Czas wodnika - Mirosław Piotr Jabłoński - E-Book

Czas wodnika E-Book

Mirosław Piotr Jabłoński

0,0

Beschreibung

Lem, Zajdel i... Mirosław Jabłoński. Zbiór opowiadań "Czas wodnika" ustawia autora wśród klasyków polskiej fantastyki naukowej.12 zamieszczonych tu utworów reprezentuje różnorodne style w obrębie science fiction. Pojawia się w nich hipoteza dotycząca istnienia innych "światów rozumnych", odbywają się podróże kosmiczne i temporalne. Dostajemy wątki apokaliptyczne oraz elementy grozy. A wszystko to okraszone sporą dawką humoru. Opowiadania powstawały w latach 1978-1986, częściowo były publikowane w czasopiśmie "Fantastyka".Dla miłośników wyobraźni Arthura C. Clarka czy Henry'ego Kuttnera.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 205

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mirosław Piotr Jabłoński

Czas wodnika

 

Saga

Czas wodnika

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1990, 2022 Mirosław Piotr Jabłoński i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728492062 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

DRZEWO GENEALOGICZNE

Klinika Psychiatryczna

Forcetta Delano

Connecticut

10 sierpnia

Firma Prawnicza

Kinsey, Sheckley and Kinsey

Denver

Colorado

Szanowni Panowie!

Chcielibyśmy powierzyć Wam prowadzenie sprawy w interesie naszego pacjenta, który trafił do kliniki z winy firmy "Genealogis and Co." Z fragmentów pamiętnika naszego pacjenta, które załączamy, dowiedzą się Panowie, jaki był przebieg wypadków.

Jesteśmy bezpośrednio zainteresowani tą sprawą, gdyż tylko wygrana pacjenta, w imieniu którego występujemy, umożliwi mu zapłacenie za dokonane przez nas zabiegi neurochirurgiczne, których wyszczególnienie podajemy niżej.

Prosimy Panów o zapoznanie się ze wszystkimi dostarczonymi materiałami (fragmenty pamiętnika pacjenta, korespondencja z "Geanco", kosztorys wykonanych operacji i zabiegów, itp.). W razie potrzeby służymy wszelkimi dodatkowymi informacjami.

Z poważaniem Allan S. McCarthy

Drzewo genealogiczne

Fragmenty pamiętnika pacjenta Kliniki Psychiatryc/nej w Forcetta Delano

 

21 kwietnia, piątek.

Przeczytałem w gazecie ciekawe ogłoszenie. Otóż firma ,,Genealogis and Co." wykonuje dla zainteresowanych drzewa genealogiczne wraz z historią rodu. Zacząłem się zastanawiać, czy sobie takiego drzewa nie zafundować. Miałem, co prawda, kupić pralkę, ale pralką nie można Pochwalić się przed znajomymi mówiąc: to pralka z rodowodem!

 

22 kwietnia, sobota.

Stanowczo nie można porównać takiej pralki, choćby nawet śpiewającej, do drzewa genealogicznego. Fe! Jak mogłem myśleć o tak przyziemnym przedmiocie? Kupuję to drzewo!

 

23 kwietnia, niedziela.

Całą niedzielę spędziłem na szperaniu w domowym archiwum. Jestem zniechęcony. Przeszłość mojego rodu nie jest bynajmniej tak świetlana, żeby się nią chwalić. Dziadek Mateusz na przykład podłożył jakiemuś tam Smithowi świnię. To wynika z jego pamiętnika VII pod tytułem "Ameryka 2096-2100". A dziadek był taki dobry dla mnie! Swoją drogą ciekaw jestem, jak wygląda taka świnia1? Może to, co dziadek zrobił, było dobre dla tego Smitha?

 

24 kwietnia, poniedziałek.

Z samego rana poszedłem do "Genealogis and Co.". Dyrektor był bardzo miły, oświadczył, że żadna historia rodu klienta nie jest potrzebna. "Geanco" tworzy ją wedle życzenia. Trzeba tylko uważać, żeby nie przesadzić z wybielaniem przodków, bo to czasem pociąga za sobą nieprzewidziane skutki. Dyrektor, widząc, że się waham, powiedział, że wypadki takie zdarzają się bardzo rzadko, więc spokojnie mogę sobie zamówić drzewko. Spytał też, do którego wieku wstecz ma ono sięgać. Powiedziałem, że me liczę się z kosztami, więc może być od XVI wieku, z zaznaczeniem, kto był protoplastą rodu. Dyrektor zapytał jeszcze, jak wysokie mam mieszkanie. Trochę mnie to zdziwiło, ale odparłem, że to bez znaczenia, bo sufit można podnieść. Dowiedziałem się jeszcze, że w sobotę muszę być w domu, bo dostarczą drzewo. Pożegnaliśmy się jak starzy znajomi. Bardzo miły był ten dyrektor!

 

25 kwietnia, wtorek.

Szukałem w encyklopedii słowa "świnia". "Wielka Encyklopedia Wszechczasów i Wszelkich Wyrazów" wyjaśniła, że jest to archaiczne zwierzę domowe hodowane w celach ozdobnych. A więc podłożenie świni przez mojego dziadka Mateusza owemu Smithowi było rzeczą pozytywną. Coś w rodzaju podarunku. Zatelefonowałem zaraz do "Geanco" i poleciłem ten fakt w należyty sposób wyeksponować w moim drzewie. Dyrektor był tym trochę zdziwiony, ale gdy powiedziałem, że za to płacę osobno, uległ.

26 kwietnia, środa. Oczekiwanie.

 

27 kwietnia, czwartek. Czekam.

 

28 kwietnia, piątek.

Postanowiłem, że urządzę małą bibkę dla kilku przyjaciół z okazji kupna drzewa.

 

29 kwietnia, sobota.

