Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Zbiór opowiadań utrzymanych w stylistyce weird fiction - (mieszanka bajki, fantastyki i horroru), z elementami historii i erotyki.-
Das E-Book Tajemnica długiego i krótkiego życia wird angeboten von SAGA Egmont und wurde mit folgenden Begriffen kategorisiert:
opowiadania, weird fiction, fantastyka, horror, erotyka, Młoda Polska
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 142
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Boguslaw Adamowicz
SAGA Egmont
Tajemnica długiego i krótkiego życia
Copyright © 2018 i SAGA
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788711677070
1. Wydanie w formie e-booka, 2018
Format: EPUB 2.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.
SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont
Diego del Astro nie figuruje w historii. A był to jeden z najdzielniejszych dożów Wenecji i gdyby nie przedwczesna śmierć, a raczej nagłe zniknięcie tego wielkiego człowieka, z pewnością rządy jego odbiłyby się pomyślnie na dalszych losach Rzeczypospolitej.
Wielki władca po prostu wypadł z dziejów. Podobne „wypadki” przeoczenia zdarzają się kronikarzom.
I dzieje mają swego szatana, który ukrywa i plącze, mają swe czarnoksięstwa i figle, trudne do wytłumaczenia…
Dużym rozgłosem cieszył się w owym czasie w Wenecji pewien artysta, którego sztuka malarska miała szczególne znaczenie w życiu Diega. Był to człowiek młody, powszechnie lubiany i pełen nadzwyczajnych zdolności.
Przepowiadano mu świetną, równą Tycjanowskiej przyszłość. Podziwiano z zapałem jego niezwykłe, pełne werwy portrety, które malował zdumiewająco szybko. Obok świetnego talentu słynął z urody i ujmujących zalet charakteru. Obsypywany złotem, rozrzucał je bez troski o jutro, używał życia w pełni, z całą lekkomyślnością promiennych natur, o których mówimy, że pod szczęśliwą rodzą się gwiazdą.
Lecz na samym początku tak pomyślnie otwierającej się kariery, znikł nagle z oczu. Podobno wyjechał za granicę. Mówiono jednak głucho, że jest ciągle w mieście, że zamyka się w pracowni i nie dopuszczając do siebie nikogo, oddaje się jakimś tajemniczym badaniom…
Po kilkuletniej nieobecności, któregoś dnia malarz zjawił się znowu w Wenecji. Przypadło to na czas uroczystego objęcia rządów przez Diega.
Wszystkich uderzyły natychmiast wielkie zmiany, jakie zaszły w artyście. Nie był to już, jak przedtem, lekkomyślny młodzieniec, lecz człowiek zamknięty w sobie, skupiony i jak dawniej uprzejmy i wesoły, tak teraz oschły i ponurego ducha. W surowych rysach jego pożółkłej i nad wiek postarzałej twarzy błąkał się wyraz szyderstwa, w oczach kryła się zawiść i nieszczerość, a nad wszystkim dominowało piętno skoncentrowanej woli i nienasyconej żądzy wielkości.
Gdy dowiedziano się o powrocie głośnego malarza, liczni ciekawi zaczęli odwiedzać pracownię i mistrz znowu malował portrety.
Ale przy pierwszych pracach duża już, wyrobiona sława artysty zaczęła się wahać i rozdwajać. Nie wszystkim teraz trafiały do przekonania jego obrazy. Jedni chwalili je więcej niż uprzednio, lecz inni szydzili z jego sztuki. Ci utrzymywali, że talent zmarnował, że straciwszy zdolność bystrego przenikania subtelnych różnic w charakterach ludzi, pragnie wyzyskać dawny rozgłos, że stał się już tylko szarlatanem, umiejącym sprytnie wmawiać. A ponieważsama istota sztuki opiera się, jak mniema ogół, na czymś tak nieuchwytnym, że przejrzeć i odczuć to mogą tylko wyjątkowe umysły, łatwo więc chytremu wyzyskiwaczowi udawało się zbałamucić niektóre słabsze i bierniejsze głowy.
