadczy o tym na przykład głośna sprawa Sacco i Vanzettiego w Stanach Zjednoczonych, aresztowanych w roku 1919 dwóch anarchistycznych przywódców związkowych, na których wyrok śmierci, pomimo kolosalnej fali międzynarodowych protestów, wykonano w roku 1927. Sens tej sprawy byłby zgoła niepojęty, gdyby nie żywiona wówczas na serio obawa przed rozprzestrzenienem się haseł rewolucji bolszewickiej na kontynencie amerykańskim.

Podobnie jak później, po dojściu do władzy Mussoliniego we Włoszech i Hitlera w Niemczech światu imponował rozmach gospodarczy tych nowych reżimów, w ten sam sposób już wcześniej przyjmowano sukcesy lub zapowiedzi sukcesów industrializacyjnych państwa radzieckiego. Slogan Lenina, że socjalizm to władza rad plus elektryfikacja historycznie zacofanego, ogromnego kraju, jawił się przez długie dziesięciolecia jako proste, czytelne rozwiązanie skomplikowanych problemów społecznych epoki. W Polsce już w roku 1922 ukazuje się, pod redakcją Ludwika Krzywickiego, obszerna monografia Rosja Sowiecka pod względem społecznym i gospodarczym, w której grono badaczy z Instytutu Gospodarstwa Społecznego stara się – nie bez należytej dawki krytycyzmu – opisać skalę i skutki przemian gospodarczych i społecznych w Kraju Rad, uważając je za zjawisko, którego nie można ignorować. „Stosunki rosyjskie zgoła nie przedstawiają skończonego, a więc zamkniętego obrazu – pisze w przedmowie do tego dzieła Krzywicki – ale pozostają w stanie ciągłej zmienności. Dialektyka życia, wyprowadzona z torów ustalonych, zgodnych z rozwojem i istotą sił wytwórczych kraju, szuka łożyska najwłaściwszego i bodaj dotychczas nie znalazła go jeszcze”, mimo to eksperyment radziecki jest tu przedmiotem niewątpliwej fascynacji (Rosja Sowiecka pod względem społecznym i gospodarczym, dzieło zbiorowe pod red. prof. Ludwika Krzywickiego, Warszawa 1922).

Można by też powiedzieć, że u początków wieku i jeszcze przez długie dziesięciolecia później alternatywa nacjonalistyczno-faszystowska i alternatywa komunistyczna napędzały się wzajemnie; kto odrzucał niebezpieczny zapał nacjonalizmu ten znajdywał jego zaprzeczenie w internacjonalizmie, kto lękał się społecznego przewrotu w duchu bolszewickim tego z biegiem czasu rozwój wypadków spychał coraz bardziej w stronę koncepcji nacjonalistycznych.

Trzeba też pamiętać, że rewolucja radziecka tworzyła wokół siebie – nie bez udziału sztuki i kultury, poezji Majakowskiego, filmów Eisensteina i Pudowkina, eksperymentów teatralnych Meyerholda – szczególną aurę romantyzmu, autentycznego wyzwolenia ludzi pracy nie tylko od ucisku ekonomicznego, ale również od nacisków moralnych i estetycznych świata burżuazyjnego, co oddziaływało szczególnie silnie na kręgi intelektualne i kulturalne na Zachodzie. Herbert R. Lottman w świetnie udokumentowanej książce Lewy brzeg – od frontu ludowego do zimnej wojny (Warszawa 1997) analizujac postawy polityczne intelektualistów francuskich, zamieszkujących paryski rive gauche – lewą stronę Sekwany z jej Dzielnicą Łacińską – wykazuje, że jeszcze w późnych latach trzydziestych, a więc już w okresie stalinowskich czystek i procesów w ZSRR, alternatywa komunistyczna rysowała się przed najwybitniejszymi przedstawicielami tych środowisk jako perspektywa optymistyczna, zdolna w drodze wyrzeczeń – do których należy także krwawa, posługująca się przemocą rewolucja – rozświetlić obroty historii europejskiej. Chodziło tu przy tym nie tylko o nowy, bardziej racjonalny ład międzynarodowy czy społeczny, ale także o odrodzenie moralne i obyczajowe po stuleciu rządów mieszczaństwa. Pozostawiło to na długie lata osobliwy klimat złudzeń, którym ulegała często lewica na Zachodzie. Z własnych wspomnień mogę tu przytoczyć anegdotę, jak to napotkany przeze mnie w Moskwie w roku 1957 Jean Effel, francuski rysownik, komunista, znany głównie dzięki zabawnym historyjkom rysunkowym na temat Pana Boga i jego zmartwień, zachwycał się prostymi chustkami, noszonymi na głowie przez moskwiczanki, widząc w tym nie oznakę niedostatku, lecz świadome odrzucenie burżuazyjnej mody kapeluszy.