Od rana na nogach. Całą noc nie spałem. Zupełnie jak dziecko! O pierwszej po południu, kiedy już niemal umierałem z niecierpliwości, dzwonek! Otwieram drzwi i... pakuję-twarz w jakieś ostre gałązki. Przede mną uśmiechnięty dyrektor "Geanco" i dwóch pomocników taszczących wielką donicę, w której mieszczą się korzenie ogromnego drzewa.

Zgłupiałem. Więc to jest moje drzewo genealogiczne? Toż to baobab!!! Już sama donica nie mieści się w drzwiach, a co dopiero reszta?! Ale dyrektor i jego pomocnicy nie zrażają się. Kazali mi przewrócić ścianę, która nie chciała potem stać prosto, ale podkleiłem ją taśmą przezroczystą. Tymczasem tamci postawili drzewo na środku pokoju i nie wiedzieć z czego są strasznie zadowoleni. Jestem bliski płaczu. Nie tak wyobrażałem sobie mój nabytek! Dyrektor pociesza mnie, wciska mi do ręki "Instrukcję obsługi i pielęgnacji drzewa genealogicznego". Mimo wszystko jestem niepocieszony. Drzewo zajmuje pół pokoju. I jeszcze trzeba sufit podnosić. Jeden z tych tragarzy siadł drugiemu na barana

I wspólnie zaczęli pchać powałę ku górze. Podnieśli o jakieś piętnaście centymetrów. Gdy obaj, czerwoni z wysiłku, kończyli pracę, wpadł sąsiad z góry.

Bez żadnych wstępów nazwał mnie idiotą, powiedział, że to, co zrobiłem, jest karygodne, bo podnosząca się wraz z moim sufitem jego szafa zgniotła z kolei o jego sufit przebywającego czasowo na tej szafie kota. Poradziłem mu, żeby i on podniósł swój strop, ale odparł, że to niemożliwe, bo jego sąsiad z góry przez to ciągłe podnoszenie sufitów porusza się od roku na czworakach. Doszło do tego, że po ulicy chodzi na rękach i nogach, przystając przy okolicznych drzewkach... Sąsiad krzyknął jeszcze, że sprawę kota skieruje do sądu i wyszedł. Byłem tym wszystkim tak załamany, że zacząłem szukać siekiery, ale dyrektor udaremnił moje drzewobójcze zamiary, wiążąc mnie paskiem od spodni. Potem, za pomocą czułej perswazji, po której mam jeszcze kilka sińców, wyjaśnił mi, że tego robić nie wolno, dopóki nie zapłacę rachunku. Wtedy mogę sobie z rzeczonym drzewem zrobić, co mi się tylko żywnie podoba. Zapłaciłem i wyniósł się, zostawiając jakieś torebki i książki. Na razie nie byłem ich ciekawy. Zażyłem środek nasenny i postanowiłem to wszystko przespać.

 

30 kwietnia, niedziela.

Obudziłem się z potwornym bólem głowy. Wzrok mój padł, oczywiście, najpierw na drzewo, a potem na pozostawione przez dyrektora "Geanco" pakunki. Wziąłem do ręki książki. Pierwsza z nich, "Nawożenie", przedstawiała sposób nawożenia drzew genealogicznych oraz podawała pełny wykaz możliwych do stosowania nawozów. Między innymi zawierała takie pozycje, jak: dwufosfat genealogiczny, azotan prababko-wy, siarczek protoplasty, wyciąg z ziemi grobu rodzinnego (której to zresztą dostarczało "Geanco"), fosforan zarodu, to jest założyciela rodu, i wiele innych.

Cisnąłem książkę pod łóżko i zabrałem się do następnej. Była to "Instrukcja posługiwania się drzewem G". Ponieważ aby się z nią zapoznać, należało najpierw dokładnie obejrzeć całe drzewo, a więc wstać, odłożyłem tę lekturę na bok. Trzecią broszurą była już wspomniana "Instrukcja obsługi i pielęgnacji drzewa genealogicznego". Była ona co najmniej niezrozumiała. Do tej pory nie wiem, czy należy uważać to drzewo za formę naturalną, czy nie. Zresztą producenci sami zdawali się tego nie wiedzieć, plącząc się mocno w wyjaśnieniach. Co do pielęgnacji, to drzewo trzeba nawozić, podlewać roztworem pradziadka potasu oraz codziennie przemywać gałązki i liście rozpuszczonym w alkoholu wodorotlenkiem rodziców.

Już ja cię będę przemywał! - pomyślałem mściwie, ale zaraz rozczuliłem się. Przecież moi przodkowie niczemu nie są winni, nie zasłużyli na to, abym ich z premedytacją nie przemywał wodorotlenkiem rodziców. Wyszedłem z łóżka i serdecznie pocałowałem drzewo w prapraprababkę mojej babki Helen.

Tu się połapałem, że żadnej babki Helen nigdy nie miałem, nie istniała tym bardziej jej prapraprababka, ale wydało mi się to bez znaczenia. Skoro byłem już na nogach, zajrzałem do pozostawionych przez dyrektora "Geanco" pakunków. Znajdowały się w nich nawozy, alkohol do rozpuszczania wodorotlenku rodziców, mała broszurka i wielki rozpylacz. Pomyślałem, że rzeczy te mają jakiś związek ze sobą, więc zająłem się książeczką.

Było to popularnonaukowe opracowanie na temat szkodników pasożytujących na drzewach genealogicznych oraz sposoby ich zwalczania. Do szkodników owych należą: rdza genealogiczna, grzybek szwagrowy pasożytniczy, dziadek zjadek oraz najgroźniejszy z nich - kornik latoroślowy, atakujący najchętniej pędy młode. Środki zwalczania pasożytów to: kwas genealonukleinowy, antyszwagrówka, azotyn stryja. Korniki niszczy się natomiast za pomocą młoteczka. Gdy tylko kornik wychyli łepek z drzewa, należy go szybko uderzyć młoteczkiem. Rekord w polowaniu na korniki latoroślowe wynosi 10k/24h, co oznacza dziesięć korników na dobę. Owa niewielka liczba upolowanych korników wynika stąd, że bardzo niechętnie wychylają się. Broszura zaleca w związku z tym ciche nucenie najnowszych przebojów, co wywabia korniki na zewnątrz. Dla niemuzykalnych sprzedawane są odpowiednie nagrania. Zemdlałem.

