Dubler - Mirosław Piotr Jabłoński - E-Book

Beschreibung

Różni jak bracia bliźniacy.Powieść opowiada o życiu bliźniaków, którzy mieli niegdyś podobne marzenia o kosmicznych podróżach. Jednemu udało się zrealizować młodzieńcze plany, drugi natomiast skończył jako alkoholik. Pomiędzy braćmi miota się ona - dawna przyjaciółka jednego z nich i obecna żona drugiego. Gdy kobieta staje się ofiarą nielegalnych eksperymentów genetycznych, bliscy mężczyźni starają się otoczyć ją opieką. Mimo obecnych w książce wątków fantastycznych, to raczej powieść obyczajowa z wyraziście zarysowanym konfliktem psychologicznym. Interesująca propozycja dla fanów twórczości Arthura C. Clarka czy Iana Fleminga. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 320

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mirosław Piotr Jabłoński

Dubler

 

Saga

Dubler

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1991, 2023 Mirosław Piotr Jabłoński i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728492079 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Koszmar skończył się nagle i Greg otworzył oczy. Od razu zapomniał co męczyło go przez całą noc, chociaż majak powtarzał się od dawna. Pomimo tego, że we śnie postanawiał sobie zapamiętać o co w nim chodzi, nie udawało mu się to — wraz z przebudzeniem nocne mary znikały jak zdmuchnięte pozostawiając jedynie po sobie wrażenie czegoś okropnego, ale jednocześnie bliskiego i jakby znajomego. Nie dotyczyło to przeszłości, tego nie wiedzieć skąd był pewien, chociaż najwyraźniej chodziło tam o latanie i kosmos.

Leżąc cały czas na wznak wzruszył ramionami. Nic go to nie obchodziło. Nie interesowało go, co ta banda głupców wyprawia w próżni za jego pieniądze. Uśmiechnął się kwaśno. Jego pieniądze! Jak to zabrzmiało! On od wielu lat najmował się do dorywczych prac i nie płacił podatków. Zarabiał tyle, by wystarczyło mu na piwo.

Nie, to nie były jego pieniądze, te przepuszczane milionami przez dysze zbudowanych za miliardy statków. Greg od kilku lat pobierał ze wszechświata wyłącznie trujące powietrze swego miasta, dolarowe piwo i hamburgery z frytkami. Od święta coś mocniejszego przed snem i co kilka godzin papieros, którym starał się przefiltrować płuca po oddychaniu mieszaniną węglowodorów, tlenków siarki, azotu i węgla, oraz fluorowodoru i zwykłego kurzu ze śladową domieszką tlenu przywiewanego znad odległych gór. Pittsburgh to najgorsze miejsce na świecie, dlatego je wybrał.

Bolała go głowa. Zarówno ten ból jak i nocne zmory przypisywał poprzedzającym je pijaństwom; język i wargi miał suche i szorstkie, a w mózgu tłukła się natrętna myśl, że nie ma dosłownie ani grosza. Nic, pięciu centów nawet, których posiadanie i tak nie robiłoby różnicy, gdyż nie słyszał o takim miejscu, gdzie można by dostać piwo za piątkę.

Skazany był na wodę z kranu. Nie chciało mu się podejść do zlewu, ale gdy tylko o nim pomyślał, od razu usłyszał natrętne kapanie kropel z nieszczelnego kurka.

Muszę wymienić uszczelkę — pomyślał po raz pięćsetny odkąd kran się popsuł, i nie ruszył się z miejsca.

Wiedział, że nie wymieni żadnej uszczelki, kosztowałoby go to zbyt wiele zachodu. Należałoby ją po pierwsze kupić. Zainteresował się, że może właśnie uszczelka jest czymś, co kosztuje pięć centów, ale nie drgnął nawet. W tym domu kapało zawsze, jeżeli nie w mieszkaniu to u sąsiadów za ścianą. Stłumiony, wszechobecny dźwięk spadających kropel nakładał się na kwilenie głodnego dziecka. Greg owijał wtedy głowę swoim starym płaszczem (poduszki nie miał), i kładł się na łóżko. Na wpół uduszony słyszał nadal otaczające go zewsząd kapanie, kwilenie, sztuczne zawodzenie prostytutki zza ściany, która robotę brała do domu, przeganiając męża i dzieci do kuchni, pijackie krzyki, rzężenia rur i łomot spłuczek klozetowych przypominający łoskot towarzyszący startowi wahadłowca ze śluzy statku.

Ten dom przypominał mu zresztą statek-mastodont, o jakich czytywał w starych powieściach fantastycznych, pojazd milowej długości, pozbawiony grawitacji, w którym nieodmiennie lęgły się jakieś potwory czyhające na zgubę dzielnych, wysportowanych i niebieskookich astronautów.

Greg zamieszkał tu właśnie dlatego, że był to najgorszy budynek, ale i tak najlepszy na jaki było go stać. Wielki, betonowy prostopadłościan o piętnastu piętrach wysokości i dwustu jardach długości każdej z fasad, które można było uznać za główne, zafascynował go od pierwszej chwili. Wiedział, że w tym mrowisku zginie i przepadnie, rozpuści się w tysiącach bytów innych ludzi, przecieknie milami rur i przewodów.

Cztery ogromne bramy w każdej ze ścian prowadziły na przepastne wewnętrzne podwórze, zajęte całkowicie przez kontenery ze śmieciami; na tych hałdach, pospołu ze szczurami, hasało od rana do nocy kilkaset dzieci. Niektóre zdawały się wręcz lęgnąć tam z brudu i odpadków. Gmach ze swymi norami ponurych mieszkań był dla nich jedynie przytułkiem, noclegownią, a właściwe życie toczyło się na śmietniku. Tam była stołówka, plac zabaw, miejsce inicjacji seksualnych i narkotycznych, punkt zborny przed złodziejskimi wyprawami do miasta. Dwa słowa — miasto i dom — wyznaczały cały zasób pojęć geograficznych dostępnych tym ludziom. Poza tymi granicami nie było nic więcej.

Dom miał ponad sto lat i jak na ironię nazywał się „Pretty House”. Posiadał niezliczoną ilość ciemnych, bezokiennych korytarzy; teoretycznie powinny być one oświetlone żarówkami czy jarzeniówkami, ale Greg nie pamiętał czasów takiego luksusu. Poruszano się więc po omacku, lub przy pomocy zapalniczek. Na początku, zanim jeszcze zamieszkał, Greg wyprawiał się na długie wędrówki po domu w poszukiwaniu odpowiedniego dla siebie locum. Dostarczyło mu to zajęcia na jakiś czas; nawet specjalnie za pozostałe mu jeszcze wtedy pieniądze kupił porządną latarkę (pamiętał, że wymienił ją potem na dziesięć puszek piwa). Oglądał korytarze, które nagle stawały się kręte, gdyż przechodziły przez opuszczone mieszkania — na murze wszędzie widniały ślady przeróbek, pośpiesznych remontów i łataniny. Było jasne, że niektóre ściany powstawały tu w przeciągu jednej nocy, a inne w ten sam sposób znikały. Z kaloryferów i byle jak pospawanych, skorodowanych rur kapała rdzawa woda i ten dźwięk towarzyszył każdemu krokowi w całym domu. Zdarzały się schody prowadzące donikąd i drzwi na wysokości dwóch jardów, do których nie było jak się dostać. Pęki przewodów elektrycznych wybebeszonych i byle jak poskręcanych groziły porażeniem przy lada dotknięciu, a kable telefoniczne wisiały na ścianach wdzięcznie niczym festony lub łapały przechodniów za nogi płużąc się po podłodze — śliskiej i pokrytej ponad calowej grubości mazią niewiadomego składu i pochodzenia.

Greg przewrócił się na bok i popatrzył na kran. Na jego zaropiałym od brudu końcu zbierała się kolejna kropla. Rosła i pęczniała pod jego nienawistnym wzrokiem, aż wreszcie oderwała się ciężko jak spadająca pszczoła.

Klap!

Podniósł wzrok; na miejscu poprzedniego połyskiwało nieśmiało nowe przezroczyste zgrubienie. Zamknął oczy. Wrócił do wymiany uszczelki. Gdyby już zakręcił wodę należałoby skądś pożyczyć klucze, albo żabkę. „Francuz” byłby najlepszy, zdecydował, tylko kto go ma w tym domu? To był punkt, na którym zawsze utykał. Klucza nie kupi, nie ma na to, klucz trzeba by ukraść. Greg nie kradł, więc to zamykało sprawę uszczelki.

