Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
W pewnym wieku wspomnienia zaczynają przekrzykiwać rzeczywistość. Pięćdziesięciokilkuletni Paul spędza "wakacje od życia" w jednym z egipskich kurortów. Były mundurowy zaczyna interesować się dużo od niego młodszą dziewczyną. Choć podryw idzie mu nadspodziewanie dobrze i szybko doprowadza do fizycznego spełnienia, mężczyzna nie jest w stanie odciąć się od przeszłości, która przecina jego narrację licznymi dygresjami. Opowieść o obecnej erotycznej relacji przeplatana jest wspomnieniami dwóch nieudanych małżeństw, nieobyczajną historią przodków byłej żony czy migawkami z misji wojennej w Kuwejcie. Wszystkie wątki są równie wciągające i kreślą intrygujący portret głównego bohatera. Dla miłośników dosadnych opowieści snutych z męskiej perspektywy, w stylu pisarstwa Krzysztofa Vargi.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 297
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Mirosław Piotr Jabłoński
Redakcja Bogumiła Ziembla-Ziembicka
Saga
Nieprawość
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2023 Mirosław Piotr Jabłoński i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727061801
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Zauważył ją dopiero po kilku dniach.
Teren hotelowy był rozległy, bo dwupiętrowe pawilony z apartamentami otaczające budynek, do którego wszyscy schodzili się na posiłki, ciągnęły się od głównej ulicy Hurghady aż do oddalonej od niej o kilkaset metrów plaży. Za murami po obu stronach stały kolejne hotele.
Mimo niepokojów arabskiej wiosny, która przed kilku miesiącami zmiotła dożywotniego – zdawałoby się – prezydenta Husniego Mubaraka, turystów było mrowie. W hotelu dominowali Rosjanie, Czesi i Polacy, na których tle wyróżniali się dwaj angielscy geje. Nie czuł potrzeby integrowania się ani z przedstawicielami Europy Środkowo-Wschodniej, ani tymi z Albionu. Pierwszych interesowała głównie możliwość nieograniczonego korzystania z darmowych alkoholi, drudzy interesowali się sobą oraz arabskimi chłopcami. Zachodnich turystów, tchórzliwszych lub tylko ostrożnych i bardziej wyrobionych politycznie, było niewielu – kilkoro Niemców, którzy okazali się przesiedleńcami z Estonii, oraz dwie młode kobiety wyglądające na Kanadyjki, a może Francuzki.
Była jedną z nich. Zauważył ją, dopiero gdy zaczął jadać kolacje na tarasie. Było tu goręcej niż w klimatyzowanych wnętrzach restauracji, za to kolaż w postaci zapachu grillowanych szaszłyków, widoku daktylowych palm i dobiegających z oddali głosów muezinów zwołujących wiernych do meczetów na wieczorne modlitwy przypominał mu te dawne czasy, gdy po raz pierwszy znalazł się w kraju arabskim. Oczywiście z Irakiem i pierwszą wojną w Zatoce wiązały się nie tylko miłe wspomnienia. Wojna to nic przyjemnego, nawet jeśli się ją wygrywa i cało i zdrowo wraca do domu. Jemu to się udało, innym nie. Zawsze są straty, choćby niewielkie. Jeśli nie trafi cię wróg, możesz zginąć z rąk swoich. Czasami przez pomyłkę, bo jakiś farmerski syn z Nebraski zaczyna strzelać na oślep, zestresowany, zdezorientowany lub na haju. Niekiedy twoi podwładni albo koledzy tak cię nienawidzą, że strzelają ci w plecy, gdy się podrywasz, żeby ich poprowadzić do ataku. Czasem dowódca baterii moździerzy czy eskadry bombowców przenosi ogień na twój oddział, bo nie ma pojęcia, gdzie wróg, a gdzie swój, lub go nie poinformowano, że robisz zwiad na pustyni, albo w stresie czy przy złej widoczności bierze kilka glinianach chat, wśród których przycupnąłeś, za zgrupowanie nieprzyjacielskich czołgów.