 

"Genealogis and Co." Wichita Falls Oklahoma 14 sierpnia

Klinika Psychiatryczna Forcetta Delan Connecticut

Szanowni Panowie!

W odpowiedzi na list Panów z dziesiątego sierpnia bieżącego roku, w którym to piśmie zakomunikowaliście nam o zamiarze zwrócenia się do firmy adwokackiej w celu uzyskania dla swojego pacjenta, a naszej ,,ofiary"! odszkodowania za poniesione straty pieniężne i moralne, oświadczamy, co następuje:

Drzewo genealogiczne typu G-275-Y, dostarczone przez "Genealogis and Co." Waszemu pacjentowi, jest dopuszczonym do sprzedaży drzewem popularnym, wielokrotnie badanym i zabezpieczonym przed wszelkiego rodzaju dolegliwościami (rdza genealogiczna, grzybek szwagrowy pasożytniczy, dziadek zjadek i inne).

Wszystkie fakty opisane przez Waszego pacjenta musiały wyniknąć z nieprawidłowego posługiwania się tymże drzewem (model G-275-Y). Z tego więc względu wszelkie roszczenia Waszego pacjenta są bezpodstawne i w wypadku zwrócenia się do firm prawniczych jesteśmy w stanie obalić przy pomocy ekspertów genealogii wszystkie zarzuty kierowane pod naszym adresem.

Rozumiemy, że zadłużenie pacjenta w Waszej Klinice zmusza Panów do wystąpienia w jego imieniu do sądu, ale wątpimy, czy jest to opłacalne. Koszt zabiegów, których Panowie dokonali, wynosi czterdzieści pięć tysięcy dolarów, podczas gdy w razie przegrania przez nas sprawy możecie liczyć na odszkodowanie w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów.

Z poważaniem Robert Mennering dyrektor "Geanco"

 

Między jawą a snem.

Wydaje mi się, że jestem jakimś dziwnym zwierzęciem z długim ogonem, zwierzęciem podobnym nieco do człowieka i skaczę po drzewie genealogicznym. Może to zwierzę to właśnie świnia? Wydaje się wcale miłe.

 

Nie wiem, jaka data.

Ocknąłem się z omdlenia. Wszystko na swoim miejscu, niestety! Spojrzałem na zegarek. Jego kalendarz wskazywał datę 31 kwietnia. A więc jest pierwszy maja. Ucieszyłem się, że jeszcze potrafię logicznie myśleć.

 

l maja, poniedziałek.

Ciągle ten sam dzień. Mimo że to święto, w skrzynce na listy coś było. Myślałem, że może Anna napisała, ale to tylko reklamówka młoteczków i stołeczków do polowania na korniki latoroślowe. Zamówienia na owe przedmioty przyjmuje firma "Młostogenealogon". Niech ją szlag trafi!! Cisnąłem reklamówkę do zsypu. Postanowiłem, że skoro dziś jest święto pracy, to i ja nie tknę się swojego drzewa. A jutro zabiorę się do "Instrukcji posługiwania się drzewem Genealogicznym"

 

2 maja, wtorek.

Dla relaksu przeglądałem początkowe karty mojego pamiętnika i mało mnie krew nie zalała. Czemu sobie nie kupiłem tej pralki? Pralka robiłaby za mnie, a tak ja muszę chodzić koło tego przeklętego drzewa.

Dzisiaj dokładnie mu się przyjrzałem. Na oko wygląda jak zwykłe drzewo i gdyby nie moje zaufanie do "Geanco" pomyślałbym, że wycięto je w pobliskim parku. Z potężnej plastikowej donicy wystaje gruby pień, na którym znać ślady wielu odciętych potężnych konarów. Są to, według "Przewodnika po drzewach genealogicznych" przywiązanego do pnia, dawno wymarłe gałęzie mojego rodu. Wyżej wyrastają grube konary, z nich duże gałęzie, potem coraz to mniejsze, zakończone pojedynczymi listkami. Przy każdej gałązce znajdował się kartonik z wypisanym imieniem i nazwiskiem oraz datami urodzenia i śmierci każdego mojego przodka. Sprawdziłem potem, co jest z dziadkiem Mateuszem. Wlazłem na szafę i zobaczyłem... świnię!

 

2 maja, wtorek (po południu).

Zabrałem się do lektury "Instrukcji posługiwania się drzewem G". We wstępie przeczytałem, że: Drzewo genealogiczne, typ G-275-Y, jest popularnym domowym drzewem genealogicznym powszechnego użytku. Przystosowane jest ono do czułej opieki i pielęgnacji. W celu odszukania jakiegoś przodka na drzewie należy posługiwać się zamieszczonym na końcu spisem alfabetycznym lub chronologicznym, gdy nie znamy imion lub nazwisk. Całe drzewo, dla łatwiejszej orientacji, zostało podzielone na sektory, a w drastycznych przypadkach należy postępować według wskazań tego typu: babki Betsy szukamy z lewej strony drzewa, na trzecim konarze od dołu, w części środkowej, na prawo i trochę z tyłu za dziadkiem Rolandem.