Otworzył oczy, przewrócił się na plecy i przeciągnął, aż zatrzeszczało w kościach. Przyjemnie. Przeciągnął się jeszcze raz, ale to już nie było to. Usiadł na posłaniu, odrzucił płaszcz, którym był przykryty. Nogi w podartych skarpetkach wsunął w tenisówki i podszedł do zlewu, żeby wreszcie napić się wody.

Oparł dłoń na kurku i popatrzył w ułamane lustro wiszące krzywo na gwoździu. Odwrócił wzrok, nagle odechciało mu się pić, zwłaszcza że wiedział, iż potem przez pół dnia będzie mu burczało w brzuchu. Nie miał też co liczyć na obiad. Na obiad mógłby się dla odmiany napić wody z kubka.

Zaczął się zastanawiać, skąd tu wytrzasnąć dolara na piwo? Mógłby spróbować gdzieś zarobić, ale zanim by go dostał, to skręciłoby go z pragnienia. Pożyczyć? Omal się nie roześmiał. Od kogo? Fred na pewno nie da mu już nic na kredyt, i tak zrobił dla niego kilka wyjątków, bo dowiedział się skądś, kim Greg był w przeszłości. Z jednej strony zaimponowało mu to do tego stopnia, że złamał swe barmańskie zasady, a z drugiej budziło w nim wściekłość, bo nie potrafił zrozumieć jak ktoś, kto za jedną pensję mógłby go całego kupić wraz z barem, może odrzucić wszystko to, czego on, Fred, pożąda i pogrążyć się niemal w żebractwie. Nigdy, co prawda, tego nie mówił, ale Greg doskonale to czytał w jego wzroku.

Sto centów. Dolar. Skąd go wziąć? Chociaż wiedział, że to beznadziejne, przeszukał wszystkie kieszenie i wywrócił je na lewą stronę. Oprócz jakichś podejrzanych paprochów, lepkich i wydzielających słabą woń tytoniu, nie znalazł niczego więcej. Rozpoczynając poszukiwania był o tym przekonany, niemniej teraz odczuł zawód. Postanowił wyjść zdecydowawszy, że jeżeli ma go spotkać jakiś szczęśliwy traf w postaci zgubionego przez kogoś dolara, to łatwiej się to zdarzy na ulicy, niż w jego klitce.

Podszedł do okna, żeby zobaczyć jaka jest pogoda. Odsunął ciężkie od brudu i kurzu pluszowe zasłony, które pozostały tutaj z czasów niewiadomej, a odległej świetności. Już dawno sprzedałby je, gdyby nie to, że nie cierpiał sypiać przy nie zasłoniętych oknach. Był to jedyny zbytek na jaki sobie pozwalał. Wstrząsnął się z obrzydzenia.

Okropna pogoda! — pomyślał patrząc na jasną, zalaną słońcem ulicę — Ohydna!

Nienawidził słonecznych dni, ale dzisiaj musiał wyjść. Wrócił do lustra, by zobaczyć jak prezentuje się w świetle. Wyglądał tak samo okropnie, a bladość twarzy stała się jeszcze wyraźniejsza. Pogładził bez przekonania długie, tłuste włosy. Nic nie pomogło. Dał temu spokój. Miał czterdzieści lat, z których prawie dziewięć spędził w tej norze opuszczanej niemal wyłącznie nocą.

Na przepocony podkoszulek z napisem „Keep smiling” włożył wyciągniętą, szarą marynarkę, i był gotów. Na zewnątrz, w korytarzu, panował dziwny, właściwy tylko temu domowi mrok. Nie była to całkowita ciemność, bo jakimś tajemniczym sposobem, znanym wyłącznie fizyce tego domu, światło przedostawało się do korytarza na szóstym piętrze. Najwyraźniej ogromna jak w pałacu jakimś klatka schodowa spełniała rolę bielmowatego światłowodu i najbardziej przedsiębiorcze promienie zapędzały się aż dotąd, rozpraszając nieśmiałym mżeniem zwykłą temu miejscu ciemność. Greg był przyzwyczajony do niej, pewnie ruszył do schodów (w całym domu nie było odważnego, który ośmieliłby się skorzystać z windy!), i po chwili raczej ześlizgiwał się niż zbiegał z równi pochyłej, w jaką ten sam mazisty brud, co leżał w korytarzach, zmieniał stopnie.

Błyskawicznie znalazł się na dole, w westybulu przypominającym stację metra, i ruszył na ulicę. Podobieństwo bramy do tunelu kolei podziemnej było właśnie tylko złudzeniem — Greg nie miał na co czekać. U obu wylotów — tego na ulicę i na podwórze — widział grupki wyrostków zastanawiających się pewnie, jak spożytkować tak pięknie rozpoczynający się dzień. Kilku innych już wiedziało; minął raczących się brunatnym świństwem wstrzykiwanym kolejno z jednej szprycy w odsłaniane w pośpiechu przedramiona.

Wyszedł z bramy i zmrużył oczy przed oślepiającym blaskiem. Gorąco. Dziewczyny były prawie nagie, a jeżeli nawet nie, to jemu się tak wydawało. Na trasie kilkuset jardów do baru Freda zaczął się zastanawiać, jak podejść barmana, by mu postawił piwo? Wraz z tym jak ubywało drogi rosła w nim pewność, że nic nie wskóra. Po pierwsze nic mu nie przychodziło do głowy, a po drugie wszystko i tak zależało od humoru Freda. Będzie chciał, to da bez słowa, gdyby natomiast coś go ugryzło, to nie przekonałby go i sam Demostenes. Greg znał wszystkie odpowiedzi Freda i mógł im przeciwstawić tylko jedną, za to bardzo prawdziwą — nie miał pieniędzy!

Zbliżył się do lokalu i zajrzał przez szybę, osłaniając oczy dłonią. W środku było niemal pusto, tylko w głębi ktoś siedział. To był punkt dla Grega, bo Fred z reguły nie dawał na krechę przy innych, by się nie rozniosło. Podniesiony tym nieco na duchu wszedł i skierował się do kontuaru, starając się jednocześnie odgadnąć w jakim nastroju jest barman. Nic jednak nie wyniuchał, bo Fred po zdawkowym przywitaniu zniknął nagle na zapleczu. Greg usiadł na stołku zdziwiony tym nowym zwyczajem, i nieco nim zaniepokojony. Nie wróżyło to najlepiej.

Popatrzył na drugiego gościa. W kącie, przy stoliku, siedziała samotna kurewka i liczyła pieniądze. Była mocno posiniaczona i tak zmęczona, że oczy zamykały się jej co chwilę i musiała robienie kasy zaczynać od początku. Banknoty rozkładała metodycznie na jedno-, dwu- i pięciodolarówki. Miała też całą kupę monet i na ten widok Greg oblizał wargi. Pieniądze pochodziły najwyraźniej z jakiegoś rozbitego automatu więc pomyślał, że dziewczyna obsługiwała w nocy całą klasę pobliskiego college’u.

Spojrzał w kierunku zaplecza, ale Freda nie dostrzegł, coś tam tylko skwierczało — najwyraźniej barman robił dziwce śniadanie. Greg popatrzył znowu na nią i właśnie w tej samej chwili jej głowa z głośnym stukiem opadła na blat stolika rozpryskując srebrzyste monety. Chwilę nic się nie działo, dziewczyna nie obudziła się, być może była naćpana.

Greg zlazł ze stołka. Powoli podszedł do dziewczyny, ujął jej bezwładne ciało za ramiona i oparł o ścianę. Spała nadal oddychając głośno. Zgarnął ze stolika banknoty, zwinął je i wcisnął do małej, złotej torebeczki w kształcie sakiewki. Pozbierał bilon, podniósł nawet ten z podłogi i powsypywał w czarną otchłań woreczka. Ostatniego dolara zatrzymał na dłoni. Potem podrzucił go w powietrze patrząc jak migocze w przefiltrowanym przez grube szyby świetle. Przecież mogła się gdzieś potoczyć — pomyślał o wirującej monecie. — Mogłem jej po prostu nie znaleźć. Jedni ludzie gubią dolarówki po to by inni mogli je podnieść!

Była to absolutna prawda i może właśnie dlatego moneta powędrowała do torebki, której rzemyki Greg związał na przegubie dłoni śpiącej dziewczyny.