Mimo wszystko wyszedł z tego cało. Wziął do niewoli setki irackich chłopców, za których towarzystwo siedzący trzy stoliki dalej angielscy geje byliby mu wdzięczni.
Zajmowała stolik koło Anglików. Wysoka, bardzo ładna, choć nie nazwałby jej pięknością, seksowna. Wiedziała, jakie robi wrażenie – widać to było w jej nieco wyniosłym sposobie bycia światowej kobiety, która zainteresowanie innych ma za coś zupełnie naturalnego. Pociągłą twarz o blisko osadzonych oczach okalały ciemnoblond włosy do ramion, lekko podwinięte na końcach. Szczupłe, opalone ramiona odcinały się na tle białej sukienki bez rękawów. Głównie za jej sprawą przypominała mu francuskie aktorki królujące na ekranie w latach sześćdziesiątych – Catherine Deneuve, Mireille Darc czy Mylène Demongeot, chociaż do żadnej z nich nie była podobna.
Nie miała makijażu, a jeśli już, to bardzo dyskretny. W niczym nie przypominała wysztafirowanych i wypacykowanych Rosjanek, które od śniadania obnosiły burdelowo-wieczorowy makijaż i takież stroje, uczepione tłustych, włochatych ramion obwieszonych złotem rosyjskich biznesmenów, czy raczej mafiosów.
Sięgnął po papierosy, lecz się zawahał. Na pewno prowadziła zdrowy tryb życia. Nie paliła, piła niegazowaną wodę Evian i uprawiała bezpieczny seks. Mogła mieć dwadzieścia trzy, cztery lata.
Nie słyszał, w jakim języku rozmawia ze swoją towarzyszką. Tę drugą widział od tyłu i trochę z boku. Była niższa, miała ciemne falujące włosy. Gdy się obróciła, ujrzał ładną twarz o regularnych rysach, ale było jasne, kto w tamtej parze gra pierwsze skrzypce. Gdyby to był dziewiętnasty wiek, mógłby uznać, że jedna z nich to bogata panna na wydaniu (co prawda, wedle ówczesnych kryteriów raczej już starawa), druga zaś to uboga krewna. To nie był równoprawny układ – zależna od bogini i wielbiąca ją służka zachowywała się i mówiła w sposób bardziej stonowany, podczas gdy jej towarzyszka roztaczała wokół siebie taką aurę możnowładztwa, jakby mogła objąć w posiadanie pół świata, ale nie była zainteresowana tą schedą. Chociaż na pewno nie były Rosjankami, to w ich relacji było coś tołstojowskiego – tak sobie wyobrażał stosunek księżniczki Hélène Kuraginy, chyba najseksowniej odmalowanej bohaterki Wojny i pokoju, do jakiejś uboższej od niej kuzynki. To wrażenie jeszcze się spotęgowało, gdy w końcu usłyszał, że młode kobiety, zagłuszane przez srożący się wokół ocean słowiańszczyzny, rozmawiają po francusku. Arystokratka, jej totumfacka i postpieriestrojkowy motłoch.
Nie znał francuskiego, więc nawet siedząc bliżej i dobrze je słysząc, nie miałby pojęcia, o czym rozmawiają. Gdzie się mówi w tym języku? Oczywiście we Francji, w Belgii, Szwajcarii, Kanadzie oraz w byłych koloniach francuskich w Afryce, w Ameryce Południowej i Indochinach.
Jakoś nie był przekonany, że pochodzi z tropików. Wyglądała mu na Kanadyjkę bądź Europejkę. Jeśli była z Quebecu, to pewnie znała angielski. Zresztą, jeśli była Europejką, to też, bo wyglądała, jakby pochodziła z dobrej, zamożnej rodziny – od dziecka zagraniczne wakacje, droga prywatna szkoła, ekskluzywna uczelnia, eleganckie sporty.