Myśleniu optymistycznemu w początkach stulecia, a w każdym razie przed II wojną światową, sprzyjały nadzieje, pokładane w nauce i technice. Wspólnie złożyły się one na pojęcie dwudziestowiecznej cywilizacji, pojęcie zabarwione bez wątpienia optymistycznie, którego osnową było przekonanie, że świat w którym żyjemy jest z całą pewnością światem postępu, że rezultaty badań naukowych, zwłaszcza w naukach przyrodniczych, mają niepodważalną wartość faktyczną, czego dowodem jest ich przydatność w praktycznych działaniach technicznych, ale też że również w zakresie spraw społecznych możliwe jest dopracowanie się formuł działających z naukową ścisłością, a więc prowadzących do rezultatów przewidywalnych i zamierzonych.

Temu pozytywnemu nastawieniu do nauki – oprócz marksizmu oczywiście, który silnie akcentował swoją naukową i zgodną także z wynikami nauk przyrodniczych wartość – zawdzięczał swoją popularność także scjentyzm, postawa lansowana przez brytyjskiego myśliciela i historyka H. G. Wellsa, który znajdował sobie licznych wyznawców, w Polsce m. in. w osobach Antoniego Słonimskiego czy Brunona Winawera. Postawa scjentystyczna, ufna w dobrodziejstwa, jakie przynieść musi ze sobą pozytywny rozwój nauk, a także doskonalenie techniki znajdującej się na usługach cywilizacji ludzkiej, nawiązując w sensie filozoficznym do dorobku oświeceniowego racjonalizmu, była – jak powiedziałem – jeszcze jednym z optymistycznych nastawień początku, a nawet połowy wieku.

Ów wiązany z postępami wiedzy, nauki i rozumu optymizm nie był w żadnym wypadku postawą kwietystyczną, a więc liczącą na to, że rozwój nauki i wiedzy sam przez się odmieni świat, lecz był on również postawą walki. W bardzo wyraźnych słowach formułował to Bertrand Russell pisząc w szkicu Wartość wolnej myśli:

„Wolność, jakiej poszukuje wolnomyśliciel, nie jest absolutną, anarchiczną wolnością: jest to wolność w ramach intelektualnego prawa. Nie będzie ulegać autorytetowi innych ani swoim własnym pragnieniom, ale podporządkuje się dowodom. Udowodnij mu, że jest w błędzie, a zmieni swój pogląd; dostarcz mu nowych świadectw, a on, jeżeli okaże się to konieczne, odrzuci nawet najbardziej ulubione teorie. Takie postępowanie nie jest dlań niewolą, ponieważ pragnie wiedzieć, a nie ulegać pustym fantazjom. Pragnienie wiedzy zawiera jakiś element pokory wobec faktów; w sferze poglądów oznacza to pokorę wobec wszechświata. Ale nie oznacza to pokory wobec ludzkości: wolnomyśliciel nie uzna za wiedzę prawdziwą tej fałszywej monety, jaką chce się nam zazwyczaj nachalnie wetknąć w całym majestacie autorytetu. Wolnomyśliciel wie, że aby panować nad swym otoczeniem, musi je rozumieć. I że złudzenie potęgi biorące się z fantazji mitów nie jest ani na jotę lepsze od iluzji chełpliwego pijaczka. Wolnomyślicielowi potrzebna jest niezależność od swych bliźnich, od własnych przesądów – trudna samodyscyplina; a wobec świata, który pragnie zrozumieć, potrzebne jest mu czyste, niezmącone spojrzenie by mógł widzieć bez zakłóceń” (Bertrand Russell, Portrety z pamięci, wartość wolnej myśli, Wrocław 1995).