Usiadł na stołku przy kontuarze. Freda nadal nie było. Nie niecierpliwił się, nie mógł popędzać barmana, który miał mu postawić piwo! Wreszcie Fred wynurzył się z zaplecza dzierżąc w obu dłoniach tackę z jedzeniem. Zapachniało jajkami na bekonie. Greg pociągnął nosem trochę za głośno, ale był usprawiedliwiony, bo tamten postawił tacę tuż przed nim.

— Mam jej to zanieść? — domyślił się, wskazując ruchem głowy śpiącą dziewczynę.

Chciał chociaż w ten sposób przysłużyć się i zarobić na swoje piwo. Fred popatrzył na niego uważnie, gdy z tacką w dłoniach zsuwał się już ze stołka.

— Zostaw — powiedział barman. — To dla ciebie...

Greg zastygł. Spojrzał na tacę. Jajka, bułki, masło, kawa i szklanka piwa. Co najmniej pięć dolców.

— Jesteś pewny? — zapytał.

Fred skinął głową. Greg ostrożnie wwindował się na stołek nie puszczając cały czas uchwytów tacki. Pal diabli jedzenie, choć teraz, gdy dowiedział się, że jest dla niego, poczuł jak głód skręca mu kiszki. Ale piwo? Tego nie mógł przepuścić. Złapał szklankę, nie czekając aż minie szczęśliwe dla niego zaćmienie umysłu Freda. Wypił duszkiem i otarł wargi dłonią. Tak, teraz może zapytać, dlaczego to wszystko.

— Dlaczego to wszystko? — powiedział już z pełnymi ustami, prawie jednocześnie nabierając porcję bekonu, krojąc i smarując bułki masłem. Zdawało mu się, że nawet jak na „sympathy day” to za wiele. To już nie współczucie, to miłosierdzie. Widocznie stosunek Freda do byłego astronauty ewoluował w tę stronę. Jednak odpowiedź barmana pozbawiła całą sprawę ewangelicznej otoczki.

— Był tu taki jeden — rzekł niechętnie Fred, nie chcąc przedwcześnie spłoszyć Grega. — Sprezentował mi dwie dychy za to, żebym ci dał pewną wizytówkę. Obiecał jeszcze stówkę jeżeli uda mi się ciebie nakłonić, byś kogoś odwiedził lub zatelefonował.

Greg zwolnił nieco tempo jedzenia, ale nie zrezygnował z niego zupełnie. Przebiegł myślą przeszłe lata i doszedł do wniosku, że nie zna nikogo, dla kogo wart byłby choć pięć dolarów. Zakomunikował to Fredowi.

— Nie znam nikogo, dla kogo wart byłbym piątkę — powiedział siorbiąc głośno kawę. — Co to był za facet?

Fred machnął niedbale ścierką uderzając nią o bar. Starł na podłogę drgającą jeszcze muchę i przydeptał ją. Greg przechylił się przez blat, by zobaczyć wynik operacji.

— Normalny — powiedział Fred cofając but i odsłaniając krwawą plamę. — Chyba prywatny glina. Takie robił wrażenie. Starszy, spokojny, grzeczny jakby całe życie śledził cudze żony. W okularach i szarym trenczu, jak to oni.

— Co mówił? — zapytał Greg wrzucając kęs bułki do ust.

— Już ci powiedziałem. Nic więcej. Tylko dodał, żebyś się nie obawiał, bo nic ci nie grozi. Ktoś podobno potrzebuje twojej pomocy.

Greg zastanowił się.

— Skoro tak powiedział, to znaczy, że mam się czego obawiać. Czy potrafisz sobie wyobrazić kogoś, kto potrzebowałby mojej pomocy w innym celu niż pozamiatanie ogrodu, albo przystrzyżenie żywopłotu? No, powiedz?

Fred niezdecydowanie pokręcił głową.

— Ja tam nie wiem — powiedział wymijająco. — Na mnie zrobił dobre wrażenie, a poza tym ty kiedyś byłeś kimś, pilotem. Może jednak jesteś im potrzebny?

Greg przechylił się błyskawicznie przez bar i złapał Freda za krawat. Przyciągnął go, słabo opierającego się, do siebie.

— Jakim „im”? — zapytał przysuwając się do jego twarzy. — Co jeszcze wiesz?

— Puść! — wysapał Fred. — Nic więcej nie wiem! Powiedział, że są faceci, którzy chcą z tobą pogadać.

— Czemu więc nie przyjdą i nie pogadają? — zapytał Greg nie puszczając krawatu, a nawet zwiększając jego naciąg. — Skoro trafili do ciebie, to chyba wiedzą gdzie mieszkam? Mogą nawet skorzystać z windy!

Fred szamotał się słabo i w milczeniu, ale Gregowi niepotrzebna była jego odpowiedź. Domyślał się, że tamci wolą podchodzić do niego powolutku, żeby nie czuł się do niczego przymuszany. Puścił krawat i barman podjął bezskuteczną próbę rozprostowania go tak, by nie pozostał żaden ślad po łapie Grega.

— Muszę zmienić krawat — poskarżył się.

Greg puścił to mimo uszu.

— Daj mi jeszcze piwo, co? I włącz telewizor.

Barman popatrzył na niego z wyrzutem, dając do zrozumienia, że Greg bezwstydnie wykorzystuje sytuację, ale nic nie powiedział. Byli związani setką dolarów, którą jeden mógł zarobić dzięki drugiemu. A ten drugi mógł liczyć na kredyt. Greg wiedział, że zatelefonuje pod wskazany numer, choćby tylko dlatego, żeby Fred mógł zainkasować swoją forsę. Jego nic to nie będzie kosztować, zwłaszcza, że zatelefonuje stąd, na rachunek baru. Spojrzał na ekran telewizora. Właśnie kończył się poranny dziennik; migały jakieś urywki spotkań, ściskanie rąk, gdzieś coś budowano, gdzie indziej trzęsienie ziemi, startowały rakiety, potem miss świata płakała wdzięcznie do kamery, a sportowcy prężyli się na podium. Wreszcie zaczął się serwis kryminalny. Na ekranie zamigotały światła wozów policyjnych, jacyś ludzie, by lepiej widzieć, wisieli uczepieni metalowych sztachet ogrodzenia, dziennikarze i reporterzy na próżno szturmowali zamkniętą bramę, obok której na betonowym słupie pysznił się napis: STANOWY SZPITAL PSYCHIATRYCZNY W PITTSBURGHU. Na pierwszym planie, ukazany tylko do połowy swego czerwonego krawata, widniał komentator mówiący coś z przejęciem do potężnych rozmiarów mikrofonu..

— Podkręć — powiedział Greg popijając drugie piwo.

Fred pstryknął w klawisz pilota i jęk syren wdarł się do baru, ale nie zdołał obudzić śpiącej kurewki.

— ... dziś w nocy — powiedział odblokowany nagle spiker — w Stanowym Szpitalu Psychiatrycznym w Pittsburghu wydarzyła się tajemnicza historia. Według zeznań dwóch pracowników szpitala, pielęgniarza Jima Hensona oraz strażnika parkingu Johna D. Foresta, którzy wezwali policję, z zakładu uciekł jeden z pensjonariuszy. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, iż dyrekcja szpitala w osobie profesora O’Connela, kategorycznie zaprzecza, jakoby fakt ucieczki miał miejsce. Według profesora liczba pacjentów zgadza się i nie ma powodu wszczynania poszukiwań, na co nalegała zaalarmowana policja, domagając się rysopisu oraz personaliów zbiega. Profesor O’Connel twierdzi, iż obaj — i pielęgniarz, i strażnik — mylą się i prawdopodobnie widzieli po prostu włamywacza, który zapędził się do szpitala w nadziei ukradzenia środków odurzających. Jim Henson zaprzecza temu jednak twierdząc, iż został nad ranem wezwany dzwonkiem przez nieznanego mu z nazwiska pacjenta, przebywającego od dwóch lat w separatce numer 127. Gdy tam przybył, symulujący atak wyrostka robaczkowego pacjent ogłuszył go silnym ciosem w głowę, a następnie zbiegł. W żadnym wypadku więc nie może być mowy o włamywaczu, jednak Jim Henson nie ma żadnego dowodu na poparcie swych słów, poza okazałym siniakiem na potylicy. Natomiast profesor O’Connel, którego zdanie znamy wyłącznie z przekazu policji, gdyż sam odmówił jakichkolwiek odpowiedzi przedstawicielom prasy czy telewizji, posunął się do stwierdzenia, że być może pielęgniarza, który notabene nie miał w szpitalu najlepszej opinii, uderzył jego wspólnik — włamywacz, którego Jim Henson wpuścił nocą do szpitala. Prawdopodobnie obaj mężczyźni już na miejscu pokłócili się o podział łupu. Z kolei strażnik parkingu zmienił zeznania utrzymując, iż nie mając osobistego kontaktu z chorymi, a więc nie znając ich, nie może twierdzić, czy przejeżdżający obok niego w skradzionym samochodzie mężczyzna był zbiegłym pacjentem, czy włamywaczem. Jim Henson zaprzecza, jakoby miał być wspólnikiem kradzieży i jest obecnie przesłuchiwany przez policję, której przedstawiciele znajdują się także na terenie szpitala sprawdzając, czy istotnie nie brakuje żadnego z pacjentów, oraz czy zasadne jest twierdzenie o włamaniu i kradzieży.