A może tylko chciał ją tak widzieć. W jego przekonaniu większość zachodnich Europejek miała klasę. Większość Amerykanek była jej pozbawiona. Nawet te wykształcone i mieszkające w rezydencji za kilka milionów dolarów cechowała imperialna nonszalancja, każąca im cały dzień chodzić w rozczłapanych sneakersach i powyciąganych swetrach. Tak ubrane wsiadały do wielkich SUV-ów i jechały pięć mil do deli po kubek kawy, a potem „zapominały” wrzucić ćwierćdolarówkę do parkometru. W deli zagadywały się z innymi soccer moms, których jedynym obowiązkiem było zawieźć dzieci do szkoły i przywieźć je z powrotem. O każdy dziesięciodolarowy mandat szły wykłócać się do sądu, który najczęściej brał ich stronę, bo sędzia był z tej samej gliny.
Jego pierwsza żona była Amerykanką, ale – pechowo dla nich obojga – niebogatą, za to z pretensjami i ambicjami wielkości rezydencji z basenem w Malibu. Muriel – która naprawdę miała na imię Rose, ale była gotowa zabić za nazwanie jej tym imieniem, o czym świadczyła niewielka blizna pod jego lewym okiem – skończyła kiepskie liceum gdzieś w okolicy Szóstej Mili w Detroit, zaraz po maturze powiedziała starym, gdzie mogą sobie wsadzić rodzicielską miłość i nadzieję, że zostanie pielęgniarką, po czym spakowała to, co w Michigan uchodziło za eleganckie i seksowne ciuchy, i wyruszyła do Nowego Jorku w poszukiwaniu aktorskiej sławy i pieniędzy. Kiedy ją poznał, miała dwadzieścia trzy lata i tańczyła na rurze w klubie przy 44 Ulicy na Manhattanie.
„Simone – pomyślał. – Powinna mieć na imię Simone”.
Nie pamiętał imion postaci ze starych filmów, ale kojarzyła mu się z bohaterką Pogardy Godarda albo Kobiety i mężczyzny Leloucha.
Usłyszał śmiech. Rozbawieni geje, wskazując na niego, mówili coś do dziewczyn. Dopiero wtedy się zorientował, że w zamyśleniu gapi się na nie jak sroka w kość. By pokryć zmieszanie, uniósł w geście toastu kieliszek wina. Anglicy, śmiejąc się, odpowiedzieli tym samym, a ona, po króciutkim wahaniu, przyjęła do wiadomości jego istnienie i zainteresowanie, skinęła mu nieznacznie głową i upiła łyk wody mineralnej. Potem odwróciła się do swej towarzyszki i przestała go zauważać.
Poniżej restauracji, w sali dyskoteki, na próbę buchnęła wrzaskliwa muzyka i rozbłysły niebiesko-czerwone światła. Po chwili wszystko ucichło i zgasło.
Zjadł gulasz z bakłażanów i baraniny, który nałożył sobie ze stojącego na podgrzewaczu glinianego tadżin, popił winem. Znowu spojrzał na dziewczyny.
Jadły powoli i niewiele. Miały na talerzach małe pizze – kucharz przygotowywał je na bieżąco i czasem jeszcze przed siódmą ustawiała się po nie kolejka. Mógłby przysiąc, że te ich były bezmięsne. Na pewno były wegetariankami. Zjadły jeszcze trochę słodyczy, po czym ta druga wstała i poszła po arbuza. Arab w kucharskiej kurtce stojący za stołem nakrytym białym obrusem nie robił nic innego, tylko ciął owoce na plastry. Od siódmej do dziesiątej wieczorem. Przy tym miał jeszcze siłę i ochotę żartować. Czasem, gdy ruch nie dopisywał, wycinał coś z arbuza, jakiś przedmiot, kwiat lub arabeskę. Pod koniec kolacji stół wyglądał, jakby kogoś na nim zaszlachtowano.
Szatynka wróciła do stolika, niosąc talerz z dwoma kawałkami arbuza. Zaczęły jeść, każda inaczej. Simone kroiła plaster na małe kąski i widelcem wkładała je sobie do ust. Jej towarzyszka wgryzła się w różowy miąższ, sok ciekł jej po brodzie. Zaczęły się śmiać, Simone wyciągnęła dłoń i kciukiem wytarła tamtej wargi i brodę, jak umorusaną buzię dziecka albo kochanki, a potem oblizała palec.