Szacunek dla nauki i jej wyników sąsiaduje wśród optymistycznych nastawień początku stulecia z podziwem dla powstającej cywilizacji, zwłaszcza technicznej i materialnej. O ile w postawie Russella i innych myślicieli jego pokroju logiczną konsekwencją ich poglądów na rolę nauki było poparcie dla demokracji jako systemu gwarantującego ich zdaniem całkowitą wolność myślenia, a także rezerwa wobec akcentowanego zarówno przez nacjonalizm jak i komunizm kolektywizmu, o tyle podziw dla cywilizacji materialnej XX wieku wspólny był ludziom najrozmaitszych zapatrywań – od skrajnej prawicy do komunizmu. „Brookliński most – to jest coś!” wołał z zapałem Majakowski, nie omieszkając dodać, że z tego właśnie mostu skaczą również do rzeki Hudson „głową do przodu” bezrobotni robotnicy. Zachwyt dla tworów cywilizacji technicznej przepajał twórczość faszyzującego poety Marinettiego, w zdobyczach nowoczesnej techniki widzieli wyjście z ciemnoty i prymitywizmu demokracji, wtórowała im znaczna część awangardy artystycznej. U Broniewskiego więziony komunista Jan (w którym odnaleźć można rysy działacza KPP, Hempla) ekscytuje się faktem, że oto właśnie w radzieckim Magnitogorsku ruszają nowe dwa wielkie piece hutnicze, entuzjazm techniczno-cywilizacyjny przyświecał budowie hitlerowskich autostrad w Niemczech, zachwyt nad nowoczesnym miastem, fabryką, samolotem przepajał ówczesną poezję Tadeusza Peipera i Juliana Przybosia. Dzięki tym wysiłkom, zarówno naukowym i filozoficznym, jak i artystycznym, samo hasło „XX wiek” czy też „dwudziestowieczna cywilizacja” stało się synonimem nowoczesności, postępu, jasności myśli i zdyscyplinowanej dynamiki, zapowiedzią optymistycznego rozwiązania problemów, trapiących błądzącą dotąd ludzkość.

Podstawowym pośród tych problemów stał się coraz większy, coraz liczniejszy, coraz gwałtowniej zaznaczający swoją obecność tłum ludzki.

III 

TŁUM

Już pod koniec drugiej dekady stulecia José Ortega y Gasset pisał:

„Miasta pełne są ludzi. Domy pełne są mieszkańców. Hotele pełne są gości. Pociągi pełne są podróżnych. Promenady pełne są spacerowiczów. Gabinety przyjęć znanych lekarzy pełne są pacjentów. Sale widowiskowe, o ile przedstawienie nie jest zrobione „na poczekaniu”, nie jest improwizacją, pełne są widzów. Plaże pełne są zażywających kąpieli. To, co kiedyś nie stanowiło żadnego problemu, a mianowicie znalezienie miejsca, obecnie zaczyna być powodem nie kończących się kłopotów” (José Ortega y Gasset, Bunt mas, Warszawa 1996).

Ten opis, wyprzedzający jedynie w bardzo łagodnych słowach obraz jeszcze większego zatłoczenia, które stało się udziałem końca stulecia nie jest jedynie wyrazem zdegustowania konserwatywnego pisarza, nawołującego – o czym będzie jeszcze mowa – do stworzenia nowej arystokracji, zdolnej przeciwstawić się barbarzyńskiemu buntowi mas. Odbija się w nim obiektywny proces demograficzny i społeczny, którego nie może zlekceważyć nikt pragnący na serio myśleć zarówno o dogasającym stuleciu, jak i o rozwoju rodzaju ludzkiego widzianego jako całość.

Uczeni twierdzą, że przed rewolucją rolniczą, a więc jakieś 10 tysięcy lat temu, na Ziemi żyło pięć do dziesięciu milionów ludzi. W wyniku rewolucji rolniczej, a więc porzucenia koczownictwa i zbieractwa na rzecz uprawy roli i związanego z tym osiadłego trybu życia, ilość ta wzrosła do około 300 milionów u początków ery chrześcijańskiej, a więc dwa tysiące lat temu. Tak więc na przestrzeni ośmiu tysiącleci liczba mieszkańców naszego globu wzrosła zaledwie trzydziestokrotnie. Podobnie, na około 300 milionów oblicza się liczbę ludzi, żyjących na Ziemi w roku 1000, chociaż trudno ocenić w jakim stopniu wielkość ta jest fałszywa przez bardzo niedokładne wyobrażenie o liczbie ludzi, zamieszkujących nie odkryte jeszcze wówczas przez białego człowieka połacie obu Ameryk oraz mgliste pojęcie o zaludnieniu Dalekiego Wschodu.