Daleko, poza plecami spikera, wszczął się jakiś ruch. Dziennikarze i wolni strzelcy wiszący na bramie zaczęli szykować aparaty i magnetofony. Ten ruch nie uszedł uwagi komentatora — odwrócił się odsłaniając zdążającą do bramy grupę mężczyzn. Jednym z nich był niepozorny człowieczek w szarym trenczu i okularach — wypisz, wymaluj ten z opisu Freda, tylko że Greg wiedział, iż nie był to prywatny detektyw. Dziewięć lat temu był dyrektorem Centrum Psychologicznego Przygotowania Lotów Agencji Astronautycznej. Nazywał się Carmody, i Gregowi nie kojarzył się najlepiej. Cóż on mógł robić na terenie „cywilnego” szpitala?

— To ten? — zapytał Freda wskazując postać ręką.

— Kto? — barman podniósł wzrok, ale było już za późno.

Na ekranie ponownie rozlała się twarz spikera.

— Policjanci opuszczają szpital odprowadzani między innymi przez jego dyrektora, profesora O’Connela. Wobec wcześniejszej jego odmowy, postaramy się poprosić o wypowiedź prowadzącego sprawę porucznika Flaherty.

Porucznik wraz z towarzyszącymi mu dwoma policjantami pożegnał się z komitetem odprowadzającym go do bramy, z pewnym trudem przecisnął się przez jej uchylone wrota i posterował wprost na kamerę.

— Panie poruczniku — spiker pokazał teraz profil — czy może pan naszym widzom powiedzieć już teraz, jak ma się prawda? Czy musimy obawiać się zbiegłego szaleńca, czy też mamy jedynie do czynienia z nieudolną próbą zatarcia śladów włamania?

— Z całą stanowczością stwierdzam — powiedział Flaherty i widać było, jak bardzo mu tej stanowczości brakuje — że nie było wypadku ucieczki. Liczba pacjentów przebywających w szpitalu zgodna jest z listą przyjęć i wszelkimi dokumentami szpitalnymi. Zresztą wzmiankowaną przez Hensona izolatkę numer 127 zajmuje pewien pacjent, który przebywa w niej od kilku miesięcy. Ucieczki zatem nie było. Co do drugiej kwestii, to śledztwo jest w toku, nie mogę się więc ostatecznie wypowiedzieć.

— Dziękuję, poruczniku, że nas pan uspokoił. Mówił do państwa David Mazursky z LBC News.

— Jak dwa razy dwa cztery, że im ktoś uciekł — powiedział Fred wyłączając odbiornik.

— Chyba nie — potwierdził Greg. — W każdym razie, gdyby przyszedł do ciebie i zamówił piwo, to wiesz, co masz robić? Nalać, spokojnie się zachowywać, uśmiechać, zagadywać, a jednocześnie zawiadomić gliny. Nie przejmować się. Keep smiling — dodał odsłaniając swój brudny podkoszulek.

Fred najwyraźniej nie był przekonany co do słuszności zaleceń. Rozejrzał się na wszystkie strony, czy przez szyby ktoś nie zagląda do baru, a potem pochylił się konfidencjonalnie do Grega.

— Gdyby tu przyszedł — wyszeptał — to mu odstrzelę jaja!

Na moment wyjął spod blatu rewolwer i pokazał Gregowi. Ten pokiwał aprobująco głową.

— Jestem pewien, że nie spudłujesz — powiedział ostrożnie.

Zadowolony Fred schował broń i wytarł spocone z emocji ręce w swoją nieodłączną ścierkę. Najwyraźniej widział się już na pierwszych stronach gazet i w dzienniku stacji LBC. Nawet nie dopuszczał możliwości, że spragniony uciekinier może ominąć jego bar i gdzie indziej zaspokoić pragnienie.

— Wypuść powietrze — poradził mu Greg obserwujący go spod oka. — Nadymasz się.

Fred jakby oklapł.

— O kogo mnie pytałeś przedtem?

— Nieważne. Ją znasz?

— Kogo? — nie zrozumiał barman.

— No, tę małą — Greg skinął głową w kierunku kurewki. — Tę, co śpi u ciebie po pracy. Albo przed. Widzę ją pierwszy raz.

— Przyjezdna — skrzywił się Fred. — Koleżanka Sary, wiesz, tej rudej Żydówki. Mieszka u niej i razem pracują, ale chyba się pokłóciły. Co, podoba ci się?

Greg wzruszył ramionami.

— To bez znaczenia. Nie stać mnie.

— Musi cię być zaraz stać? Jej by się przydał silny facet na opiekuna. Jeszcze by tobie pieniądze przynosiła. I forsa, i przyjemność.

Greg skrzywił się z dezaprobatą.

— Z tobą jest ten kłopot — powiedział filozoficznie Fred — że nie chcesz tego, co możesz mieć bez trudu, a o co inni dobijają się bezskutecznie. To mnie w tobie złości. Przynosisz tu tę swoją nieogoloną gębę, wyglądasz jak straszydło, a mógłbyś być bogaty, czysty i mieć kobiety lub kobietę. Ale ty nie. Jesteś fałszywy, na siłę udajesz kogoś innego, niż ci to przeznaczone. I jeszcze przychodzą pytać o ciebie jakieś typy, które sypią na prawo i lewo setkami dolarów. Ty jesteś ich, należysz do nich, mimo że twoją gębę widzę tu od lat!

Fred tak się zaperzył, że aż się zasapał. Greg odstawił szklankę, wstał ze stołka i ruszył do drzwi.

— Nie podniecaj się — powiedział.

Stał już z ręką na klamce, gdy dobiegł go głos barmana.

— Nie wziąłeś tej wizytówki, Greg.

Wrócił i odebrał ze spoconych rąk błyszczący kartonik. Wypisane na niej nazwisko adwokata nic mu nie mówiło.

— Zadzwonisz tam? — zapytał niespokojnie Fred. — Ten facet powiedział mi, że gdybyś się wahał, mam ci powiedziać jedno słowo, właściwie imię. Jane. Zatelefonujesz?

Twarz Grega stężała.

— Nie — przez chwilę bawił się zawodem rozlanym na tłustej gębie barmana. — Chyba tam pójdę.

Nie chciał patrzeć na obraz pod tytułem „Ulga Freda”, więc szybko wyszedł z baru. Przechodząc ulicą dostrzegł przez szybę, że dziewczyna obudziła się i przeciera zaspane oczy. Nagle znieruchomiała po czym niemal w panice zaczęła szukać wokół siebie pieniędzy. Wreszcie zajrzała do torebeczki. I kolejny obraz ulgi, tym razem ulicznicy. Greg wzruszył ramionami; dzisiaj on miał swój dzień miłosierdzia.

Wróciwszy do swojej klitki, rzucił się na łóżko. Z kranu kapało nadal. Pomyślał, że Fred pewnie ma klucz francuski i może nawet pożyczyłby go. To był dobry pomysł, należało go zapamiętać. Do niczego innego nie był w tej chwili zdolny. Nie zasłaniał okna, słońce jakoś nie denerwowało go i to był znak, sygnał, że zamiast nadal się tu zamęczać gotów jest powrócić do dawnego środowiska. Zdawał sobie sprawę z tego co się dzieje i nie był tym ani zaskoczony, ani rozdrażniony. A wydawało mu się dawniej, że właśnie w takiej chwili powinien poczuć się nieswojo. Nie, raczej czuł ulgę (kolejna „ulga”, zanotował w myśli), że ma to już za sobą. Dobrowolna pokuta, jaką sobie narzucił, kończyła się. Tamci, wyciągając do niego — czy też raczej po niego — rękę, mają oczywiście swoje cele, które chcą przy jego pomocy zrealizować. Ale co go to obchodzi, tak jest i będzie zawsze. Działają ostrożnie, wiedzą, że gdyby przyszli od razu tutaj, to wyrzuciłby ich na zbity pysk, widać zależy im na nim, skoro go chcą delikatnie i bez wstrząsów doprowadzić na miejsce. Urządzili podchody dla nieco zdziczałej istoty wracającej do cywilizacji i świata kart kredytowych. Rozbudzili w nim zainteresowanie, ciekawość co też będzie dalej, po kolejnej strzałce narysowanej patykiem na piasku.