Patrzył zafascynowany. Być może ściągnął tym jej wzrok, bo spojrzała na niego. Ponownie uniósł w jej stronę kieliszek – nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy. Nagle się uśmiechnęła, po czym zanurzyła kciuk w szklance z wodą, poruszała nim i wytarła go w serwetkę.
– Cheers! – zawołali w jego stronę Anglicy, jakby uznali, że pił do nich.
– Na zdrowie! – mruknął pod nosem i odstawił kieliszek, nie dopiwszy wina.
Następnego dnia chciał nurkować, więc w ogóle nie powinien pić alkoholu.
Baza, w której zapisał się na nurkowanie, mieściła się w sąsiednim hotelu. Stateczek Cleopatra czekał przycumowany do wspólnego nabrzeża, ale żeby się tam dostać, musiał najpierw wyjść na ulicę.
Od samego początku prześladował go pech – z powodu nadmiaru spragnionych podwodnych wrażeń Węgrów dostał mu się aparat oddechowy montowany do butli za pomocą strzemiączka, a nie gwintowego złącza DIN. Pomyślał, że to bez znaczenia, ale już po odpłynięciu okazało się, że na łodzi nie ma adaptera, który wkręca się w gniazdo butli, żeby strzemiączko zapewniało szczelność połączenia.
Węgierka Gabi, właścicielka bazy nurkowej, wzruszyła ramionami i powiedziała, że przejściówkę powinien mieć własną. Tak go zaskoczyła, że w pierwszej chwili zapomniał języka w gębie, ale nie odpuścił i w końcu adapter się znalazł, tylko że nikt nie miał odpowiedniego klucza, by należycie go wkręcić. Gdy i to jakimś cudem zostało załatwione – cud polegał na tym, że arabski pomocnik Gabi wkręcił przejściówkę poślinionym kciukiem – okazało się, że przetarty pancerzyk przewodu powietrznego między pierwszym a drugim stopniem aparatu oddechowego przepuszcza powietrze. Pokazał usterkę pomocnikowi Gabi, Czechowi, ale ten tylko mruknął: „To nevadí”. Maskę, rurkę i płetwy miał własne i wyglądało na to, że sytuacja jest opanowana, gdy nagle zabrakło dla niego obciążników na pas balastowy. Był lekko niedoważony, zatem – na głębokości trzech metrów – nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem działania sprzętu, tylko zszedł na dół tak szybko, jak się dało. Piętnaście metrów pod powierzchnią ciśnienie wody na tyle ścisnęło piankę nurkową, że bez wysiłku utrzymywał się przy dnie, ale gdy tylko z powodu jego ukształtowania musiał się nieco wznieść, siła wyporu próbowała wyrzucić go na powierzchnię, tak że musiał mocno pracować płetwami, co ściągało na niego uwagę innych nurkujących. Pod wodą trzeba wykonywać jak najmniej ruchów – każdy zbędny ruch zdradza nowicjusza, a przede wszystkim niepotrzebnie zwiększa zużycie powietrza. Nie był początkującym nurkiem, jednak z powodu braków sprzętowych czuł się i zachowywał jak żółtodziób.
Pod wodą jeszcze wyraźniej było widać, że przewód automatu jest nieszczelny. Nie mógł się rozkoszować urokami rafy – koralowcami, barwnymi ukwiałami, kolorowymi rybami – tylko śledził wzrokiem uciekające w górę pęcherzyki powietrza i co chwila sprawdzał wskazania manometru. Złościła go i męczyła walka o utrzymanie się na odpowiedniej głębokości. W duchu przeklinał kamizelkę wypornościową, Gabi, jej sprzętowca i międzynarodową ekipę instruktorów dyletantów.