Idąc za tymi wskazówkami w oznaczonym miejscu znalazłem swego własnego wnuka, który chwilowo był jednocześnie moim dziadkiem George'em. Obok znajdował się stryj Dick z matką babki Helen, która tymczasowo była jego żoną. Popatrzyłem na to wszystko ze zgrozą. Takie zepsucie moralne w mojej rodzinie! Ale to jeszcze nic! Okazało się bowiem, że moja ciotka Jona ma... ehm... coś wspólnego ze mną samym. Zajrzałem jeszcze do historii mojej rodziny zamieszczonej w tej wspaniałej książce, ale bzdury, jakie tam wyczytałem, o mało nie przyprawiły mnie o atak serca. Pomyślałem jeszcze, że mniej kłopotu miałbym z obsługą rakiety niż tego drzewa, a na pewno dużo mniej książek byłoby do nauki pilotażu.

 

3 maja, środa.

Podlałem drzewko pradziadkiem potasu, przemyłem gałązki i liście wodorotlenkiem rodziców rozpuszczonym w alkoholu, ale zaraz zrozumiałem, że źle postąpiłem, bo całe drzewo zaczęło się chwiać na boki jak smagane wichurą. Zwłaszcza gałąź wuja Edgara, który był pijanicą. Postanowiłem nie rozpijać go pośmiertnie i profilaktycznie spryskałem gałąź antyszwagrówką i azotynem stryja, czym zaskarbiłem sobie na pewno jego pozgonną nienawiść i pogardę. Wuj Edgar zawsze mówił: "Co to za mężczyzna, który nie pije?!", nigdy też nie uważał mnie za stuprocentowego przedstawiciela rodu męskiego. Chyba miał rację. On nigdy nie kupiłby jakiegoś drzewa genealogicznego, tylko najzwyczajniej w świecie poszedł do pubu i po prostu przepił te pieniądze. Patrząc melancholijnie na niego wypiłem sam resztkę alkoholu, po czym wyzywająco spojrzałem na wuja. Wydawało mi si?, że się uśmiecha, ale to chyba niemożliwe!

 

4 maja, czwartek.

Wuj Brent zakwitł. Zakwitła też moja wcześnie zmarła siostrzenica

Lorain. Miała zaledwie szesnaście lat. Obawiam się, żeby ten stary zbereźnik, Brent, nie uwiódł jej. Gdy przechodzę obok drzewa, to nie oddycham. Żeby nie zapylić. Moja siostra Agata nie wybaczyłaby mi nigdy, gdybym tego nie dopilnował. Zmieniła kolor liścia, a więc także obawia się zapylenia.

 

5 maja, piątek.

Nie upilnowałem. Zapylił ją. Wykorzystał noc. bo wiedział, że v. i się snu strasznie chrapię. Po nim to odziedziczyłem. Siostra Agata poczerwieniała, a Loraine zaczęła się zmieniać w pączek. Ładna jest bestia, nie dziwię się Brentowi. Tfu! Co ja gadam? Czy całkiem zwariowałem? Obawiam się. że za przykładem tego lubieżnika pójdą inni, zawsze był prowodyrem w naszej rodzinie. Zatelefonowałem do "Geanco" pytając, czy nie mają jakichś zapobiegaczy przeciw temu niepożądanemu zjawisku. Powiedzieli, że mają środki antykoncepcyjne, ale nie dla tego typu drzewa. Odrzekłem, że to nic nie szkodzi, żeby jutro przywieźli.

 

5/6 maja, noc.

Miałem dziwne sny. Mianowicie śnili mi się moi przodkowie (nawet we śnie prześladuje mnie to przeklęte drzewo!). Powychodzili z rodzinnego grobowca z klimatyzacją, aby w moim mieszkaniu, w niesamowitej ciasnocie, wydawać potępieńcze jęki. Niektórzy byli niezwykle agresywni. Jeden z nich okuty w blachy (do czego takie blachy mogą służyć?) zaczął mnie nawet dusić. Cisnąłem w niego krzesłem i całe bractwo zemknęło.

 

6 maja. sobota.

Sąsiad z góry przyszedł do mnie z wymówkami. Powiedział, że ma już dosyć mojego chuligańskiego zachowania. Nie dość, że zgniotłem mu kota, to jeszcze ludziom spać nie daję głośnymi śpiewami po północy. Przy tym nie krył wcale, że śpiewy wydały mu się chóralne i podejrzliwie rozglądał się po pokoju. Poza tym rzucam jeszcze meblami po mieszkaniu, co jest karygodnym chamstwem. Sprawdziłem. Faktycznie, krzesło, którym cisnąłem we śnie w ,,blacharza", było przewrócone i nie na swoim miejscu. Dało mi to do myślenia. Chciałem zostać sam, więc przeprosiłem sąsiada. Mrucząc coś o nieodpowiedzialnych jednostkach, wyszedł.. Po chwili dzwonek. Goniec z "Geanco" przyniósł środki antykoncepcyjne dla mojego drzewa. Był to antyrozmnażacz genealogoamonowy G-168-CXXX. trójsynian żelaza oraz spray z etykietą głoszącą, iż jest to kwas alfaaminocórkowy. Od razu spryskałem drzewo tymi preparatami. Skutek był natychmiastowy! Prawie wszyscy zakwitli i zaczęli się rozmnażać. Wystarczyło, bym głębiej odetchnął na schodach, bo w pokoju w ogóle nie mogłem tego robić, a już ktoś został zapylony. Nie odstraszała moich przodków różnica wieku i wieków. Moja druga siostra została zapylona przez tego średniowiecznego "blacharza", który mnie dusił zeszłej nocy.

Patrzyłem na to wszystko z przerażeniem. Przecież to niemożliwe, żeby umarli się rozmnażali! To, co się dzieje na tym drzewie, nigdy nie mogło mieć miejsca w mojej rodzinie. A może zaszła pomyłka, może to nie moje drzewo? Już, już chciałem pociągnąć "Geanco" do odpowiedzialności, ale szczęściem przypomniałem sobie, że to cholerne drzewo pochłonęło moje wszystkie oszczędności i nie mam za co się procesować. Siadłem więc zrezygnowany pod nim i nagle poderwałem się na równe nogi. Na jednym z liści zobaczyłem jakieś dziwne wypryski.