Istotnie portrety jego, mimo zadziwiającej swady technicznej, nie posiadały już właściwych sobie dawniej zalet podobieństwa. Nie były to już wizerunki wierne, i gorzej jeszcze – bo przedstawiały jakby całkiem inne twarze. Ktoś spojrzawszy na świeżo ukończone, mające wyobrażać jego własną postać dzieło, dziwnego doznawał uczucia zawodu i niespodzianki, gdy zamiast siebie ujrzał na płótnie jakieś obce indywiduum, jakąś osobę w jego ubraniu, lecz z rysów i wyrazu tak od niego daleką, jak Kleon od Peryklesa lub Tersytes od Aleksandra Wielkiego. Następowało mimowolne wzruszenie ramion i niepewność, co z tym utworem znakomitego mistrza począć?…
Trudno było nie posądzić artysty o niewłaściwy żart lub o niezupełne zdrowie umysłu… Skądinąd zresztą, jako dzieło sztuki, obraz był niezaprzeczalnie świetnym. Kończyło się na tym, że przyjmowano portret.
Po pewnym jednak czasie zaczynano nabierać przychylniejszego zdania o portrecie. Zaczynano dopatrywać się w nim pewnych rysów prawdziwych, właściwego wyrazu, i w końcu nie można było obrazowi nie przyznać uderzającej wierności z oryginałem. Następował podziw dla artysty. To już, mówiono, nie jest tylko wyborna podobizna tej osoby – to jest ta sama żywa osoba, jakby utrwalona w lustrze i oprawiona w ramy.
Tak w oczach ludzkich nabierał stopniowo portret żądanej treści i prawdy.
Osobliwość tę kładziono na karb niezwykłej głębi geniuszu, odsłaniającej się dopiero przy bardzo poważnym i długotrwałym wnikaniu w istotę dzieła i jego rodzaj.
Ci zaś, co nie mieli sposobności, by stwierdzić tę właściwość, zostawali przy swoim pierwotnym, niepochlebnym dla malarza zdaniu.
Wśród sporu, który wobec tak sprzecznych opinii wszczął się pomiędzy paru znawcami czy nieznawcami sztuki na temat dziwnych obrazów, przyszła komuś do głowy szczęśliwa myśl, aby zanieść jednego z nich do Tycjana.
O Tycjanie mówiono, że ma w duszy słońce, którego tęczami i złotem zaprawia farby swej palety. Ciekawy był jasnowidzący sąd tego geniusza. Tycjan spochmurniał na widok przyniesionego obrazu i znać w nim było pewne zakłopotanie i niepokój, gdy mówił:
– Pokazaliście mi ten portret?… Nie mogę nie uznać talentu malarza, lecz nie mogę i wyrazić dlań uznania… Obecna skłonność jego w sztuce jest tak różna od mojej, od tego wspólnego nam wszystkim mistrzom śmiertelnym usiłowania: naśladować realnie widome zjawiska, upraszczając je i przetwarzając zgodnie z naturą ducha i oka naszego, w celu wydobycia na jaw tego, co w życiu jest głębokie i ukryte, a przez to istotne i nieśmiertelne. Lecz tutaj widzę, że artysta inne, być może dalej idące, lecz tajemnicze postawił sobie zadanie, którego istoty przeniknąć nie mogę, a której wolałbym nawet nie przenikać…
Być może tkwi w tym jakiś geniusz straszliwy, lecz ja bym nie chciał takiego posiadać…
Tu mistrz zamyślił się dłużej i po chwili wahania dodał:
– Jest jednak jakaś zastanawiająca władza w tym portrecie. Nie zauważyłem nigdy w sobie właściwej ludziom nerwowym skłonności do przejmowania się cudzymi wyrazami twarzy. Przeciwnie, dominowałem zwykle nad innymi własnym, sam posiadając pewien dar narzucania… Lecz teraz oto, gdy dłużej wpatruję się w tę twarz, tak obcą dla mnie i tak kontrastowo od mojej różną, doznaję wrażenia, jak gdyby rysy me, wbrew mej woli, układały się w ten oto wyraz, który mam przed sobą na płótnie…
Tu odwrócił się mistrz, spojrzał w zwierciadło i, ściągnąwszy brwi, niecierpliwym ruchem odsunął obraz. Po czym skierował rozmowę na inny temat.