Rok wcześniej nurkował na Key Largo na Florydzie. Rafa w John Pennekamp Coral Reef State Park, podwodnym rezerwacie, nie jest tak imponująca, jak ta w Morzu Czerwonym, za to sprzęt działał bez zarzutu. Nurkował w parze z Ryanem, angielskim turystą, z którym podczas drugiego zejścia pod wodę przez ponad godzinę opływali wrak zatopionego w 1942 roku statku Benwood. Leżał niemal równo na stępce, gdzieniegdzie wznosząc ku światłu obrośnięte polipami metalowe żebra. Dziób, najmocniejsza część kadłuba, wciąż sterczał dumnie, ale reszta poszycia walała się na dnie, tworząc kryjówki i żerowiska dla podmorskiej fauny. Łby nitów spajających skorodowane blachy przypominały malutkie zalążki mózgowców – koralowców o beżowoszarej, drobniutko pofałdowanej powierzchni. Dziwnym trafem z mocarnego ongiś okrętowego silnika pozostał jedynie wał korbowy, przekreślający zygzakiem piasek dna. Gdy wypłynęli na powierzchnię, pozostali nurkowie już czekali na nich na pokładzie katamaranu. To naprawdę byli nowicjusze – wydmuchali butle w trzydzieści, czterdzieści minut, był więc wdzięczny losowi, że zetknął go z Ryanem.
Drugie nurkowanie na rafie obok Giftun poszło – jeśli to w ogóle możliwe – jeszcze gorzej niż pierwsze, więc gdy zjawił się na kolacji, nadal rozpamiętywał wydarzenia podczas zejścia pod wodę.
Zobaczył je natychmiast przy tym samym stoliku, co wczoraj. Angielskich gejów jeszcze nie było. Ona miała na sobie biały T-shirt i białą spódniczkę, a jej towarzyszka cielistej barwy koszulkę na ramiączkach i niebieskozielone szorty. Przechodząc, skinął im głową, czego, pogrążone w rozmowie, nie zauważyły. Zdecydowanie francuski. Trudno.
Usiadł nieopodal. Noc jak zwykle była gorąca. Z różnych stron dobiegały nawoływania muezinów – był środek ramadanu i idąc do hotelu, widział porozstawiane już na chodnikach stoły, przy których okoliczni mieszkańcy i sklepikarze mieli o zachodzie słońca zasiąść do kolacji. Na zastępujących obrus gazetach leżały aluminiowe sztućce, stały papierowe i plastikowe tacki i kubki, a także półmiski z ryżem, grillowane ryby, kurczaki i smażone mięsne ochłapy, na których na razie pasły się muchy. To był iftar biedaków, chociaż zważywszy na ceny, od jakich zaczynały się wszelkie handlowe negocjacje dotyczące pamiątek i ciuchów na okolicznych straganach i w sklepikach, można się było spodziewać wykwintniejszego nakrycia i menu. Bogaci Egipcjanie zamawiali kolację na wynos w restauracjach, dlatego we wszystkich, nawet w Starfish, najlepszej w Hurghadzie knajpie z owocami morza, w ramadanowe wieczory czekało się na posiłek dwa razy dłużej niż zwykle.
Zamyślił się i dopiero po chwili zauważył, że wróciła do stolika z owocami – gruszkami, winogronami i ćwiartkami jabłek. Nie usiadła, tylko poszła myszkować w poszukiwaniu jeszcze czegoś. Dochodziła siódma, więc wstał i ruszył do stanowiska, gdzie przygotowywano pizzę i smażono szaszłyki.
Przy ladzie znaleźli się niemal jednocześnie.
– Była pani pierwsza – powiedział po angielsku i na wszelki wypadek pokazał ręką, o co mu chodzi.
– To bez znaczenia – odparła. Mówiła bez żadnego wyraźnego akcentu.