Szkodniki - przeleciało mi przez skołataną głowę.

Prawie ścięło mnie z nóg. Taka porządna rodzina, a tu masz. Wypryski. To musi być albo rdza genealogiczna, albo grzybek szwagrowy pasożytniczy, albo dziadek zjadek. Ponieważ nie miałem pojęcia, który ze szkodników to jest. więc spryskałem drzewo i kwasem genealonukleinowym, i antyszwagrówką, i azotynem stryja. Siadłem i niecierpliwie czekałem na skutki zastosowanej kuracji. Przypomniałem sobie, jak chciałem urządzić małą bibkę z okazji kupna drzewa genealogicznego. Serce ścisnęło mi się na tę myśl i z nienawiścią popatrzyłem na drzewo. Wtem poderwałem się jak oparzony, bo podczas mojego zamyślenia owe wypryski na liściu poczęły spacerować po całym drzewie, nic sobie nie robiąc z chemikaliów.

Z niejakim przerażeniem zauważyłem nieznaczny ubytek ciotki Stelli. Stwierdziwszy, że te "wypryski" są żyjątkami przodkożernymi, złapałem jedno i wziąłem pod lupę. Było nad wyraz odrażające, całe owłosione i miało wiele łapek, którymi nieustannie przebierało, skutkiem czego nie mogłem ich policzyć. Żyjątko nazwałem wielonogiem i schowałem do pudełka. ,,Wielka Encyklopedia Wszechczasów i Wszelkich Wyrazów" skorygowała nieco mój pogląd na tę sprawę, nazywając zwierzątko po prostu mszycą.

Przez ten czas, gdy ja dochodziłem tożsamości szkodnika, ów urosnąwszy znacznie po skonsumowaniu ciotki Stelli, zabrał się do dalszych mych krewnych. Ze łzami w oczach żegnałem schodzących z tego świata. Ginęli śmiercią tragiczną, bezradni, pożerani przez dzikie bestie. Poprzysiągłem sobie mścić się za moich przodków do grobowej deski. Moje ponure myśli przerwał nagły zgrzyt. To pień podpiłowany przez korniki załamał się pod ciężarem korony. Mszyce, które już teraz były wielkości much, kończyły dzieło zniszczenia. Pożegnałem więc kolejno pradziadka Andre, wuja Ernesta, babkę Betsy... Po chwili z całego drzewa pozostała tylko donica, widać niejadalna dla mszyc. Widząc to zapłakałem rzewnie, ale mszyce - teraz już wielkości szarańczy - nie pozwoliły mi opłakiwać przodków, bo dobrały się do mojej szafy. Zanim zdążyłem interweniować, zeżarły telewizor, zostawiając jedynie kineskop.

Zauważyłem, że robię się coraz mniejszy. To inny odłam mszyckiej armii zajadał się moimi zelówkami. Zrzuciłem buty i zabarykadowałem się w łazience, skąd po trzech dniach uwolnili mnie sąsiedzi, kompletnie wyczerpanego. W mieszkaniu nie było dosłownie niczego, nawet parkiet został zjedzony. Gdy powiedziałem moim wybawcom o mszycach, popatrzyli na mnie dziwnie i przywieźli mnie tu, gdzie teraz jestem. Nie byłoby mi źle, gdyby nie wypytywali ciągle o moich przodków. Dziwne słowo. Mówię im, że nigdy czegoś takiego nie miałem, a oni śmieją się twierdząc, że każdego musieli począć rodzice. Tego drugiego słowa nie znam. Byli bardzo poruszeni, gdy podczas snu powiedziałem słowo "dziadek". Pytali, co to znaczy i czy ma coś wspólnego z genealogią. Nie wiem. ja przecież nie miałem "przodków", nikt mnie nie "rodził", jestem sam, jedyny, powstały z niczego! Jestem wyższy od was, bo wy z prochu powstaliście i w proch się obrócicie, a ja jestem wieczny, jestem dzieckiem WIECZNOŚCI!!!

 

Firma Prawnicza

Kinsey. Sheckley and Kinsey Denver

Colorado

21 sierpnia

Klinika Psychiatryczna .

Forcelta Delano

Connecticut

 

Szanowni Panowie!

Zawiadamiamy uprzejmie, że na życzenie Panów zapoznaliśmy się z pamiętnikiem Waszego pacjenta oraz z całą korespondencją między Wami a "Geanco" dotyczącą tej sprawy i z przykrością musimy odmówić jej prowadzenia. Obecna nasza sytuacja finansowa nie pozwala nam się wikłać w sprawy, co do których istnieją minimalne szansę wygrania. A tak jest właśnie w tym przypadku. Jednocześnie odsyłamy Panów do firm lepiej obecnie prosperujących, których wykaz podajemy na końcu, ostrzegając równocześnie, że Wasze szansę, Panowie, nie są wielkie. Jedyne roszczenia z tytułu dokonanych zabiegów możecie Panowie skierować przeciw samemu pacjentowi bądź jego rodzinie.

Trudność wygrania sprawy z "Geanco" polega na istnieniu wielu przepisów i zastrzeżeń, którymi firma ta obwarowała się w przewidywaniu takich i podobnych wypadków.

Z poważaniem Kinsey, Sheckley and Kinsey

 

1972 

NAUMACHIA

Przepraszam, pan Slavinsky? Tak? Jak się cieszę... jak to dobrze, że pan przyszedł. Bałem się, że i pan zignoruje mnie, żałosnego maniaka...