Była istotnie tajemnica w dziwnym talencie malarza. Portrety jego, wychodząc spod pędzla zupełnie niepodobnymi, stawały się z czasem podobnymi nad wyraz. Można było przypuścić rzecz niesłychaną, że portret na skutek jakiejś wczarowanej w płótno, nadnaturalnej mocy z biegiem czasu, poza udziałem już pracy artysty, przekształcał się zwolna, dostosowując do rysów żyjącego wzoru, aż stawał się niezaprzeczalnie wiernym…
W istocie jednak zachodziło coś jeszcze bardziej zdumiewającego. To nie portret się zmieniał, zbliżając do rysów oryginału, to zmieniał się żywy oryginał – człowiek, którego on miał być kopią, bezwiednie i mimowolnie sam upodabniał się portretowi. Zmiana ta zachodziła tak stopniowo, choć szybko, że ani sam przekształcający się człowiek, ani nikt z otoczenia nie mógł spostrzec dziwnego przeobrażenia. Do tego, nie wiedzieć jakiemu przypisać to wpływowi, zarówno on sam, jak i wszyscy inni tracili jednocześnie pamięć uprzednich rysów jego twarzy.
O ile były portrety robione przez innych mistrzów, to te nie mogły świadczyć na niekorzyść malarza, gdyż chociaż przedtem uchodziły za dobre, teraz, po przeinaczeniu się wzoru, uważano je za chybione.
Nikomu więc nie przyszło na myśl, by tego rodzaju wpływ na życie mogła mieć naśladownicza sztuka malarska.
Jeżeli czasem, po długim rozstaniu, któryś znajomy lub krewny spotkał tak zmienionego człowieka, to, uderzony niespodzianką, wykrzykiwał przy powitaniu:
– Ależ mój drogi przyjacielu, lub – bracie kochany!… Oczom się wierzyć nie chce!… Że tak już teraz wyglądasz!… Jak to bóg czasu nielitościwie nas zmienia!…
Czy w pędzlu artysty była jakaś pokrewna magii czasu władza, układająca oblicza ludzkie podług stałych i nieodmiennych schematów, których ostatecznym szczeblem i wyrazem jest nicość kościotrupa? Być może; lecz była w nim jeszcze inna, groźniejsza, szybkością i efektem działania urągająca nawet Chronosowi siła.
Twarze osób lubianych malował piękniejszymi, niż były, skutkiem czego piękniały one w naturze. Malując nielubianych, czynił ich brzydszymi. A stopień szpetoty, jaki im nadawał, był miarą antypatii lub złego humoru mistrza. Wrogom wydłużał nosy, obniżał czoła, wysadzał szczęki zwierzęco, przerabiając ich ze złośliwością całą na żywe, chodzące po ziemi karykatury. A wszystkie te zmiany zachodziły zwykle w przeciągu paru tygodni w tak tajemniczy i niedostrzegalny sposób, że człowiek, który dzięki woli malarza dostał garb lub stracił oko, był przekonany, jak i wszyscy, którzy go znali, że jest ułomnym od urodzenia.
Jeszcze dziwniejszym było to, że nikt ze skarykaturowanych przezeń ludzi nie odrzucił szyderczego portretu. Każdy stawał wobec niego jak człowiek bez charakteru, niemogący zdobyć się na czyn nieprzyjemny, lecz naturalny i słuszny, przyjmował portret, ulegając nieodpartemu wpływowi tego, jak mówiono, wyzyskiwacza i szarlatana lub straszliwego maga.
Zdawałoby się, że ów wielki, jedyny w swoim rodzaju talent, w połączeniu z potężnym sugestywnym wpływem samej osoby artysty musiałby przykuć uwagę świata daleko bardziej i jeszcze na dłużej, niż ma to miejsce w przypadku dzieł najznakomitszych mistrzów. W rzeczywistości było inaczej. Na razie sztuka jego uderzała, wprawiała w zdumienie i podziw. Lecz dziwnie prędko zaczynały ucichać zachwyty gorących wielbicieli i ustawały wzbudzone przez przeciwników spory. Każdy obraz z chwilą, gdy z nim się pogodzono i przyznano mu wysoką cechę genialności, przestawał już zajmować, stawał się obojętnym dla świata, jak gdyby na tym uznaniu kończyła się jego rola, jak gdyby już wykonał całe swoje zadanie – i zmartwiał.
A razem z tym i osobistość samego twórcy przestawała budzić zainteresowanie. Nie lubiano już go powszechnie, unikano i nawet zaczynano bać się…
Życie prowadził zamknięte. Nie używał już dziś rozkoszy swobodnej wesołości młodych, lecz nurzał się w wyuzdanych orgiach, trawiony żądzą demonicznych zbrodni. O pracowni jego opowiadano rzeczy straszne. Tam spod podłogi rozlegały się czasem jęki. Mówiono, że piękne kobiety, które udało mu się do siebie zwabić, przepadły bez wieści… Ale nikomu nie przyszło na myśl poszukiwać w jego domu zaginionych ofiar…
Jednym z najbardziej zaciętych przeciwników malarza był Diego. Doża nienawidził tego – jak mówił – wariata i oszusta, pozującego na mistrza, i niemiłosiernie drwił z jego dzieł.