Miała rację – oboje wiedzieli, że kucharz, przesadnie celebrując każdą czynność, przygotowywał dania dla dziewięciu osób naraz. Gdy pierwsze placki się piekły, robił następne. Niedawno się zjawił i pełen poczucia własnej ważności zaczął przygotowywać swoje królestwo. Od rozgrzanego pieca bił żar. Rozmawiając po arabsku z tym od szaszłyków, przypiekany w plecy przez gazowy grill, niespiesznie posypał mąką marmurowy blat. Zniknął na zapleczu, potem się wyłonił z bułami ciasta. Ponownie wyszedł, żeby wrócić z rynienkami tartego sera i kolendry. Potem drobno pokrojonej szynki i pomidorów. Później cebuli i oliwek.
– Szanuje swoją pracę – zauważył, świadom, że tamten prawdopodobnie go rozumie.
– Jest pan Amerykaninem? – zapytała.
– Mieszkam w Nowym Jorku – odrzekł, nie zapuszczając się w szersze omówienie zagmatwanej biografii.
– I przyjechał pan do Egiptu? To chyba nie jest dla was całkiem bezpieczne.
Śmiało patrzyła mu w oczy, rzeczowa i zdecydowana poznać prawdę wcale nie dlatego, że spodziewała się jakiejś sensacji, tylko dlatego, że była rzeczowa i zdecydowana.
– Mam dwa paszporty – odparł wymijająco.
– Jest pan szpiegiem? – Uśmiechnęła się. – Jak Jason Bourne?
Zabawne. Ktoś bliższy mu wiekiem zapewne odwołałby się do postaci Bonda.
– To skomplikowane, ale nie aż tak. A pani skąd jest?
– Z Genewy. Wie pan, gdzie to?
Wyraźnie kpiła, pijąc do powszechnie znanej geograficznej ignorancji Amerykanów, których większość – po latach wojny w Iraku i Afganistanie – nie potrafiła pokazać tych państw na mapie. Furda obce kraje – połowa z nich nie wiedziała, gdzie leży Nowy Jork.
– Urodziłem się w Europie.
Chyba nie udało mu się całkiem wyrugować z głosu tonu przygany, bo odezwała się, jakby kończyła jego wypowiedź:
– W miejscu, o którym pewnie nie słyszałam?
– Możliwe.
Tymczasem kucharz doszedł do wniosku, że ceremoniałowi przygotowań stało się zadość.
– Szynka, ser, oliwki, cebula – powiedział, gdy kucharz wskazał na niego palcem.
– Ser, pomidory, cebula i oliwki. Dwa razy – zamówiła ona.
Teraz pozostawało im tylko czekać, aż siedmiu kolejnych gości wyda dyspozycje w łamanym angielskim, na migi albo w doskonale rozumianym przez obsługę rosyjskim.
– Przy okazji, jestem Paul.
– Suzana. Mów mi po imieniu.
Mocny, zdecydowany uścisk szczupłej ręki. Nie lubił kobiet, a jeszcze bardziej mężczyzn, którzy podawali dłoń jak zdechłą rybę.
A więc Suzana, nie Simone. Poczuł lekki żal. Był blisko.
– Co robisz? Pracujesz, studiujesz?
Początki znajomości zawsze są banalne.
– Bankowość.
No tak, Helwetka. Gdzie się uczyć bankowości, jak nie w Szwajcarii?
– W weekendy pracuję wieczorami w barze.
Tego się nie spodziewał. „Powiedz, proszę, że nie tańczysz na rurze” – pomyślał.
– Leję piwo i drinki. To miła knajpka w centrum miasta.
Kucharz otworzył drzwiczki piekarnika i zaczął wykładać pizze na talerze. Jakimś cudem wiedział, która jest czyja. Wzięli swoje i odeszli.
– Do zobaczenia. – Skinęła mu głową.
Nie zaprosiła go do stolika, a on się nie narzucał ze swoim towarzystwem. Suzana postawiła jeden z talerzy przed przyjaciółką, a potem usiadła, pochyliła się i coś do niej mówiła. Sądził, że o nim. A raczej, taką miał nadzieję. Nie wskazywała na niego wzrokiem, a tamta się nie obejrzała. Porządna kindersztuba.
