Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
"Wesoły marszałek" i inne opowiadania Bogusława Adamowicza. Zbiór pierwotnie wydany w 1922 roku.-
Das E-Book Wesoły Marszałek wird angeboten von SAGA Egmont und wurde mit folgenden Begriffen kategorisiert:
Młoda Polska, nowele, opowiadania
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 75
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Bogusław Adamowicz
SAGA Egmont
Wesoły Marszałek
Copyright © 2018 SAGA
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788711677117
1. Wydanie w formie e-booka, 2018
Format: EPUB 2.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.
SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont
Przygoda, którą opowiem, miała miejsce na Litwie około r. 1880, gdy po ukończeniu szkół odbywałem w wojsku obowiązkowe lata mustry. Siedziałem z oficerami w skromnem kasynie, w miasteczku B — e powiatu Borysowskiego, gdzie pułk nasz stał garnizonem. Było to w środku zimy podczas ostrych marszów. Skończyliśmy ledwo obiad, a już ciemniało na dworze. Rozmowa, zwykle nudna w obecności zwierzchników, tym razem się ożywiła. Ktoś zaczął się rozwodzić na temat spirytyzmu.
Byłem podówczas bardzo młody, na rzeczy się nie znałem, ale kategorycznie nie wierzyłem w duchy. Nie mogłem się nie unieść, słuchając śmiesznych bajań, i wytaczałem raz po raz ciężkie kolubryny mojej młodzieńczej trzeźwości racjonalistycznej. W najwymowniejszem miejscu przerwał mi stary pułkownik.
— Słuszność po pańskięj stronie, rzekł, Mieczysławie Stanisławowiczu. Wszystkie historje o duchach da się wytłumaczyć w sposób naturalny, jakimś najczęściej figlem, albo złudzeniem optycznem, albo poprostu tchórzostwem, bo strach ma wielkie oczy. Chociaż .. niema prawidła bez wyjątku… Kiedyś pan sam się o tern przekona; bo któż się nie przekona?..
Pułkownik ziewnął czy westchnął, przymykając oczy, w zamyśleniu jął bębnić palcami po stole.
— Ciekawy też byłbym, podjął znów po chwili, jakby to pan się poczuł w wypadku spotkania się w nocy sam na sam z takim „wesołym marszałkiem?.“
To mówiąc zatrzymał na mnie dłużej swe blado szare oczy, w których z pod tłustych powiek błysnęło jakieś ostrzejsze światło przeświadczenia.
— Historja o tym-upiorze wygląda na śmieszną plotkę, jednak opowiadają ją tacy ludzie i w taki sposòb, że wprost nie wypada nie wierzyć…Zresztą wskażą panu i miejsce, i czas, i nawet zaofiarują konie. Kto chce ten może sprawdzić choćby zaraz. Ja na to się nie piszę przez wzgląd na… mój reumatyzm, bo w nawiedzonych domach się nie pali w piecach.. Tak… tak… uśmiechnął się z goryczą.
— Wesoły marszałek? zapytałem szyderczo. Ktoż to taki być może? Jeżeli duch, to chciałbym go zobaczyć.
— Zobaczyć go nie trudno, przy dobrej chęci. A jest to pewnie upiór. bo po śmierci chodzi. Jak się nazywał za życia, o tern legenda milczy. Miał być marszałkiem szlachty gdzieś w tych stronach, za czasów Mikołaja I-go
A trzeba panom wiedzieć, że tym dygnitarzom szlacheckim, polskiego pochodzenia nie brakło charakteru i oryginalności. Jeden z nich, jeśli nie mylę się, Miński, kazał się portretować po tysiące razy, poto, by naśladując cesarza, rozdawać sympatykom swe podobizny. Inny znów taki marszałek już pół wieku temu zaczął budować pałac na tak wielką skalę, że chyba za sto lat jeszcze nie będzie ukończony, ale już dziś ten pałac wspaniałością i skarbami sztuki może rywalizować z najprzedniejazemi rezydencjami w całem impęrjum Rosyjskiem. Słyszałem i o takim, który w ciągu całego życia nie zdjął ani razu z głowy swojej mycki, co prawda bardzo ładnie wyszywanej złotem, wzbudzając posądzenie, że był piętnowany. W testamencie nawet nakazał, by jej nie tykano… Poszła więc z nim do grobu ta dziwna tajemnica.