Przejdźmy więc od tych szacunkowych danych do bardziej wymiernych obliczeń ery nowożytnej. Wiadomo, że około 1750 roku, uważanego za początek ery przemysłowej w Wielkiej Brytanii, ludność świata wynosiła 800 milionów mieszkańców. Oznacza to, że przyrost ludności świata przez minionych 750 lat, od roku 1000 do roku 1750, kształtował się na poziomie 0,1 procent rocznie. Ten niski wskaźnik przypisuje się, jak wiadomo, głównie czynnikom zdrowotnym i higienicznym, powodującym bardzo wysoką umieralność niemowląt i dzieci, z których połowa zaledwie dożywała piątego roku życia. Toteż właśnie poprawie warunków zdrowotnych w krajach europejskich i postępom metod leczniczych przypisać należy gwałtowny skok demograficzny, którego efektem było osiągnięcie już w roku 1800 pierwszego miliarda mieszkańców Ziemi oraz podwojenie się tej liczby w roku 1930.

To, co dzieje się później, jest już tylko prostym efektem postępu geometrycznego, którym rządzą się prawa przyrostu ludności. Tak więc w roku 1960 mamy już 3 miliardy, w roku 1974 cztery miliardy, a przed rokiem 1990 nieco ponad pięć miliardów ludzi. Przyrost ludności świata szacuje się obecnie – mimo nędzy, głodu, epidemii i wojen – na 68 - 80 milionów rocznie, to znaczy ponad dwukrotność obecnych mieszkańców Polski. Na skutek tego, według prognozy ONZ, w roku 2000 zaludnienie świata wynosić będzie 6,3 miliarda osób. Dalsze prognozy mówią o 8,5 miliarda ludzi w roku 2025, a 11,6 w roku 2200. Tak wygląda w świetle obiektywnych danych demograficznych dwudziestowieczny tłum.

Żeby jednak zarysować nieco dokładniej perspektywę, z której patrzyć należy na XX stulecie jako na stulecie tłumu, trzeba zauważyć jeszcze dalsze fakty. Otóż w roku 1995 prawie połowa, dokładnie zaś 45% ludności świata mieszkało w miastach, w roku 2025 będzie ich 61%, a sama liczba miast powyżej 1 miliona mieszkańców wzrośnie z 380 do 650. Dodać można przy okazji, że według tej samej prognozy liczba miejskich nędzarzy wzrośnie w tym czasie z 1 miliarda 640 milionów do 3 miliardów 50 milionów, a liczba mieszkańców slumsów potroi się prawie, z 810 milionów w roku 1995 do 2 miliardów 100 milionów w roku 2025. Tak czy inaczej jednak ów tłum, który stanowi wyróżniające zjawisko XX wieku jest przede wszystkim tłumem wielkomiejskim.

Jest to również tłum kolorowy. Zwłaszcza w latach po II wojnie światowej nasila się zjawisko szybszego przyrostu ludności w krajach określanych jako Trzeci Świat – cokolwiek termin ten oznaczać może obecnie – niż w krajach europejskich i w Ameryce Północnej. Podczas więc gdy średni roczny przyrost ludności świata ocenia się obecnie na około 3 procent – co oznacza, że ludność naszego globu podwajać się będzie średnio co 23,1 lat – w krajach Trzeciego Świata owo podwojenie się ludności następuje nieporównanie szybciej, często w ciągu mniej niż 10 lat. Potwierdzają to szczegółowe dane, dotyczące np. Meksyku, którego ludność na przestrzeni lat 1950-1975 wrosła z 27 do 60 milionów, Iranu, gdzie w tym samym okresie liczba mieszkańców wzrosła z 14 do 33 milionów, Brazylii, gdzie wzrost wynosił od 53 do 108 milionów, a wreszcie Chin, gdzie także w latach 1950-1975 ludność podwoiła się prawie – z 554 do 933 milionów mieszkańców.

Uświadomienie sobie tego fenomenu usprawiedliwia aż nadto nawoływania wielu autorów do porzucenia coraz bardziej już anachronicznego europocentrycznego czy też atlantyckiego jedynie punktu widzenia nie tylko na przyszłość, ale także na teraźniejszość i przeszłość XX wieku. Najciekawszym ostatnio wyrazem tego nastawienia jest głośna książka Zderzenie cywilizacji Samuela P. Huntingtona. Autor, który najdobitniej zasygnalizował dokonujące się przewartościowanie, traktuje swoje dzieło jako rodzaj przesłania do ludzi cywilizacji euroatlantyckiej, ostrzegając ich, że jeśli źle zrozumieją obecną sytuację, mogą doprowadzić do brzemiennych w katastrofalne skutki konfliktów.