Rose, to znaczy Muriel, na wszystko pokazywała palcem. Była hałaśliwa i wulgarna – żeński odpowiednik faceta, który gwiżdże na kelnera, a kelnerki szczypie w zadek. Była też porywcza. Kiedy się na niego wściekała, odzywała się jej żydowska krew – choć miała jej niewiele, budził się w niej gniew dziesięciu zaginionych plemion Izraela i z niezwykłym zapałem wypominała mu pogromy i antysemityzm w jego rodzinnym kraju.
– Masz w sobie tyle z Żydówki, ile ja z Marsjanina. Zostałaś ochrzczona w katolickim kościele jako Rose Hannah.
– Muriel! – wrzasnęła. – Nazywam się Muriel Star, ty dupku!
Chwyciła butelkę po piwie i cisnęła w niego.
– Auu! – Złapał się za policzek.
Muriel podbiegła do niego.
– O, mój Boże! Kochany, ty krwawisz! Nic ci nie jest?! Tak mi przykro…
Odepchnął ją, tak że upadła na sofę, ich pierwszy wspólny mebel, przytargany z garażowej wyprzedaży. Dopadł ją tam, krew kapała mu z brody, i tłukł Rose, tak, Rose, a nie żadną Muriel, uważając, żeby nie zostawić śladów. Pracowała przecież ciałem.
– Ty głupia dziwko! – wrzeszczał. Za włosy poderwał ją z kanapy i pchnął na ścianę. – Mogłaś mi wybić oko! A wtedy straciłbym robotę i wylądowałabyś z powrotem w tej norze, z której cię wyciągnąłem, a po występach na rurze obciągałabyś facetom za klubem! Tego chcesz? Skończyłyby się lekcje aktorstwa, kosmetyki i ciuchy, ty aktorko ze spalonego teatru! Tego chcesz? A masz! Masz, żebyś pamiętała, że jesteś zwykłą Rose Shonessy z pierdolonego Hamtramck w Detroit, gdzie psy dupami szczękają i chujami wodę piją! A masz!
– Hitler! Faszysta! Pierdolony nazista! Polski kapo…
Krzyczała coraz ciszej, aż w końcu się rozpłakała. Gdy zaczęła chlipać, przestał ją okładać. Nigdy wcześniej ani później nie uderzył kobiety. Chyba że podczas interwencji na służbie. Usiadł obok Rose, skulonej na podłodze pod ścianą. Głaskał ją. Przepraszał. Wyjaśniał, jaki los czekałby go ze szklanym okiem. Siedzieli tak prawie do rana, aż zdrętwieli. Przeniósł ją na łóżko, gdzie delikatnie zaczął całować jej obolałe ciało. Potem się kochali – gwałtownie, na zgodę. A po miesiącu się rozwiedli.
Raz był z nią w Hamtramck, niegdyś polskiej enklawie, niemal całkowicie otoczonej przez miejską tkankę Detroit. A właściwie to zmusił Rose, żeby pojechała na pogrzeb ojca. Opierała się, mówiąc, że z rodzicami nic jej nie łączy, że nigdy nie wspierali jej ambicji, natomiast chcieli ją zmusić do wybrania zawodu polegającego na podcieraniu tyłków i wynoszeniu basenów, podczas gdy starszemu bratu opłacili college. Pat był teraz dobrze prosperującym doradcą finansowym, miał wielki dom w Windsorze, wielką łódź na jeziorze St. Clair i wielki samochód. A właściwie dwa. Bo miał jeszcze żonę i dwoje dzieci. Jednak prawdziwy powód niechęci Rose do uczestniczenia w pogrzebie ojca i spotkania się z rodziną i znajomymi był taki, że musiałaby się przyznać przed nimi i sobą, że wypiąwszy się na bliskich, niczego w Nowym Jorku nie zwojowała. Kiedy jej to wygarnął prosto z mostu, do głosu dla odmiany doszedł jej irlandzki temperament i powiedziała mu, gdzie może sobie wsadzić tę psychoanalizę dla ubogich Polaczków.