Pan jest moją ostatnią nadzieją, chociaż tu me chodzi o mnie. Gdyby jedynym moim celem było oczyszczenie się z zarzutów, to nie byłbym aż tak uparty. Tu chodzi o ludzkość! Taak... I, niech mi pan wierzy, nie dziwię się wcale, że do swoich zbawicieli ta właśnie ludzkość podchodzi nieufnie.

Pan wie, pisałem o tym w liście, że byłem początkowo podejrzany o morderstwo i o to, że swoją niezwykłą opowieść przygotowałem w celu obronienia się przed krzesłem elektrycznym. Potem uznano, że śmierć Reda to był jednak wypadek. Moje dalsze uporczywe obstawanie przy przedstawionej przeze mnie wersji zdarzeń wzbudziło w sądzie podejrzenie o lekką chorobę psychiczną.

Byłem na obserwacji, a jakże... ale o tym opowiem później. Słucham? Mam usiąść? Ach, przepraszam, ostatnio często zdarza mi się zapomnieć, gdzie się znajduję. Tak, to po tej "obserwacji", właściwie dopiero teraz nadaję się do leczenia. Co dla mnie? Obojętne: kawa, herbata, co panu wygodniej. Tak, dziękuję, nie słodzę.

Ładna ta kelnerka, odwykłem od kobiet, mieszkam sam jak kret. I chodzę po ulicach tylko nocami: to są moje podziemne korytarze. Pan jest Słowianinem? Czech? Rozumiem, wojna, Hitler, rodzice uciekli do Stanów? Wiem coś o tym, interesowałem się wojną z pewnych osobistych względów.

Przepraszam, że tak chaotycznie mówię, ale jestem trochę zdenerwowany, od pana tak wiele zależy...

Nie jest pan pierwszym, do którego się zwracam, ale pana poprzednicy nie chcieli nawet odpowiedzieć na moje listy. Pan rozumie: cieszyłem się wtedy dość szczególnym rodzajem sławy. Wtedy, to znaczy cztery lata temu. Ile mam lat? Trzydzieści pięć. Pan jest zaskoczony?

Wiem, wyglądam na pięćdziesiąt. To życie tak magluje człowieka. Pańscy utytułowani i brodaci koledzy po fachu nie chcieli ze mną rozmawiać. Jeden, co prawda, odwiedził mnie w klinice, ale, jak się okazało, w innym celu, niż myślałem. Zmienił specjalizację: z oceanografii na psychiatrię! Duża zmiana. Ale o tym, że interesuję go bynajmniej nie ze względu na wypadki, jakie miały miejsce na Wielkiej Rafie Koralowej, tylko jako kliniczny przypadek nowego syndromu, dowiedziałem się dopiero, gdy odjeżdżał.

Wielka Rafa Koralowa... to stało się właśnie tam. Anthozoa, koralowce budujące przez miliony lat rafy podmorskie, prymitywne polipy, które więcej statków posłały na dno niż cała US Nawy!

Ale nie od razu były morza południowe. Nurkowaniem interesowałem się już od dłuższego czasu, ale traktowałem to jedynie jako sport, rozrywkę, nic więcej. Z zawodu jestem ekonomistą, ale to nie ma nic do rzeczy. Dopóki nurkowanie interesowało mnie z czysto sportowych względów, wystarczały mi jeziora, samo oglądanie podwodnego piękna, aż wreszcie znudziło mi się odgrywać Alicję w krainie czarów, i zapragnąłem coś niecoś zrozumieć. Wie pan, z początku człowiek patrzy, jak jedna ryba pożera drugą, a potem chce wiedzieć, dlaczego właśnie tę, a nie inną, i jak się obie nazywają.

Kupowałem książki, atlasy, interesowałem się ichtiologią, liznąłem trochę wiedzy o podwodnym świecie roślinnym, ale to wszystko była amatorszczyzna.

Nigdy też nie przyszło mi do głowy, że mógłbym postudiować życie podmorskie, a nie tylko śródlądowe. Ale tu pomógł mi przypadek. Spotkałem kolegę z czasów studenckich, studiowaliśmy w jednym college'u, specjalizował się w ekologii hydrobiosfery, a dokładniej: biotopów morskich. Żywo zainteresował się moim hobby i gorąco mnie namawiał, abym zajął się także fauną i florą mórz. Sam nie robiłem tego do tej pory z tej prostej przyczyny, że nie planowałem żadnej eskapady morskiej, a moje dociekania naukowe rodziły się raczej z potrzeby, aniżeli ją wyprzedzały. Chociaż przed laty nie łączyły nas zbyt bliskie więzy, to wspólne zainteresowania bardzo nas teraz zbliżyły. Moja żona... Ach, nie mówiłem, że jestem żonaty? Bo nie jestem, ale wtedy tak, byłem młodym małżonkiem. Ale co to ja mówiłem? Aha. Moja żona nie była z tego wszystkiego zadowolona. Wołała, abym - zamiast wydawać pieniądze na sprzęt i książki oraz tracić czas na ich czytanie - brał godziny nadliczbowe i zarabiał na jej ciuchy. To, że mogłaby sama na nie zarobić, nie przyszło jej do głowy. Nigdy nie byliśmy udanym małżeństwem, ale mimo to uważam tamten okres za najszczęśliwszy w życiu. Ale nie o swoim małżeństwie miałem opowiadać...