Wydaje się bezsporne, że dla mijającego stulecia i charakteru, jaki przybrało ono na kontynencie europejskim najważniejszym staje się nieporównanie szybszy wzrost ludności miejskiej niż wiejskiej i przegrupowanie ludności w stronę wielkich, zurbanizowanych aglomeracji. Procesu tego oczywiście nie powoduje większa rozrodczość mieszkańców miast niż wsi – w rzeczywistości jest raczej odwrotnie – lecz przede wszystkim masowe procesy migracyjne. Ruchy te zaczęły się w rozwiniętych krajach europejskich już w okresie rewolucji przemysłowej na przełomie XVIII i XIX wieku, ich bodźcem było wówczas przede wszystkim poszukiwanie pracy w przemyśle, nie wygasły one jednak, lecz przeciwnie, nabrały wyraźnego przyspieszenia w czasach nam współczesnych. Do motywu materialnego, a więc samego poszukiwania pracy, dołączyło się przekonanie o wyższości, większej wygodzie, wyższym prestiżu, a przede wszystkim nieporównanie większych szansach życiowych, jakie daje zamieszkanie w mieście w porównaniu z życiem na wsi. W niektórych regionach, jak na przykład w Ameryce Łacińskiej, motywy migracji do miast są jeszcze bardziej skomplikowane, wpływ ma nie tylko rozpaczliwa sytuacja wsi, ale także degradacja zamieszkujących wieś rdzennych plemion indiańskich, szukających w pobliżu miast – w praktyce zaś w kolosalnych, trwających w skrajnej nędzy suburbiach – ostatniej iskry nadziei.

Tak czy inaczej jednak, dzisiejszym efektem tych migracji jest to, że na obszarach takich jak Europa, Australia, Nowa Zelandia, USA i Afryka Południowa aż 75 procent ludności mieszka w miastach. W Niemczech liczba ta wynosi wręcz 85 procent. O ile, jak już powiedzieliśmy, roczny przyrost ludności świata w ogóle ocenia się na 3 procent rocznie, to średni przyrost ludności miejskiej wynosi 6 procent, co w konsekwencji sprawia, że podwaja się ona co 11,6 lat (wobec wspomnianych wyżej 23,1 lat w skali globalnej). Jeśli na przykładzie wielkiej aglomeracji miejskiej, jaką jest Mexico City, zechcemy prześledzić ów specyficzny trend migracji do miast właściwy Ameryce Łacińskiej, napotkamy oszałamiające zaiste wskaźniki. Otóż Mexico City w roku 1960 miało 5 milionów mieszkańców, w roku 1985 już 17 milionów, natomiast prognoza na rok 2000 przewiduje, że mieszkać tu będzie 26-31 milionów ludzi. Oznacza to, innymi słowy, że zaludnienie tej aglomeracji w ciągu czterdziestu zaledwie lat powiększyło się sześciokrotnie! (Wszystkie główne dane demograficzne, zacytowane w tym fragmencie pochodzą z Encyclopaedia Britannica, Population, ed. 15, vol. 25, wyd. ang. 1993).

Od ogólnej orientacji demograficznej wróćmy do stanowiącego właściwy przedmiot tych rozważań europejskiego „tłumu” XX wieku, o którym mówił Ortega, a któremu Riesman w swojej głośnej książce nadał przydomek „samotnego tłumu” (David Riesman, Samotny tłum, Warszawa 1971). Jego bezwzględne, odbierane często jako rodzaj społecznego potopu wychluśnięcie na powierzchnię życia europejskiego stało się głównie udziałem naszego wieku i dokonało się w dużej mierze – jak większość otaczających nas zjawisk – pod wpływem konsekwencji I wojny światowej. Chodzi tu bowiem nie tylko o zjawisko ilościowe, lecz także o szczególną jakość owego tłumu, charakterystyczną zarówno dla czasu jak i miejsca, a więc dla kontynentu europejskiego, a zwłaszcza jego wysoko rozwiniętych krajów, jak Niemcy, Francja, Anglia.