Nasz straszący dygnitarz, jak sama nazwa mówi, odznaczał się zapewne zaletami, humoru. Był może złośliwym szydercą, może wesołym hulaką; a tern się różni od innych, że nawet po śmierci nie lubi sypiać w nocy. Chodzi po swem mieszkaniu, szpera, gospodarzy, jak czynił to za życia, najczęściej jednak przesiaduje w salonie przed kominkiem, jakby się grzał przed ogniem. którego tam niema…
Widziałem jego fotel w dzień i w towarzystwie… — Tu się zasępił pułkownik i na chwilę przerwał. — Podobno dotąd jeszcze stoi na tem samem miejscu… Byłem tam wówczas… gdy to zwiedzaliśmy ten dom… zapowietrzony. Nie wiemco mogło być strasznego w tym marszałku, chociaż… Właściwie jeden tylko charakterystyczny słyszałem o nim szczegół: miał on podobno tak wielką słabość do odznak, że nawet na szlafroku nosił swe ordery. I na świat zjawia się z za grobu w galowym mundurze, ze złotym kołnierzem, obwieszony „krzyżami i „gwiazdami“.
— Chciałbym, rzekłem, pogadać z tym oryginałem. Możebym coś się mógł dowiedzieć o tamtym świecie — od naocznego świadka.
— To trzeba jechać tam i przenocować.
— A gdzież to jest?
— Oh, wcale niedaleko. — Nie dalej niż wiorst dziesięć od tego miasteczka, za karczmą Kalumnicą, o którą dopytać się można w pierwszym lepszym zajeździe. W miejscowości odludnej, w pobliżu Berezyny stoi tam dom opuszczony od już bardzo dawna. Jest to dworek szlachecki, a raczej były folwark. Tam mieszkał nasz marszałek po dymisji, tam umarł i od wielu lat już straszy. Przy dworze jest oficyna, w niej były sługa jego Tatar-odludek, coś jakby stróż cmentarny, pilnuje porządku w apartamentach po śmierci swego pana. Ten stary warjat, figura zresztą mocno podejrzana, najlepiej zna i rozumie całą tę historję. Ale dotychczas nikt jej nie wyjaśnił.
Tajemniczy ton opowiadania zaczynał mnie intrygować…
— Wartoby ją wyświetlić, panie pułkowniku.
— A wartoby.. Lecz sądzę, tu zwrócił się żartobliwie do, najsympatyczniejszego z mych kolegów — że nawet nasz doktór, który bez strachu kraje trupy, nie zdobyłby się na taką odwagę!..
— A jeśli się zdobędę? odrzekł zagadnięty.
— No, no, nie radzę nikomu wdawać. się w te głupstwa… Chowajmy nasze nerwy dla ważniejszych rzeczy.
— Idę o zakład, że…
— Tylko bez żadnych zakładów, — z powagą rzekł pułkownik. W podobnych sprawach niema nic głupszego nad zakłady.
— Teraz pozwólcie mi nieco się zdrzemnąć przed partją preferansa.
— Przenocuję w tym dworze, odezwał się po wyjściu pułkownika doktór.
— Chce pan koniecznie i z duchem się poznajomić?
— A właśnie chce mi się tego? — Doktór był w całym słowa znaczeniu dobrym chłopcem; miał, jak się to mówi, „szeroką naturę“, lubił szastać pieniędzmi, olśniewać dowcipem i ogładą. Słynął też z wielkiej łatwości zawierania stosunków. Nie było domu w miasteczku, począwszy od aptekarza, a kończąc na właścicielu sklepiku, gdzieby go nie respektowano. Gorzej rzecz miała się w stosunku do miejscowych obywateli ziemskich, do których dla mnie, jako dla Polaka, był łatwiejszy dostęp. Większa nasza zażyłość łączyła mnie z państwem C. Do nich jednak nie chiałem go wprowadzać, by nie dopuszczać Moskali do polskiego towarzystwa. Zwłaszcza ze względu na pannę Jadwigę,—istotny kwiat anielstwa, jaki wydają czasem zacisza wiejskich dworów, odmòwiłem doktorowi pośrednictwa, mimo że mówił po polsku, co było niezmierną rzadkością pośród oficerstwa.
— Koniecznie muszę przenocować u wesołego Marszałka! — powtórzył.
— O cóż chodzi, prosimy.
— Tylko warunek — nie odkładać!..
— Dobrze. Dziś o dziesiątej wyjeżdżam stąd, doktorze, do owej karczmy, stamtąd już sam pieszo udam się do dworu, dostukam się do tego Turka czy Tatara i nakażę, aby ci nocleg przygotował.
— Tylko nie dziś, — rzekł doktór. — Za nic w świecie dzisiaj.
Zaśmiano się.