Nie wiem, czy pan pamięta, jak nazywał się ten mój przyjaciel? Nie? O'Connor, Red O'Connor. To on kierował mną w tamtych czasach, wybierał lektury od łatwych do coraz trudniejszych, wręcz specjalistycznych. Okazałem się dość pojętnym uczniem i, jakkolwiek nie miałem wiedzy, jaką się wynosi z uczelni, to jednak o podwodnym świecie mórz południowych miałem wiele do powiedzenia. Moje teoretyczne na razie studia ubarwiał trochę Red, który jako Irlandczyk z pochodzenia mówił dużo, barwnie i kwieciście. Opowiadał o nurkowaniu w Morzu Czerwonym, które jest Mekką wszystkich płetwonurków amatorów, w Adriatyku, Morzu Śródziemnym... Namawiał mnie szczególnie na to, abym pojechał nad Morze Czerwone. Oczywiście, od tej chwili nic bardziej mnie nie pociągało, ale liczyć się musiałem i z kosztami, i ze zdaniem żony, która jako stuprocentowa snobka najlepiej odpoczywała w Miami Beach. Mimo trudności byliśmy nad Morzem Czerwonym i tam dopiero na dobre zakochałem się w podwodnym świecie, w jego nie skażonym jeszcze przez nas pięknie, w różnorodności form i gatunków. Najpiękniejsze jest chyba to, iż człowiek jest tam ciągle intruzem. Uważam, że przyroda na powierzchni jest zaledwie nędznym dodatkiem do tej wspaniałej podmorskiej krainy. Prawdziwej krainy czarów. Bogactwo form i kolorów, które obserwowałem w krystalicznie przejrzystych wodach Morza Czerwonego, wprawiało mnie w ekstatyczny zachwyt.

Swoje podmorskie wyprawy zorganizowałem w ten sposób, że wynająłem na miejscu jakiegoś Araba z łajbą rybacką, która trzeszczała wszystkimi wiązaniami i cuchnęła na kilometr, ale miała tę niewątpliwą zaletę, że była chyba najtańsza na całym zachodnim wybrzeżu. Rano wypływaliśmy przy akompaniamencie pyrkania jej dychawicznego silnika i monotonnych ni to pieśni, ni to modłów starego. Nie zdziwiłbym się, gdyby co rano modlił się o nasz szczęśliwy powrót. W każdym razie bez niego nie wypłynąłbym tą krypą dalej niż na kabel od brzegu.

Około dziewiątej byliśmy już zwykle dalej, o jakąś milę od lądu i wtedy ja schodziłem pod wodę, a Selim - tak się nazywał ten Arab - pozostawał z poleceniem nieruszania się z miejsca, choćby go sam Allach wzywał. Morze Czerwone jest, jak pan wie, ścisłym rezerwatem, na nurkowanie trzeba mieć specjalne pozwolenie, a polować można tylko w ściśle określonych akwenach i na najbardziej pospolite gatunki. Ale mnie to w zupełności wystarczyło, interesowały mnie raczej bezkrwawe łowy. Nurkowałem uzbrojony jedynie w kamerę lub aparat i podwodny szkicownik.

Jak się pan zapewne domyśla, byłem szczęśliwy i dni miałem wypełnione bez reszty. Morze Czerwone to wymarzone miejsce do nurkowania, bardzo ciepła woda, jej temperatura sięga do trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. Nawet moja żona, która najpierw nudziła się jak mops, bardziej z braku zajęcia niż z ciekawości zeszła kilka razy ze mną pod wodę. Miałem bowiem na wszelki wypadek dwa akwalungi, abym w razie awarii jednego aparatu nie tracił cennych dni urlopu na naprawy. Później żona zajęła się porządkowaniem moich notatek. Wiem, że nie był to jej najlepszy urlop, ale zniosła go z podziwu godnym spokojem. Było to pierwszy i ostatni raz.

Po powrocie napisałem kilka artykułów na temat podwodnego świata Morza Czerwonego; jeden z nich zamieściła nawet "Naturę", chociaż nic mam żadnego stopnia naukowego. Czytał pan to? Tak, to ja napisałem. Mówi pan, że ciekawy i świeży? Tak, spojrzenie oczyma nowicjusz;, przydaje się czasem, a ja podobno mam zmysł obserwacji. Ten artykuł był dobry i w ten sposób przyczynił się do tragedii. Na podstawie tego tekstu i dzięki swoim znajomościom Redowi udało się, mimo sprzeciwu senatu uniwersytetu, wciągnąć mnie na listę płetwonurków, którzy w następnym roku mieli wypłynąć na badania Wielkiej Rafy Koralowej. Przygotowania do wyprawy trwały już od zimy, finansowana zaś była przez nasz Uniwersytet Stanowy w Wisconsin. Musiałem jednak pokryć połowę kosztów mojego udziału w wyprawie. To była droga impreza, rozstałem się dla niej nie tylko z ostatnimi oszczędnościami, ale także z żoną, która odeszła ode mnie oburzona, że musi ustąpić miejsca meduzom i polipom.

Na spotkanie tropikalnej przyrody ruszyłem więc trochę rozbity psychicznie, ale nie tak, jak to sugerowano w sądzie. Oskarżyciel publiczny posunął się do stwierdzenia, iż uśmiercenie przeze mnie Reda było aktem zemsty za to, że przez niego straciłem żonę! Trudno o większą bzdurę, rozeszlibyśmy się przecież wcześniej czy później, i to bez pomocy przyjaciół. Po prostu nie pasowaliśmy do siebie i już. Pojechałem więc, a raczej popłynąłem całkiem wolny i swobodny, choć zmęczony. Ale czekające mnie przeżycia, przygody i atrakcje stanowiły najlepszą gwarancję wypoczynku. Już kilka dni spędzonych w zupełnie obcych, egzotycznych i nie znanych dotąd warunkach przywróciło mi równowagę ducha.

Nasz jacht nazywał się Galilei. Był to duży. trójmasztowy jacht oceaniczny przystosowany do naszych potrzeb. Nie mieliśmy stałej bazy wypadowej, interesowała nas cała rafa od przylądka York po Rockhampton, ale najczęściej - lawirując pomiędzy barierami raf - zawijaliśmy do Cooktown, Townsville i Mackay. Stąd wyprawialiśmy się na usiany wysepkami Płaskowyż Queenslandzki, szczególnie na wyspy Tregosse i maleńkie Willis. Miejsce wypadku zostało dokładnie zanotowane w dzienniku pokładowym Galilei, potem pozycję tę wielokrotnie cytowano na sali sądowej, mogę więc ją panu przytoczyć z pamięci: 17 stopni. 30 minut i 28 sekund Sud i 146 stopni, 31 minut Ost.