Ów tłum, który zaszokował nie tylko socjologię, ale także sztukę naszego wieku, jest tworem trzech składników: przyrostu ilościowego połączonego z urbanizacją, demokracji, a wreszcie – zwłaszcza w początkach stulecia, a więc okresie, z którego pochodzi lub na który powołuje się większość literatury, zajmującej się badaniem tego fenomenu – rozpadu tradycyjnych struktur, zarówno politycznych, jak i społecznych.

O przyroście ilościowym była już mowa. Jeśli natomiast raz jeszcze przeczytamy uważnie przytoczony na początku cytat z Buntu mas musi w nim zwrócić uwagę nie tylko konstatacja mnożącej się liczby ludzi, ale także stwierdzenie, że ci nowi ludzie pojawiają się tam, gdzie dotąd „znalezienie miejsca nie stanowiło żadnego problemu”, ponieważ były to miejsca elitarne – hotele, promenady, kąpieliska, pociągi, gabinety lekarskie, sale teatralne i widowiskowe. Dostęp do tych miejsc otworzyły przed dwudziestowiecznym tłumem postępy demokracji. Masa ludzka we wcale pokaźnym rozmiarze istniała bowiem już wcześniej, zarówno w mieście, jak i na wsi, ale mieszkańcy fabrycznych dzielnic nie pojawiali się dotąd na promenadach, przeważnie też przemieszczali się pieszo, nie pokazując się w pociągach i innych środkach komunikacji, nie korzystali również z pewnością z kąpielisk czy sal widowiskowych. Możliwość tej inwazji na miejsca dotychczas wolne od tłoku, bo zastrzeżone dla elit, otworzył natomiast proces demokratyzacji społeczeństw europejskich, a ściślej – co Ortega zauważa z wielką przenikliwością – fakt, że „w XIX wieku lud wiedział, że sprawuje władzę, ale jeszcze w to nie wierzył”, w XX zaś wieku nabrał co do tego pewności.

Ta pewność objawiła się więc przede wszystkim w sferze obyczaju. W XIX wieku istniały już, zwłaszcza we Francji, wszelkie swobody demokratyczne, gwarantujące równość wszystkich ludzi wobec prawa i ich formalną zdolność do sprawowania wszelkich funkcji oraz korzystania ze wszystkich urządzeń, oferowanych przez społeczeństwo. Jednakże dopiero wiek XX zdołał wyciągnąć z tego praktyczne wnioski, w czym z pewnością nie bez znaczenia było także doświadczenie wojenne, owa wielka lekcja równości, którą stały się okopy, oraz wielka lekcja demokracji, którą – o czym pisałem wcześniej – stanowiło uświadomienie sobie wspólnego dla wszystkich, zbiorowego losu historycznego. Żołnierz, powracający z frontu Wielkiej Wojny nie czuł już skrępowania na wielkomiejskim bulwarze, ponieważ nie takie rzeczy dane mu było oglądać, a kobieta pracująca w fabryce i samodzielnie utrzymująca rodzinę w latach wojny wyzbywała się stopniowo przekonania, że jej właściwe miejsce jest w domu, przy dzieciach i kuchni.

Trzecim wreszcie czynnikiem, zabarwiającym w szczególny sposób charakter europejskiego dwudziestowiecznego tłumu stała się – również spowodowana przez wojnę – świadomość rozpadu tradycyjnych struktur. Tę problematykę zarówno socjologia, jak i sztuka pokazały najdobitniej na przykładzie Niemiec, dlatego też odwołajmy się do tego przykładu. Będzie to tym bardziej usprawiedliwione, że przecież właśnie zachowania niemieckiego tłumu stały się przyczyną większości zdarzeń, których świadkiem było XX stulecie.

Dla Niemiec wynik I wojny światowej oznaczał nie tylko przegraną, ale również upadek cesarstwa, a wraz z nim załamanie się struktur, które w cesarstwie znajdowały swoje zwieńczenie. Wśród tych zaś na jednym z pierwszych miejsc znajdowała się armia i jej sztab generalny. Armia była orężem cesarza, kierował zaś nią sztab generalny i korpus oficerski, będący w oczywisty sposób odbiciem klasowego, szlachecko-ziemiańskiego charakteru monarchii. Oficer, zwłaszcza wyższy, był z reguły szlachcicem, używał określenia von, a dowodzenie na wojnie należało do tradycyjnych i w znacznym stopniu dziedzicznych zajęć warstwy z której pochodził. Podobny zresztą, szlachecko-ziemiański charakter miał korpus oficerski w carskiej Rosji i cesarsko-królewskiej Austrii. Otóż upadek cesarstwa oznaczał zerwanie się haka, na którym uczepiona była dotychczas cała, sięgająca aż do samego dołu struktura, będąca zresztą nie tylko strukturą samej armii, ale także w dużym stopniu szkieletem całego społeczeństwa, gdzie zwyczajowo mundurowi należało się pierwszeństwo przed ubiorem cywilnym, a wojsku jako najbardziej bezpośredniej emanacji władzy monarszej pierwszeństwo przed wszystkim innym.