— Umówmy się więc na jutro, co wam szkodzi, za to nietylko spędzę tam noc całą, lecz nawet podejmuję się, przeszkodzić temu głupiemu duchowi usiąść na ulubionem miejscu, gdyż sam zasiądę w fotelu i nie wstanę, choćby się mury waliły.
— Jeźeli tak, to ja mogę wyręczyć cię, kochany doktorze, rzekłem, zdziwiony i podrażniony nieco tą jego wielką odwagą, o którą go nie posądzałem dotychczas. Chociaż też wolałbym odłożyć to do jutra. Mam dzisiaj tańczyć u znajomych. I zapowiada się kulig na Berezynie… Przyrzekłem, że będę.
— U państwa C.? — podchwycił z radością doktór — O, niech pan się nie troszczy! Ja wytłumaczę pańską nieobecność.
— Więc pan już ich poznał?
— Tak. Wczoraj miałem przyjemność poznać brata panny Jadwigi i jestem dziś zaproszony na kulig.
— Doprawdy rzadki to dar, tak łatwo zbliżać się z ludźmi.
Byłem nieco żdziwiony… Lecz piękność panny Jadzi nie obchodziła mię na tyle, bym miał narzucać swą opiekę. Od roku miałem już narzeczoną, czekałem tylko na możność porzucenia służby, by wziąć ślub. A ten wesoły doktorek, jak widzę, miał i tutaj szczęście… Podałem mu dłoń, którą uścisnął skwapliwie i z wielką serdecznością.
— Więc zakład?
— Zakład!
— Tylko, czy, mam tam siedzieć przez noc całą, spytałem?
— O nie. Tam jest za zimno, wystarczy dwie godziny: od ll do l-szej po północy.
— Trzeba ten czas przepędzić w fotelu marszałka? — Zgoda.
— O kosz szampańskiego.
Rozeszliśmy się obaj, zadowoleni z siebie.
Wieczorem tegoż dnia, o umówionej godzinie, zaopatrzony w zapałki i zapasową świecę do latarni, zgóry bowiem wiedziałem, że przy podobnych zakładach bywa się narażonym na przeróżne figle, zabrałem się do rzeczy najważniejszej do obejrzenia rewolweru. Bo duchy, moi panowie, mają to do siebie że czasem od nich odskakują kule. Warto więc zawsze sprawdzić, czy nie są powyjmowane przez jakąś tajemniczą dłoń, sprzyjającą zaświatom i zastąpione kłakami lub papierem.
Rewolwer znalazłem we wzorowym porządku.
Wsiadłszy tedy w sanki, kazałem się wieżć do wiadomej karczmy. Droga szła lasem dosyć gęstym, który w miarę oddalania się od miasta coraz bardziej głuchnął. Wjechałem nareszcie jakby w jakiś kurytarz ciasny, w jakiś tunel niemiłosiernie długi i prawie zupełnie ciemny. Bo niebo ledwo miejscami dawało znać o sobie, że istnieje. Dopiero po dobrej godzinie zaczęło szarzeć w koło mnie. Kiedy wyjechaliśmy na jakąś większą polanę, — spostrzegłem, że już księżyc gramolił się na sosny.
Tutaj dopiero przyszły mi na myśl strachy, ale to prawdziwe strachy: mianowicie wilki. W tej porze roku zgłodniałe bestje włóczą się wielkiemi zgrajami, a można sobie wystawić, jakie są w kupie zajadłe, jeżeli czasem w pojedynkę nawet wskakują na ganki odludnych dworòw, albo czatują zuchwale przed drzwiami chałup samotnych. Opowiadano o tem niestworzone rzeczy. Trzymając więc w pogotowiu broń, wpatrywałem się w ciemne zarośla, bo las się już rozstępował. Wytężałem słuch.
Na szzęście nie doszło uszu moich nic podejrzanego. Nie doznawszy żadnych przygód, stanąłem w szczerem polu przed ową Kalumnicą, zwykłą żydowską karczmą, ledwo trzymającą się na nogach, a krzywą i pochyloną, jakby nieudana babka wielkanocna.
Przyjęto mię gościnnie, to znaczy, że prędko podano samowar. Po krótkim wypoczynku rozpytałem o dalszą drogę arendarza, który nie bez zdziwienia, lecz i nie bez jakiejś utajonej niechęci udzielał mi objaśnień. Kręcił głową, mlaskał językiem, aż wreszcie nie wytrzymał i pozwolił sobie dać wyraz swemu niezadowoleniu.
— Czy to pan oficer naprawdę chce tam iść sam, teraz, w nocy czy pan tylko żartuje?
— Bynajmniej. Pójdę tam za chwilę. —