Ale to stało się już prawie w połowie naszego planowanego pobytu. Oczywiście po tym wypadku badania zawieszono. Zawinęliśmy wtedy do Townsville, gdzie zostałem zatrzymany przez australijską policję j via Sydney przewieziony do Stanów. Moi towarzysze wrócili na Queensland. Następnym razem widziałem ich już w sali sądowej, gdzie występowali jako świadkowie na moim procesie.

Zacznijmy jednak od początku. A na początku było oszołomienie, to, co ujrzałem, było wspanialsze i bardziej fascynujące od Morza Czerwonego. Na mniejszych głębokościach nurkowaliśmy połączeni gumowym wężem z kompresorem umieszczonym na jachcie. Moi koledzy zabrali się od razu do pracy, nie byli tu po raz pierwszy, aleja musiałem się dopiero przyzwyczaić do tego nowego piękna. Słucham? Tak, może być kawa. Dziękuję.

Przed moimi oczyma defilowały długie barrakudy, żółte kulbiny, czyli ortoryby, wielkie maźnicowce, całe w paski z żółtymi płetwami i piersiowymi, długie, pokraczne i brzydkie strzępicie - zwłaszcza stare osobniki mogły się pochwalić imponującymi rozmiarami. Wreszcie manta, niegroźna dla ludzi, ale licząca sobie do trzech metrów długości.

Schodząc na większe głębokości posługiwaliśmy się akwalungami. Niżej woda była chłodniejsza, światło z trudem torowało sobie drogę w głębiny, czasem używaliśmy latarek i reflektorów, ale czyniliśmy to niechętnie, bo płoszyły ryby. Na dnie witały nas przede wszystkim ukwiały - nieprzebrana mnogość ich kształtów i barw robiła wrażenie istnego kalejdoskopu. Spotykaliśmy najdziwniejsze formy fauny, na przykład papugoryby zawdzięczające swą nazwę dziobowi żywo przypominającemu dziób tych ptaków, a służącemu do odrywania od podłoża polipów chowających się w czasie dnia do maleńkich komórek twardej skały, która stanowi osłonę ich delikatnego ciała. Albo korona cierniowa, wspaniała, fantastyczna rozgwiazda mająca szesnaście ramion i pół metra średnicy czy arlekiny, piękne, kolorowe ryby, w końcu ryby motyle... Ale pan równie dobrze zna ten świat, nie będę więc ciągnął w nieskończoność moich wspomnień. Chociaż to jedyne, co mi pozostało, zwłaszcza po wypadku, w którym zginął Red i po tej sprawie sądowej. Papierosa? Tak, dziękuję, chętnie zapalę.

O czym to ja...? Aha, no więc nurkowaliśmy parami, pozostawaliśmy Pod wodą najdłużej godzinę, czyniąc obserwacje, z których potem robiło S1? notatki i sprawozdania. Jednym słowem: po pierwszych zachwytach leżeliśmy mozolnie wypełniać plan ekspedycji. Pogodę cały czas mieliśmy dobrą, żadnych tak częstych w tych rejonach burz i tajfunów.

Nasze pary nurkowe nie były stałe, ale tak się złożyło, że najczęściej nurkowałem z Redem. Tak było i wtedy, gdy po raz pierwszy dojrzałem tego mózgowca; był dobrze ukryty wśród skał, broniony setkami parzydełek okolicznych ukwiałów. Pan wie, mózgowiec to taki koralowiec, twarda skała, a wewnątrz niej komórki z nieustannie produkującymi go polipami. Podobny jest do dwóch półkul mózgowych, stąd nazwa. Choć był dzień, polipy nie były schowane wewnątrz, ale nie zwróciło to jeszcze wtedy mojej uwagi. Za pierwszym razem gdy go dostrzegłem, pomyślałem, że to skorupa olbrzymiego żółwia; no kolos, pięć metrów średnicy jak nic.

Podpłynąłem więc bliżej, zostawiając zajętego czymś Reda jakieś dwadzieścia metrów za sobą, bo chciałem zobaczyć, czy ta skorupa jest zamieszkana. Przekonałem się o swojej pomyłce i już miałem odpłynąć od mózgowca, bo Red dawał mi znaki latarką, że jestem mu potrzebny, gdy odniosłem idiotyczne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Właśnie "ktoś", a nie "coś". Jakaś tam ryba, choćby i rekin, nie mogła wywołać takiego stanu. Poczułem dziwny, atawistyczny lęk, jak dziecko w ciemnej piwnicy. Rozejrzałem się trwożnie dookoła. Nic, żadnego niebezpieczeństwa. Wokół panował spokój, drobne rybki defilowały przed moim nosem, a ja się bałem. Przezwyciężając to wstrętne uczucie, które nakazywało mi natychmiastowy odwrót, włączyłem latarkę i poświeciłem wokoło. Promień mętnego światła padł na mózgowca, zobaczyłem wysunięte mimo dnia polipy, takie same jak zwykle, a zarazem jakieś inne, i sam nie wiedząc, co się ze mną dzieje, odpłynąłem stamtąd i przyłączyłem się do Reda.

Nie powiedziałem mu o tym dziwnym wrażeniu ani słowa. Z początku nawet miałem zamiar to zrobić, ale pod wodą nie sposób rozmawiać, a po powrocie na pokład po prostu zapomniałem. Tyle zawsze było roboty... Wreszcie, gdy znów ten mózgowiec przyszedł mi na myśl, zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że to, co mnie spotkało, to zwykłe przywidzenia, reakcja organizmu na ciemność i zwiększone ciśnienie.