Lecz Diego miał kochankę, której kaprysom ulegała nawet i ta nieugięta i despotyczna natura. Była nią młoda i słynąca z piękności kurtyzana. Uroczej Lucynie, po długich naleganiach, udało się skłonić Diega, by właśnie temu znienawidzonemu artyście powierzył namalowanie jej portretu. Malarz podobał się pięknej kobiecie. Po pierwszym spotkaniu poczuła ku niemu nieodparty pociąg. I kurtyzana stała się gorliwą protektorką sztuki malarza, któremu zaczynało brakować już zwolenników…
Wezwany przez Diega, zjawił się pokorny i układny, i ze spokojem odpowiadając na lekceważące traktowanie władcy, z uśmiechem zabrał się do pracy.
Gdy portret był już skończony, mistrz umieścił go we właściwym świetle i czekał na przybycie doży. Tymczasem Lucyna, niema ze zdziwienia, stała obok ze wzrokiem utkwionym w sztalugi. Diego zbliżył się, rzucił okiem na obraz i z gestem najwyższego oburzenia splunął:
– Ależ to Gorgo! Parka stuwieczna! A nie ta słodka Lucyna! Jędzę zrobiłeś ze świeżej jak wiosna bogini!… Wariacie! – wołał – Mam zdrowe oczy i rozum i nie dam sobie szarlatanom wmawiać!…
Wypędził malarza i kazał wyrzucić za nim jego potworny obraz.
Pierwszy raz takie przyjęcie spotkało artystę. Zniósł to w milczeniu, tylko złowrogi uśmiech zapowiadał, że nie przebaczy strasznej obelgi.
Gdy odszedł, zastanawiał się doża, dlaczego tak względnie łagodnie postąpił z zuchwalcem, który na daleko surowsze skarcenie zasłużył swą bezczelną drwiną.
Tymczasem malarz, wracając do domu, obmyślał zemstę. Z początku przyszła mu myśl skarykaturowania doży tak złośliwie, jak jeszcze dotąd nie skarykaturował żadnego ze swych najbardziej zaciętych wrogów. Lecz – myślał – Diego jest i w naturze niesłychanie brzydki; jeśli go bardziej oszpecę, doda mu to tylko uroku w oczach gawiedzi, dzięki szpetocie postać tyrana jeszcze głębiej wryje się w pamięć dziecinnego tłumu. Lecz – rozmyślał dalej – nazywają go wielkim… Cha!… cha!… cha!… – zaśmiał się z dziką radością – Zrobię go małym!…
Wybrawszy kawałek drewnianej deszczułki wielkości dukata, oszlifował ją starannie i przez kilka następnych dni wychodził na miasto w godzinach, gdy doża zwykł ukazywać się publicznie. Przyglądał mu się przez czas jakiś, a potem, wróciwszy do siebie, zasiadał do malowania jego miniatury.
Raz Diego zauważył, że malarz przypatruje mu się z ukrycia.
– Ha! Cóż ty teraz, diable, malujesz?! – zawołał szyderczo.
– Ruiny – skłonił się artysta – którymi, jak lubię sobie schlebiać, zyskam uznanie wielkiego doży. Wyrzekł to z takim brzmieniem głosu, że Diego mimowolnie zadrżał…
Doża zawsze darzył tego złego człowieka wstrętem i pogardą. Lecz ostatnimi czasy na samą myśl o nim zaczynał odczuwać lęk. Dziwił się, że i teraz nie rozkazał go schwytać i uwięzić za odpowiedź, która wydała mu się zuchwałą groźbą.
Czyżby ten szatan i jego bezwzględną stanowczość magnetyzował i pogrążał w bezwład?!
Tu już władca poprzysiągł sobie niezwłocznie skończyć z człowiekiem, będącym jego zmorą i grozą. Lecz mimo silnego postanowienia, zwlekał – i coraz większa trwoga ogarniała go przed tym szydercą.
Miniatura była już gotowa. Przedstawiała portret doży w pełnej postaci, cały wielkości zwykłego chrabąszcza.