Nie wiedział, do czego jest potrzebny Carmody’emu (przez chwilę nawet nie wątpił, że to doktorek był u Freda), ani tym bardziej co z tym wszystkim może mieć wspólnego Jane, ale to właśnie ona była tym magnesem, który miał go wytrącić z dotychczasowego marazmu.

II 

Brian wyłączył telewizorek w desce rozdzielczej samochodu. Obejrzał cały reportaż Davida Mazursky’ego i zastanawiał się nad swoją sytuacją. Po ucieczce ze szpitala przejechał kilkadziesiąt mil na południowy zachód i teraz znajdował się w Wirginii Zachodniej, tuż za granicą Pensylwanii. Miał na sobie niezbyt pasujące, cywilne łachy ściągnięte w pośpiechu z dyżurki pielęgniarzy, a w kieszeni kilkaset dolarów, które w ten sam sposób padło jego łupem. Starczyć to mogło na jakiś starszy model forda, taki co to już się prosi o miejsce na złomowisku. Samochodem, w którym siedział, nie mógł dalej jechać; jakkolwiek oficjalnie nie był poszukiwany, to doskonale zdawał sobie sprawę, że jego tropem, cicho i bez telewizyjnego rozgłosu, podążą policjanci i agenci FBI. Prawdopodobnie wszystkie posterunki otrzymają w najbliższym czasie jego zdjęcie i personalia, z nakazem zatrzymania lub zastrzelenia w razie próby oporu. Carmody zadba o to, był tego pewny. Powód nie jest ważny, w fototeleksie można podać byle co, na przykład, że jest agentem komunistycznego wywiadu. Wtedy przyczyna cichego polowania stanie się zrozumiała i nie wzbudzi niczyich zastrzeżeń. Żaden stróż prawa i porządku, od pomocnika szeryfa w zafajdanym Prescott, do dowódcy brygad specjalnych w Waszyngtonie, nie zwątpi w słuszność polecenia. Carmody nie dopuści do tego, zwłaszcza nie w tym momencie. Brian widział go tam, na terenie szpitala. Doktorek trzymał się z boku, ale i tak w centrum wydarzeń, których niekorzystny przebieg mógł go kosztować wolność i karierę. Carmody nie mógł ujawnić tego, co doprowadziłoby do natychmiastowego ujęcia Briana — nie mógł przyznać, że ucieczka w ogóle miała miejsce. Ani ogłosić listu gończego. To była jednocześnie najsilniejsza broń Briana, który zdradzając prawdę zniszczyłby doktora Carmody’ego wraz z jego chorobliwie ambitnymi planami. Najprościej więc byłoby — i to narzucało się samo jako pierwsze posunięcie — powiadomić prasę lub telewizję o swojej sytuacji. Chłopcy z publikatorów dosłownie rzuciliby się na takie coś — astronauta więziony przez zbrodniczego maniaka z tytułem naukowym, zawiadującego na dodatek jednym z centrów NASA, to nie byle jaka gratka! Ale nie uwięzienie czy nawet sposób jego realizacji był tu najważniejszy — istotniejszy był powód, dla którego to zrobiono. Brian znał go i mógł podać jak na patelni, nawet za darmo, choć na takiej bombie można by sporo zarobić. To rozwiązanie miało jednak swoje minusy.

Po pierwsze — gdyby wywalił całą prawdę przed kamerami, dostałoby się nie tylko Carmody’emu lecz pod pręgierz poszłaby cała Agencja Astronautyczna. Z tym wiązał się bezpośrednio drugi powód powstrzymujący Briana od rozdmuchania śmierdzącej afery, a mianowicie chęć rozprawienia się z przeciwnikami własnymi rękoma. Jak w westernie, po amerykańsku. Z jednej strony on — jedyny sprawiedliwy i wcześniej pokrzywdzony, pragnący wyrównać rachunki — a z drugiej „miasto bezprawia”, czyli Carmody, Zinkoff i Sancton wraz z kierowanymi przez nich ośrodkami: Dalej — wiedział, że gdyby ujawnił prawdę tak nagle, to sprawa będąca także i tajemnicą Jane, stałaby się własnością ogółu. W końcu — i to było najważniejsze w całym rozumowaniu, Jane właśnie, jako żywemu dowodowi jego słów zaczęłoby zagrażać największe niebezpieczeństwo. Carmody zlikwidowałby ją natychmiast, byłoby to prawdopodobnie jego następne posunięcie po wyłączeniu telewizora lub odłożeniu gazety z rewelacjami Briana. Ratując własną skórę Carmody poświęciłby swój plan — zresztą pewnie na czas jakiś tylko — a Brian nie mógłby mu w tym przeszkodzić, bo nie wątpił ani przez chwilę, że jego żona jest pod stałą opieką tej kanalii. Nie kochał Jane już od dawna, ale to nie znaczyło, że gotów był ją poświęcić dla swej rozgrywki z Carmodym. Dlatego przestał dumać nad swą ewentualną wizytą w studio telewizyjnym, do czego casus pielęgniarza Hensona, z którego w pół minuty zrobiono wspólnika nieistniejącego przestępcy nie zachęcał, a zaczął przemyśliwać nad sposobem dotarcia do domu.

Miał do przebycia niemal cały kontynent, najmarniej licząc ze dwa i pół tysiąca mil w linii prostej, a przeciwko sobie policję wszystkich stanów. Mieszkał w Kaliforni, pod Los Angeles, a teraz znajdował się nieomal na Wschodnim Wybrzeżu. Lotniska, także te prywatne, odpadały. Bez narażenia się na spotkanie z gliną pilnującym bezpieczeństwa pasażerów nie kupi biletu, ani nie wynajmie samolotu. Mógłby spróbować pożyczyć awionetkę od jakiegoś prywatnego właściciela, który Cessnę trzyma w szopie i lata nią do burdelu, ale w tych stronach nie miał nikogo znajomego, obcemu zaś nikt nie da samolotu za kilkadziesiąt kawałków. Kradzież również nie wchodziła w grę, mogłaby mu dostarczyć tylko nowych kłopotów.

Pociąg odpadał czuł niechęć do dobrowolnego zamykania się w pojeździe, z którego nie ma jak uciec, ani nie można zmienić jego trasy. Poza tym nie stać go było na bilet, a ostatnim o którym słyszał, że mu się udała jazda wokół USA bez biletu był Jack London. Brian nie czuł się na siłach podróżować na osi do Kalifornii! Pozostawały autobusy, do nich czuł najmniejszy wstręt. Najlepiej oczywiście „Greyhoundy”, podejrzewał jednak, że i dworce autobusowe są być pod obserwacją, zatem „skok szarego ogara” przez kontynent mógł się nie powieść. Jak każdy Amerykanin najswobodniej czuł się w osobowym samochodzie i tego postanowił się trzymać. Musiał kupić auto, ale postanowił zrobić to w innym miasteczku niż to, w którym pozostawił samochód z ucieczki. Parking, na którym go porzucił, przylegał do domu towarowego. Szczęściem dla Briana kilka dni temu ogłoszono wielką wyprzedaż w marketach, połączoną oczywiście z obniżką cen. Zapewniało mu to wzmożony ruch we wszystkich miejscowościach na trasie, a także możliwość podwiezienia. Postanowił dotrzeć w ten sposób do Charleston, choć jednocześnie był przekonany, że najlepiej zrobiłby kierując się najpierw ku północy (gdyż jego prześladowcy doskonale znają kierunek, w którym będzie dążył), a potem na zachód, wzdłuż granicy kanadyjskiej, by następnie pokonawszy Równinę Nadbrzeżną zjechać z fasonem na południe. Nie mógł się jednak zdobyć na dodatkową zwłokę.