Nie ma więc nic osobliwego w tym, że owocem społecznym katastrofy, jaką było załamanie się zarówno armii jak i cesarstwa w Niemczech stało się rozchybotanie wszystkich dotychczasowych struktur, gwarantujących stabilność państwa. Jeśli zaś dodać do tego spowodowany również przez wojnę kolosalny kryzys ekonomiczny, wyrażający się przede wszystkim galopującą inflacją i masowym bezrobociem, jest oczywiste, że z kryzysu tego wyłonił się tłum nie tylko coraz liczniejszy i nie tylko uświadamiający sobie coraz konkretniej swoje demokratyczne prawa, ale również uwolniony nagle z dotychczasowych form, narzucanych mu przez hierachiczną strukturę społeczną i niekwestionowane autorytety. Jeśli Riesman, bawiąc się paradoksem samego sformułowania, nazywa ów tłum samotnym, ma w tym stokrotną rację, bowiem mimo liczebności owego tłumu stargane zostały więzy, wyznaczające stosunki między ludźmi i unicestwione główne punkty odniesienia orientacji społecznej. Ludzie, żyjąc w masie, poczuli się równocześnie samotni i pozbawieni pewności co do miejsca, jakie każdy z nich zajmować powinien w ogólnej, wszechogarniającej strukturze, zagubieni i w pewnym sensie wyzbyci przekonania o własnej wartości, niczym elementy rozsypanej kolosalnej mozaiki, które nie składając się już na żaden zakomponowany obraz stają się po prostu mało znaczącymi okruchami szkła.

Uczestnikiem owego „samotnego tłumu” jest „szary człowiek”, pojęcie mętne, niedookreślone, napiętnowane stygmatem przeciętności, które narodziło się właśnie u początków XX wieku i w tym też czasie rozpowszechniło się zarówno w publicystyce, jak literaturze, dając między innymi tytuł głośnej powieści Hansa Fallady I cóż dalej, szary człowieku?

Warto zastanowić się przez chwilę nad osobliwością tego określenia. Otóż ciekawe, że nie mieści się w nim żadne bliższe określenie tego człowieka w sensie społecznym, żadna próba jego umiejscowienia w jakiejkolwiek warstwie, klasie czy choćby grupie zawodowej. Jest to człowiek pokazany jakby w stanie społecznej nagości, spowitej jedynie ową szarością, oznaczającą tyleż masowość, co i brak cech wyróżniających. Jeśli bowiem, dla porównania, zabawilibyśmy się na przykład przeglądaniem osób i bohaterów, jacy występują czy to w sztukach Moliera, czy w dziewiętnastowiecznej powieści realistycznej typu balzakowskiego, czy też wreszcie w utworach literackich końca XIX wieku, zauważymy bez trudu, że występujące tam postacie, zarówno ważne jak i marginalne, stojące wysoko lub nisko, określane są zawsze w sposób bardzo konkretny, wskazujący na ich dokładne miejsce w strukturze społecznej. Są to więc kupcy, szlachcice, służący, rzemieślnicy, wieśniacy, oficjaliści lub żołnierze i każde z tych określeń oznacza ich wyraźne zakotwiczenie w strukturach społeczeństwa. Żadna z tych postaci nie jest przy tym szara, lecz przeciwnie, na swój sposób barwna, tak jak barwnymi są postacie miejskich plebejuszy z komedii Szekspira, molierowskich służących przerastających inteligencją i mądrością swoich panów, czy wielkomiejskich nędzarzy u Wiktora Hugo. Te wszystkie cechy gubią się nagle i zamazują w pojęciu „szarego człowieka”, które oznacza przeciętność, ale i brak wszelkich cech wyróżniających, określaną tu jako szarość, nijakość. Jednakże właśnie owa nijakość budzi pytania. Jest on przeciętny – ale wobec czego? Wobec kłębiącego się wokół niego samotnego tłumu, złożonego z takich samych jak on szarych ludzi? Ale skąd pochodzi, na czym polega jego rola w ogólnym mechanizmie społeczeństwa? Jaki jest wreszcie zakres jego życiowych aspiracji?