Klienci bardzo rzadko zaglądali już do ponurej pracowni tajemniczego mistrza. Jedyną osobą, która stale się tam krzątała, był wyrostek niemowa, służący do posyłek i tarcia farb. A od czasu do czasu pojawiała się Lucyna, niedawno tak piękna i młoda, a dzisiaj stara i jak parka szpetna. Porzucona przez dożę, udała się do artysty w nadziei, że tam pozyska miłość i przytułek. Lecz malarz, niewzruszony, szydził z niej bezlitośnie, a jeśli ją wpuszczał do siebie, to tylko dlatego, że sprawiało mu przyjemność widzieć na tej zmienionej twarzy dowód, jak działa jego czarnoksięska sztuka.
Tymczasem coś dziwnego działo się z dożą. Jego potężny umysł wyraźnie tracił swą sprężystość; serce kurczyło się, coraz to skąpiej zasilane sokami życia. Nerwy ściągały się i skracały, skupiając wewnątrz z niepojętą siłą i jakby stłaczając w niewidzialnych prasach całą zewnętrzną tęgość jego budowy. Wszystko to razem czyniło wrażenie pewnego przygarbienia i osunięcia się, właściwego ludziom zaczynającym się starzeć.
Już w tydzień po ukończeniu miniatury wysoka postać władcy uległa znacznej zmianie. On, który (pozwolimy sobie zaczerpnąć porównań z dowolnej epoki) miał wzrost Piotra Rosyjskiego, dorównywał już teraz wyglądem ledwie Napoleonowi Wielkiemu i stopniowo zaczynał się zniżać do Władysława Łokietka…
Lecz zarówno jak on sam, tak i nikt z jego otoczenia nie dostrzegał tej tajemniczej przemiany wielkości. Wszystkim się zdawało, że del Astro nigdy nie był dwumetrowym olbrzymem, lecz że zawsze wyglądał tylko jak Łokietek.
Że zachodzącej równolegle z obniżaniem się wzrostu, podobnej zmiany wewnętrznej, to jest karłowacenia duszy, nie dostrzegł w sobie sam władca, temu nie można się dziwić: to cecha wszystkich zaczynających duchowo maleć… Nawet i ogół nie widzi zazwyczaj tego wewnętrznego marnienia w osobach swych panujących. Lecz dla zmian zewnętrznych, w cielesnej budowie, ogół miewa ostry wzrok i pamięć.
Tak demoniczna potęga sztuki straszliwego malarza zdołała paraliżować uwagę nawet wielotysięcznych tłumów. Nikt się nie domyślał, że tu zachodzi zmiana, biorąc ciągłe następstwa za trwały stan uprzedni…
Doża pracował samotnie w jednej z dużych sal bibliotecznych swego wspaniałego pałacu. Nikomu nie wolno było tam wchodzić bez wezwania.
I siedział teraz władca w wygodnym, bogato rzeźbionym fotelu, zagłębiony w badaniu map rozłożonych na szerokim stole.
Był to już karzeł zupełny…
Nie spostrzegł wcale, że jego zwisające z siedzenia stopy dalekie są od dotykania podłogi… Nie spostrzegł tego zupełnie i nie czuł nawet, że z każdą chwilą staje się coraz mniejszy…
Był już tak drobny, że nie mógłby nawet zejść z krzesła, lecz zajęty pracą, nie zastanawiał się nad tym. Nareszcie spostrzegł, że nie potrafi wykonać zwykłej czynności wstania i pójścia po posadzce… Możliwszym okazało się wskoczyć na stół. Co też uczyniwszy, chciał coś zanotować na planach – i zdziwił się bardzo, że musi ująć pióro oburącz; a kiedy chciał zanurzyć je w atramencie, z przerażeniem zorientował się, że nie potrafi tego dokonać, nie wszedłszy na jakiś wyższy przedmiot. Musiał więc wskoczyć na najbliższą, znajdującą się przy ścianie, tuż ponad stołem, półkę z dokumentami…
Już ledwo wzrostem dorównywał kałamarzowi. Trudno opisać wrażenia biednego doży: miotała nim rozpacz, strach, przerażenie… Nie rozumiał zupełnie, co się z nim stało… jak we śnie, nie kontrolując umysłem swego dziwnego położenia.