Wysiadł z samochodu i podążył w stronę marketu. Nie zamierzał niczego kupować, ale chciał coś zjeść, napić się kawy i posłuchać, co ludzie gadają. Tam łatwiej znajdzie kogoś, kto go podrzuci w pożądanym kierunku. Ludzie pokonywali wiele mil w pogoni za kilkoma centami; wyprzedaże były tak zorganizowane, że im dalej od jakiejś większej miejscowości, tym było taniej. Miejscowi korzystali na tym rzeczywiście, natomiast cała reszta, pokonująca nierzadko sto i więcej mil, wychodziła po odliczeniu kosztów paliwa najwyżej na zero. Nie ruszając się z miejsca mogli mieć to samo. Jednak atrakcja tkwiła w tym, że szpadel dostanie się pół dolara taniej, a spodnie robocze za piątkę.

Z biciem serca przeszedł obok policjanta, zajętego najpierw pchaniem czubato zapakowanego towarami wózka jakiejś starowiny, a potem wyładowującego cały ten kram do przepastnego bagażnika ogromnego chevroleta z 58 roku. Policjant z niepokojem dopytywał się, czy jego podopieczna posiada prawo jazdy. Brian wolał nie być obecny przy uruchamianiu silnika tej przedpotopowej maszyny i wraz z tłumem żądnych zakupów klientów wszedł do sklepu. Od razu skręcił do baru. Był tłok, to mu odpowiadało, ludzie przekrzykiwali się, smażone kurczaki podawano ponad głowami, z góry kapał tłuszcz, spadały frytki, lała się coca-cola, ale nic nie mogło zakłócić radosnego, podniecającego nastroju wyprzedaży.

Stanął w kolejce nawet nie licząc na to, że dopcha się kiedyś do lady i z utęsknieniem czekał, by gdzieś padła nazwa Charleston, lub innego miasta leżącego na jego trasie. To, co przed wejściem tutaj wydawało mu się prostym teraz nagle przestało takim być. Przez ostatnie dwa lata odwykł od ludzi, zwłaszcza od takich rozkrzyczanych tłumów, zajętych wyłącznie sobą i mających gdzieś wszystko, co nie tyczyło ich egzystencji. Poczuł się zmiażdżony hukiem, jaki czynili, czuł że się dusi w oparach jedzenia i nieświeżych oddechów. Atak był tak nagły, że omal nie zaczął krzyczeć. Największym wysiłkiem woli zmusił się do zachowania spokoju.

Tak bardzo skupił się na sobie, że przeoczył to na co czekał. Gdzieś padła wyczekiwana nazwa miasta, dotarła do niego z opóźnieniem i gdy podniósł wzrok w domniemywanym zaledwie kierunku, nie był już w stanie stwierdzić, kto ją wypowiedział. Wszyscy ludzie wyglądali tak samo, wszyscy jedli i mówili jednocześnie, dzieci piły colę lub biegały pomiędzy portmonetkami rodziców, a wystawionymi w holu automatami do gry. Wiedział, że musi tu zostać, więc by nie wzbudzić podejrzeń, powinień odstać swoje i coś zamówić.

Podejrzenia, jego nowa zmora. Możliwość ich wywołania pętała wolę i paraliżowała. Bał się niemal wszystkiego. Dawniej nie miewał wątpliwości, był pilotem i zawsze podejmował właściwe decyzje. Tyle że wtedy działał w ramach prawa i przynajmniej ogólnie wiedział, czego spodziewają się po nim ludzie i maszyny. Znalazłszy się poza tym układem normalny człowiek nie potrafi się odpowiednio zachować, w efekcie staje się o wiele łatwiejszym łupem niż notoryczny przestępca. Tak zwany „uczciwy” nie wie co może skierować na niego uwagę i podejrzenia, woli więc powstrzymywać się niemal od wszystkich działań, a jeżeli już coś zrobi, to przeważnie źle. On sam jeszcze niedawno nie miałby żadnych problemów z tym, by krzyknąć w podobnej sytuacji: „Hej, zepsuł mi się wóz! Kto mnie podrzuci do Charleston?”. Pewnie natychmiast podniosłoby się kilka rąk, z których uścisnąwszy wybrałby jedną. A teraz? Teraz bał się, że pierwszą reakcją tłumu na podniesienie głosu będzie rzucić się na niego, obezwładnić i doprowadzić przed oblicze sędziego pokoju! Jeżeli nie zlinczować na miejscu lub wrzucić w olej ze smażącymi się frytkami!

Wpatrywał się stale w jeden punkt, tam, skąd jak mu się zdawało, nadleciała nazwa miasta. Jeden ze stojących w zbitej ciżbie mężczyzn skończył jeść, pożegnał się z kompanami i ruszył do wyjścia. Gdy przeciskał się obok kolejki zgłodniałych, Brian zaczepił go.

— To pan jedzie może do Charleston? — zapytał z nieprzyjemną kluchą w gardle.

Ten nawet się nie zatrzymał. Grzebiąc zapałką w zębach, pokazał kciukiem za siebie.

— Nie. To tamten facet.

I poszedł.

— Aha — powiedział głupkowato Brian, i zamilkł.

Popatrzył w kąt pomieszczenia. „Tamten facet” to była grupka kilkunastu rozgadanych mężczyzn, opowiadających sobie sprośne kawały i ryczących z nich na całe gardło. Zdecydował się, wyszedł z kolejki i ruszył do nich.

— Hej! — zawołał ktoś za nim. — Rezygnujesz?

Machnął ręką na odczepnego. Mężczyźni śmiali się, gdy do nich podszedł, ale Brian czuł się już nieco pewniej, bo miał punkt zaczepienia.

— Ten gość, co odszedł, powiedział mi, że ktoś tu jedzie do Charleston. Mógłbym się zabrać?

Popatrzyli na niego bez zainteresowania, ale i bez wrogości, której podświadomie wciąż się spodziewał.

— Ja — powiedział grubas w czapeczce z napisem „The Chicken Boys” na czubku spiczastej głowy. — Coś się stało?

— Zepsuł mi się samochód. Oddałem do warsztatu, ale na dzisiaj nie zrobią. Muszę przyjechać po niego pojutrze.

— Możesz jechać ze mną — zgodził się grubas. — Ale musisz poczekać, aż moja stara kupi wszystkie bezużyteczne rzeczy, jakie tutaj zgromadzono dla niej!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, więc i Brian się uśmiechnął.

— Masz dużo sprawunków? — zaniepokoił się nagle mężczyzna. — Bo moja żonka zawaliła już pół wozu!

— Nie, nie mam. Samochód nawalił mi, jak dojeżdżałem. Postanowiłem nic nie kupować, bo nie zabrałbym się ze wszystkim. I tak wyprawę diabli wzięli. A żona wypisała mi całą listę rzeczy...

Zaczął teatralnie szukać spisu po kieszeniach, zastanawiając się jednocześnie, jak teraz łatwo przychodzi mu zmyślanie podobnych szczegółów. Po poprzednim lęku niewiele zostało.

Mężczyźni znów się roześmieli, któryś z aprobatą poklepał go po plecach.

— Zuch! — pochwalił go. — Skoro puściła cię na takie coś samego!

Zarżeli ponownie. Briana bolały już mięśnie szczęk od kilkuminutowego, uprzejmego grymasu.

— Spodziewamy się dziecka — wyjaśnił.

To akurat było prawdą, ale oni nie wiedzieli o tym. Poczuł kłucie w piersi. Prawdę powiedziawszy nie wiedział czy dziecko nie narodziło się już; czasu było dosyć.

— Na pewno będzie z niego dobry „Chicken Boy” — powiedział grubas w czapeczce. — Właśnie widzę moją starą. Chodź, pomożesz mi ładować jej klamoty. A tak przy okazji, mów mi Al!

W samochodzie było ciasno. Stary Oldsmobile, wyładowany towarami i ludźmi, niemal szorował podwoziem po szosie, a na najmniejszych nierównościach zahaczał o nią ze zgrzytem. Brianowi było niewygodnie, bo pod nogami miał kupiony okazyjnie piekarnik mikrofalowy, a obok kilkoro wierzgających dzieci. Nie mógł się ich doliczyć, bo były w ciągłym ruchu i skłębieniu. Sądził, iż było ich „około” czworga. Siedzący z przodu rodzice kłócili się zawzięcie o ilość i celowość wydanych pieniędzy.