Na te pytania samo pojęcie „szarego człowieka” nie daje żadnej odpowiedzi, w rzeczywistości zaś mogą to być odpowiedzi najbardziej zaskakujące. Świadczy o tym cała niemal twórczość artystyczna, rodząca się w klimacie powojennego rozchwiania, której wielką fascynacją, zwłaszcza w Niemczech, ale nie tylko, stała się właśnie postać szarego człowieka jako nowy, nieznany dotąd fenomen, postać dotąd niezauważana przez swoją „szarość”, nie wyróżniająca się niczym na tle tłumu, ale przecież – jak zakładali to dokonujący swoich eksploracji artyści – posiadająca jakieś cechy indywidualne i jakąś biografię. A również – co najważniejsze chyba – niosąca w sobie potencjalnie jakiś bagaż zarówno doświadczeń, jak i aspiracji. Gdy myślimy więc o tych poszukiwaniach literackich i artystycznych w początkach XX wieku, w pierwszym rzędzie przypomina się tu dzieło Bertolta Brechta, a zwłaszcza jego Opera za trzy grosze, w której szary człowiek obejrzany z bliska zamienia się w uczestnika skomplikowanego świata leżącego na pograniczu wielkomiejskiej zbrodni i kapitalistycznego biznesu. Ramy Opery wypełniają postacie wykorzenione ze swoich dawniejszych miejsc społecznych, a także takie, które zwykło się z odrazą omijać wzrokiem, jednak po bliższym przyjrzeniu się niemal każda z nich ujawnia swoje nieoczekiwane, a często niepokojące cechy. Hotelowa sprzątaczka Jenny okazuje się krwiożerczą korsarką, szykującą krwawą zemstę swoim prześladowcom, a nieuchwytny morderca Mackie jest dawnym oficerem pokonanej armii. W Portierze z Hotelu Atlantic, wielkim filmie Murnaua z 1928 roku, szczycący się ongiś złotem swoich szamerunków i doniosłością swojej funkcji portier staje się posługaczem w publicznej toalecie. Nauczyciel gimnazjalny, a więc postać ciesząca się znacznym prestiżem w hierachicznym społeczeństwie, schodzi do poziomu żałosnego pośmiewiska w Błękitnym aniele, arcydziele filmowym Josepha von Sternberga z tego samego roku. Podobne metamorfozy i odkrycia spotykamy niemal na każdym kroku w utworach i wierszach Kurta Tucholsky’ego, powieściach Remarque’a, wspomnianego już Fallady i wielu innych.

Szary człowiek początków XX wieku okazuje się więc postacią, która nie przychodzi na świat w jakiejś zagadkowej społecznej próżni, lecz jest raczej owocem degradacji, wykorzenienia, produktem kolosalnego historycznego młyna, który przemielił w początku stulecia strukturę społeczną i obyczajową Europy. Niekiedy także udaje mu się powrócić na swoje dawne, osadzone w hierarchiach społecznych miejsce, albo też, zazwyczaj na skutek mistyfikacji lub zbiegu okoliczności, pojawić się nagle tam, gdzie znaleźć się nie powinien. Świadczy o tym choćby brechtowska Kariera Arturo Ui, a także postać narodzona w polskim tym razem piśmiennictwie, a mianowicie Nikodem Dyzma z powieści Tadeusza Dołęgi Mostowicza. W ogóle wypadnie przyznać, że Dołęga Mostowicz właśnie, autor niechętnie umieszczany na szczytach międzywojennych polskich hierarchii literackich, należy do tych nielicznych pisarzy polskich, którzy najkonsekwentniej chyba wpisali się w ogarniający europejską sztukę powojenną nurt ciekawości społecznej, dotyczącej osobowości szarego człowieka. Jako dowód przytoczyć tu można obok Kariery Nikodema Dyzmy także jego Doktora Murka, powieść obrazującą los i postać polskiego zdegradowanego inteligenta doby kryzysu, narysowaną z tą samą realistyczną dociekliwością, jaka cechowała w tym czasie sztukę i literaturę europejską. Skrótowy, symboliczny obraz szarego człowieka przedstawia także w swoim znakomitym filmie Tłum