Nieświadomy faktu, że jest tak niesłychanie mały, czuł tylko, że nie uda mu się zejść na dół z półki, na której się znajdował. W tak ryzykownym skoku mógłby połamać sobie nogi… Łatwiej było piąć się do góry: w jego subtelnych już teraz – jak u owada – członkach narodziła się zdolność łażenia po ścianie. Dzięki mikroskopijnej drobności kończyn czepiał się niedostrzegalnych dla oka ludzkiego nierówności, spowodowanych przez pory w drzewie. Piął się ku coraz wyższym przedziałkom, snuł się po nich jak mucha, szperał po notatkach i wreszcie dotarł do miejsca, gdzie zaczynały się biblioteczne szafy. Tam oto, zalazłszy do szafy z książkami, chodził to tu, to ówdzie, jak po lesie, błąkając się między ogromnymi tomami; z ich szpar majaczyły złowrogo czarne potwory liter i gdzieniegdzie wężowym skrętem wyzierał straszny czerwony smok inicjału… Władca nasz tułał się po starych pergaminach, po różnego rodzaju zmurszałych aktach, zupełnie nie zdając już sobie sprawy z tego, co robi i gdzie się znajduje. Nareszcie stanął na szczycie jakiejś zakurzonej kroniki. Obejrzał się dookoła: pokój biblioteczny wydał mu się olbrzymim jak świat i pustym jak bezmiary, a szpargały, po których łaził, co najmniej wielkości Apeninów… Gdy spojrzał w dół, patrzył jak gdyby z piramidy… Był tak wysoko, że doznał choroby wyżyn – i spadł, jak w przepaść, w szczelinę, pomiędzy straszne foliały…
Obezwładniony upadkiem, leżał bez przytomności, gdy naraz jakieś złowrogie głosy uderzyły jego słuch. Zwierzęta, których dawniej się nie lękał, zbliżały się szybko i groźnie, zbiegając po szafach z piskiem i łomotem. Pisk ten tak go przeraził – był dlań ogromnym rykiem… Dziś w wyobraźni bezbronnego potentata myszy wyglądały tak groźnie, jak dziki lub niedźwiedzie… Oto ukazały się i wpadły drapieżne… A tymczasem – powoli – z potężnej sieci powrozów spuszczał się z góry, po cichu, olbrzymi, ciemny, sześcioręki potwór, utkwiwszy żarłoczny wzrok w nieszczęśliwą ofiarę…
W tej samej chwili, gdy doża ginął śmiercią tragiczną, stał się wypadek, który poruszył całe miasto.
Wspaniały pałac jego zatrząsł się nagle w posadach i jakby gromem podcięty, runął.
Malarz siedział w pracowni i z zadowoleniem przyglądał się jakiejś swej świeżo ukończonej pracy, gdy nagle drzwi się otwarły i wpadła zdyszana Lucyna. Ujrzawszy ją, szybkim ruchem przystawił do ściany i zasłonił kotarą rozpatrywany obraz.
– Słyszałeś, co się dzieje? – zawołała. – Pałac doży zapadł się i pod gruzami zagrzebał władcę. Okropne zniszczenie! Sam gruz i zwaliska!
Usta malarza wykrzywił trudny do określenia wyraz.
– Lecz jakże ja teraz jestem nieszczęśliwa! Słuchaj! – zaczęła błagać – Ty mnie już teraz nie odtrącisz. Po śmierci doży czeka mnie nędza zupełna. Nie będę miała już i tej skromnej pensji, którą mi dawał z łaski. Ty jesteś samotny, zamieszkam u ciebie, będę ci służyła, byleby tylko być z tobą, mistrzu! Nie odtrącaj mnie! Zobacz, nie jestem przecież tak brzydka i stara, jaką ludzie chcą mnie widzieć… Tu wskazała na swoją twarz, pokrytą warstwą kosmetyków, na próżno usiłujących zakryć szpetotę zmarszczek i wykrzywień.
Malarz obojętnie wzruszył ramionami.
– Tak?! – krzyknęła nerwowo i szybko podbiegłszy do ściany, odsłoniła ukrywany przed nią obraz. – Tak?!… Domyślałam się… To ty jesteś tym sprawcą! Ty jesteś tym strasznym zbrodniarzem!
Obraz przedstawiał zwaliska pałacu doży; te same gruzy, o których przed chwilą mówiła, ujrzała tu namalowane z uderzającą dokładnością.
Myśl jasna jak piorun przemknęła jej po głowie…
– To ty jesteś przyczyną tego wszystkiego! Idę natychmiast i rozgłoszę po mieście!…