Żona Ala, równie gruba i nieforemna jak on, tyle że bez czapeczki na głowie dowodziła, że wszystko jest potrzebne, dobrej jakości i niebywale wręcz tanie. Al stał na stanowisku, że połowa zakupionych gratów nadaje się do wyrzucenia, a druga do remontu. Przez całą drogę nie mogli się dogadać. Brian wolał się nie wtrącać, ale w tym sporze stał po stronie Ala. Jego milczenie zostało chyba przez obie strony właściwie zrozumiane, bo przy pożegnaniu Al był wylewny i zapraszał do siebie na piwo, a „stara” ledwo rozchyliła wąskie, krzywe usta.

III 

Po południu, mimo że słońce nadal świeciło paskudnie, zrobiło się nieco chłodniej. Roznegliżowane dziewczyny poznikały gdzieś, ustępując miejsca „niebieskim kołnierzykom” śpieszącym z pracy do domu. Urzędnicy biegli na wyścigi, by znaleźć się przed innymi w autobusie, metrze, czy własnym samochodzie. Gorączkowo poszukiwali monet lub kart magnetycznych, by impulsami nakarmić wygłodniałe automaty kasowników.

Greg nie śpiesząc się szedł pod prąd. Zresztą ruch i tłok był taki, że w którą stronę nie zwróciłby swoich kroków, to i tak odniósłby wrażenie, iż reszta świata jest przeciwko niemu. Dopiero gdy dotarł do centrum, zrobiło się przestronniej. To była godzina przerwy przed kolejną wędrówką. Teraz, w domach, ci wszyscy śpieszący się jeszcze niedawno ludzie, jedzą obiad. Potem wyruszą znowu — tym razem na poszukiwanie rozrywek — barów, dziwek, restauracji, holokin i teatrów. Niektórzy polecą do Nowego Jorku i wrócą późną nocą po wizycie na Brodwayu.

Greg z rękami w kieszeniach postrzępionych spodni, chudy, wysoki, z tłustymi, długimi włosami, wyglądał jak ostatni hippis wracający z wędrówki w poszukiwaniu ziemi obiecanej. Nikt nie zwracał na niego uwagi, w pewnym jednak momencie został niespodziewanie wyróżniony z tłumu. Na skrzyżowaniu dwóch ulic jakiś skromnie ubrany Murzyn, w meloniku i o wyglądzie anglikańskiego pastora, wszedł na pasy przy czerwonym świetle. Ruch w tym miejscu był praktycznie żaden, tylko jeden srebrzysty mercedes zbliżał się do przejścia. Mimo zielonego światła, zatrzymał się, a kierowca — biały, wymuskany pięćdziesięcioparoletni mężczyzna o wyglądzie biznesmena — dał dłonią niecierpliwy znak, by tamten przeszedł. Czarny skłonił się jakby dziękując, a potem powoli ruszył w stronę chodnika. Gdy był przed samą maską wozu, wyjął rękę z kieszeni marynarki. Trzymał w niej rewolwer. Greg widział, jak mężczyzna w samochodzie zamiera, niezdolny nie tylko do podjęcia jakiejś akcji, ale nawet do próby uchylenia się.

— Gaz! — wrzasnął w myślach Greg. — Daj gazu, idioto, bo cię rozwali!

Murzyn strzelił. Głowa kierowcy szarpnęła się najpierw do tyłu, odbiła od zagłówka i opadła na kierownicę. Włączył się klakson naciśnięty przez ciało postrzelonego, a w szybie auta pozostał mały otworek pośrodku plamy zmętniałego nagle szkła. Czarny spokojnie zlustrował ludzi stojących nadal karnie na chodniku — mimo że zapaliło się już dla nich zielone światło, a potem doszedłszy widocznie do wniosku, iż tylko Greg jest człowiekiem zdolnym do podjęcia próby unieszkodliwienia go, wycelował w niego broń. Ludzie wokół rozsunęli się. Było to wręcz niesamowite, bowiem wyglądało, jakby odsuwały się marmurowe posągi; nikt nie wykonał najmniejszego ruchu, nie zmienił choćby wyrazu twarzy, a mimo to wokół Grega zrobiło się nagle luźniej.

Kolejna potencjalna ofiara wzruszyła tylko ramionami, a Murzyn obszedł łukiem mały tłumek i zniknął w jakiejś bramie przepadając w niej na zawsze.

Klakson wył. Ludzie na chodniku poruszyli się i zwrócili wzrok na Grega. Nie, nie z zaciekawieniem, z wrogością raczej jakby czuli się urażeni w swej dumie i zazdrości o to, że stojący obok nich obdartus został uznany przez napastnika za jedynego godnego siebie przeciwnika, a nie ktoś z nich, porządnych obywateli miłujących prawo i ład. Jeszcze przed chwilą robili w portki ze strachu, ale Greg był pewien, że w wieczornych opowieściach snutych w barze lub w domu każdy z nich będzie tym, w którego Murzyn wycelował swój rewolwer.

Nie czekał na przyjazd policji; ci ludzie byli chyba zdolni jego obwinić o zastrzelenie kierowcy Mercedesa. Nie próbowali go na szczęście zatrzymać więc o szóstej był już u mecenasa Enzo Grafisiego. Porady prawne, dyskretne dochodzenia i inne — głosiła wizytówka, którą otrzymał Greg i ta większa, mosiężna, na drzwiach.

Biuro mieściło się w eleganckim wieżowcu i portier za nic nie chciał go wpuścić choćby do windy. Już sama obecność Grega w holu wyraźnie działała mu na nerwy. Wizytówka, nieco pomięta i zatłuszczona, nie zrobiła na cerberze żadnego wrażenia, ale przed wezwaniem policji zgodził się najpierw zawiadomić „górę” o niezwykłym petencie. W czasie rozmowy brwi podjechały mu wysoko na czoło — najwyraźniej nie chciał pogodzić się z myślą, że stojący przed nim obwieś może mieć jakiś interes do mecenasa Grafisiego. Dwukrotnie podawał nazwisko Grega, jakby w obawie, że w sekretariacie adwokata ktoś niedosłyszał. Za drugim razem przeliterował całość, posuwając się nawet dalej: osłaniając dłonią mikrofon, podał przybliżony i niezbyt pochlebny opis osoby Grega. Wreszcie został ostatecznie pognębiony kolejnym, kategorycznym „tak”, i lekceważącym gestem wskazał Gregowi drzwi do windy.

Biuro znajdowało się na dwunastym piętrze. Greg wyszedł z lustrzanej kabiny i ruszył w kierunku wskazanym przez naklejone na ścianach komiczne postaci starszych mężczyzn w togach i perukach na głowie. Wyciągniętymi teatralnie rękami zakończonymi monstrualnie wielkimi dłońmi wiedli Grega wzdłuż eleganckich, mahoniowych drzwi prywatnych apartamentów.

Gdy wszedł do poczekalni, siedzący tam dwaj podobni do siebie jak bracia staruszkowie odłożyli czytane pisma i niczym na komendę podnieśli ręce do góry.

— Spokojnie — powiedział Greg. — To nie jest napad!

Starsi panowie opuścili ramiona, choć najwyraźniej nie ufali zapewnieniom obdartusa. Greg obawiał się, że reputacja adwokata może mocno ucierpieć na skutek jego odwiedzin. Podszedł do sekretarki, która przygotowana telefonicznie przez portiera starała się usilnie demonstrować, iż wygląd Grega nie robi na niej najmniejszego wrażenia. Nie udawało się jej to.

— Pan Shettels? — zapytała dla porządku. — Mecenas zaraz pana przyjmnie. Pan był umówiony na kwadrans po szóstej — skłamała w stronę oczekujących, spoglądając przy tym na zegarek, by się w swym oszustwie nie pomylić. — Panowie raczą go przepuścić, to nie potrwa długo.

Żaden ze staruszków nie zdobył się na protest. Greg usiadł z dala od nich. Nie czekał długo. Po chwili drzwi gabinetu Grafisiego otworzyły się i na progu ukazała się drobna, siwa i zapłakana kobieta. Przykładała do oczu jedwabną, haftowaną chusteczkę i chlipała cicho. Z tyłu postępował mecenas. Rzucił okiem na czekających, ale nie wykonał żadnego zachęcającego gestu.

— Rolie? — zwrócił się do sekretarki. — Odprowadź panią Meggison do windy. A pana proszę do siebie.

Rolie zerwała się błyskawicznie i otoczyła ramieniem drobne plecy kobiety. Obie złączyły się w rzeźbę rozpaczy i zawodowego współczucia. Greg obejrzał się za nimi, po czym przeszedł obok przepuszczającego go adwokata.

— Co jej się stało? — zapytał na powitanie.

Stanął pośrodku nowocześnie urządzonego gabinetu. Pomyślał, że od czasu gdy przejmował spadek po rodzicach, wiele się u kauzyperdów zmieniło. Komputer, bloki pamięci, stacje dysków, drukarka, monitory. To w jednym końcu. A z drugiej strony białe, skórzane fotele na chromowanych, fantazyjnie wygiętych rurach, ława z klawiaturą pozwalającą i stąd zawiadywać elektroniką. Greg nie zauważył nigdzie ani kawałka papieru, pominąwszy ten wkręcony w wałek drukarki.

— Niech pan siada — powiedział Grafisi, wskazując jeden z białych foteli.

Greg usiadł i oparcie przytuliło się do jego pleców jak naga kobieta. Zdawało się nawet, że wyczuwa poniżej łopatek ucisk piersi.

— To nowość. Niezłe, co? — zaśmiał się adwokat.

Greg skrzywił się. Akurat dla niego nie było to szczególnie miłe, zwłaszcza gdy pomyślał o swojej norze z kapiącym kranem. Grafisi otworzył jeden z pojemników bloku pamięciowego, który okazał się zamaskowanym barkiem. Z braku biblioteki i książek, rzecz jasna, bowiem opasły kodeks prawa rzymskiego zamieniony na impulsy nie nadawał się do ukrycia pękatej butelki brandy, którą wraz z dwoma kieliszkami adwokat postawił na ławie. Był on przystojnym, trzydziestoparoletnim mężczyzną o twarzy wypielęgnowanego niemowlaka, najwyraźniej pozbawionym trosk finansowych i rozterek duchowych. Garnitur leżał na nim jak ulany.

— To daje się wyłączać — powiedział pod adresem fotela, widząc, że Greg wierci się na nim niespokojnie.

Ucisk sztucznych piersi zelżał i zniknął.

— Napijmy się!

Greg upił nieco koniaku i odstawił kieliszek.

— Nie powiedział mi pan jeszcze, czemu ona płakała. Jeżeli można, rzecz jasna...

Grafisi skrzywił się.

— To nieprzyjemna sprawa. Musiałem ją powiadomić, że jej syn z drugiego małżeństwa, z którym wyłącznie przeze mnie utrzymywała kontakt, zginął niedawno. Tragicznie.

Grafisi zamilkł i łyknął resztę koniaku.

— Ale wracajmy do żywych — podjął po chwili. — Mam dla pana informację i propozycję.

Greg skinął głową.

— Niech pan sobie wyobrazi, że domyślałem się tego. Tylko czemu tak okrężną drogą?

— Powiedzmy, że ci, którzy prosili mnie o skontaktowanie się z panem, nie chcieli pana spłoszyć. Zalecali daleko idącą ostrożność w postępowaniu.

— Tego też się domyśliłem — mruknął Greg. — A tak w ogóle, to o co chodzi? I przede wszystkim kim są ci „oni”? Mogę od razu powiedzieć, że od odpowiedzi na to pytanie uzależniam mój dalszy udział w podchodach!

— W czym? — nie zrozumiał Grafisi.

— W podchodach — powtórzył Greg. — Tak to sobie nazwałem. To taka gra, nie bawił się pan w to jako dziecko?

Mecenas pokręcił głową i Greg przyznał w duchu, że wyglądał na takiego, co to od urodzenia był starym-malutkim.

— No, więc kto? — powtórzył pytanie.

— Pańscy dawni koledzy, czy raczej przełożeni — podjął ze sztucznym ożywieniem Grafisi.

— Czyli Agencja — podsumował bez zdziwienia Greg. — Okres karencji już minął, co?

— Znów pana nie rozumiem — westchnął adwokat. — Proszę mi wierzyć, że nie znam pańskiej przeszłości, ani celów czy zamiarów moich zleceniodawców. Obiecano mi pewną kwotę za wyciągnięcie pana z obecnego marazmu i skierowanie dalej. Mogę panu powiedzieć, że kolejnym człowiekiem jest...

— ... doktor Carmody — wpadł mu w słowo Greg. — Prawda, że zgadłem?

— Tak, to on. I co pan sądzi o kontakcie z nim?

Greg zastanowił się. Teraz stawało się jasne, że to jednak nie doktorek był w barze Freda, tylko jakiś szpicel wysłany przez Grafisiego. Nie zmieniało to ani na jotę całej kwestii, wyjaśniało jedynie fakt obecności Carmody’ego w Pittsburghu — przyjechał tu w sprawie Grega. Jaka była jego rola w tajemniczych wypadkach w szpitalu, pozostawało tajemnicą. Skądś wiedział, że O’Connel był jego przyjacielem, może więc Carmody znalazł się tam przypadkiem? Greg nie wierzył w przypadki, jeżeli tylko Carmody miał z nimi coś wspólnego!

— A jeśli odmówię?

Grafisi wzruszył ramionami.

— Nie wiem, to są wasze sprawy. Powinien się pan lepiej ode mnie orientować, czy coś panu za to grozi, czy nie.

Greg milczał. Po chwili odezwał się znowu.

— Przepraszam za takie pytanie, ale ile pan weźmie za to? Chcę wiedzieć, bo pański poprzednik dostał stówkę. Jeżeli cena rośnie proporcjonalnie, to będę mniej więcej wiedział, ile jestem wart dla Carmody’ego. Stosownie do tego wyważę karę, która mi grozi za uchylenie się od współpracy.

— Tysiąc — rzekł mecenas bez skrępowania. — Myślę, że nie doniesie pan tego do Urzędu Podatkowego. Mam też czek na taką sumę dla pana. Żeby pan się ubrał porządnie przed wizytą, ogolił, najadł, no i przede wszystkim wykąpał — zakończył pociągając nosem.

— A więc cena wzrosła dziesięciokrotnie — powiedział Greg, nie zwracając uwagi na niewybredną przymówkę Grafisiego. — Czyli dla doktora przedstawiam wartość co najmniej dziesięciu patoli. Dla mniejszych sum morduje się ludzi, nie uważa pan? Jako prawnik powinien pan to najlepiej wiedzieć!

Mecenas skrzywił się.

— Oczywiście, ale nie jesteśmy gangsterami. Przynajmniej ja nim nie jestem, nie podejrzewam również o to doktora Carmody’ego — rzekł, niedwuznacznie dając do zrozumienia, kto z całej trójki może być przestępcą.

Wystudiowana uprzejmość, z jaką cały czas odnosił się do Grega, ulotniła się gdzieś bez śladu od momentu, gdy ten zapytał o pieniądze. Grafisi doszedł widać do wniosku, że podanie ceny usługi zwalnia go z obowiązku grzeczności, jakiej zwykle hołdował w obawie przed urażeniem klienta. Interesant pytający o podobne rzeczy nie daje się łatwo obrazić.

— Nie zna go pan tak dobrze jak ja — mruknął Greg. — Ale załóżmy, że ma pan rację. Co dalej? Nie wie pan czego on chce.

— Nie. Mówiłem już. To co, bierze pan ten czek?

— Jednak podchody — westchnął Greg. — Jak wezmę, to przepadło, co?

— Chyba tak. Niech pan zdecyduje...

— Dobrze! Wezmę czek, ale pod jednym warunkiem, zgoda? — usadził podrywającego się radośnie adwokata.

Grafisi oklapł.

— Nie wiem, czy jest to zgodne z życzeniem pana Carmody’ego — stwierdził z zakłopotaniem. — Nic nie wspominał o możliwości stawiania przez pana warunków.

A, nie masz stosownych instrukcji, draniu! — ucieszył się w duchu Greg, ale powiedział spokojnie:

— Niech pan się nie obawia, to nie jest jakieś kłopotliwe żądanie. Po prostu wezmę czek, a pan da mi dwa dni na podjęcie decyzji. Jeżeli do piątku do północy nie zwrócę go, powiadomi pan tę hienę, że się zgadzam. Może tak być?

— Niech będzie — rzekł z rezygnacją adwokat. — Carmody’emu na pewno nie podobałoby się to, ale w końcu nie musi wiedzieć kiedy pan się do mnie zgłosił. Zgoda!

Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął portfel, a z niego złożony we dwoje czek z przypiętą wizytówką. Greg rozłożył go i zamaszysty podpis doktora wychynął jak kwiat z pastelowego pąka. Sam Carmody wyciągał do niego rękę zbrojną w tysiąc dolarów. Greg nie był pewien, czy pamięta jeszcze, jak wygląda prezydent Cleveland. Chyba każe to wypłacić sobie setkami.