W końcu zawlókł ją na Port Authority, gdzie wsiedli do greyhounda. Siedemnastogodzinna podróż, z przesiadką w Cleveland, zdawała się potwierdzać, że pomysł z wyjazdem na pogrzeb był pomyłką. Rose piła, klęła na niewygodę, obrzękłe od długiego siedzenia nogi i cuchnącą autobusową toaletę. Kiedy zwrócił jej uwagę, że gdyby odstawiła whisky, to stopy by jej mniej puchły i rzadziej musiałaby korzystać z WC, obrzuciła go stekiem kwiecistych wyzwisk rodem z Zielonej Wyspy, po czym ostentacyjnie przesiadła się na tył autokaru, gdzie nachalnie zaczęła flirtować z dwoma czarnoskórymi i pić z nimi z jednej butelki.
Jazda taksówką z dworca do domu rodzinnego na Dwyer Street w pobliżu Forest Lawn Cemetery, na którym miano złożyć doczesne szczątki pana Shonessy’ego, nie poprawiła nastroju skacowanej Muriel, która z każdą pokonaną milą coraz lepiej zdawała sobie sprawę, że staje się Rose. Rose uciekinierką, która do niczego nie doszła. Rose tancerką erotyczną, a nie aktorką z Broadwayu. Rose, której życie w oczach znajomych i bliskich musiało oznaczać kompletne fiasko.
Nawet nie próbował dodawać Rose otuchy, bo samo otoczenie zdawało się potwierdzać jej najgorsze obawy – mijali zakratowane i nieczynne sklepiki, zrujnowane garaże i wypalone domy, jakby w okolicy toczyła się wojna. I może nawet tak było, bo nieliczni mieszkańcy przypominali wyglądem i ubiorem uchodźców z Angoli. Po chwili zrobiło się jeszcze dziwniej, bo zobaczyli wielką opuszczoną drewnianą chałupę, w której mogłaby mieszkać rodzina Peacocków z serialu Z Archiwum X .
Po krótkich powitaniach z zapłakaną matką, zasmuconym bratem, bratową, kuzynami, kuzynkami i znajomymi Rose przyssała się do butelki, rzekomo z rozpaczy po stracie tatusia, a naprawdę dlatego, że męczył ją kac, potrzebowała klina i czegoś dla kurażu, żeby móc stawić czoło swym demonom reprezentowanym przez licznych krewnych.
Pani Ruth Shonessy, w przeciwieństwie do córki, u której semickie geny uległy przytłumieniu, miała typową sylwetkę Żydówki – szczupłe ramiona, drobny biust, szerokie biodra, wielkie pośladki i grube uda. Rose wyglądała przy matce jak jej zachowana z dzieciństwa rudowłosa lalka Barbie. Ruth miała pięćdziesiąt dwa lata, z których wszystkie przeżyła w Detroit, w tym niemal trzydzieści w cieniu wielkiego świńskiego blondyna Seana Shonessy’ego, strażaka. Sean, gdy jego zdaniem sytuacja tego wymagała, zaprowadzał w domu porządek żelazną ręką, na której miał wytatuowane litery SS, oficjalnie – jego inicjały.
Pokój, w którym trafiła go apopleksja – i gdzie wciąż stały przy łóżku połączone z kombinezonem buty, gotowe, żeby w nie wskoczyć na pierwszy dźwięk syreny alarmowej z pobliskiej remizy, a na krześle leżał hełm i wisiała kufajka, mimo że strażak przed dziesięciu laty przeszedł na emeryturę – żałobnicy powoli zaczynali zamieniać w izbę pamięci. Cywile i galowo umundurowani funkcjonariusze z Hamtramck Fire Department oraz członkowie załogi Engine Three, w której służył, wspinali się wąskimi schodami na piętro i zaglądali przez próg do sypialni, podziwiając zdobiące ściany symbole Bractwa Aryjskiego, IRA i plakaty z filmów Płonąca pułapka, Zarzewie ognia, Ognisty podmuch…
Paul był wdzięczny losowi, że nie poznał dzielnego strażaka – zaczynał rozumieć Rose i żałował, że zmusił ją do przyjazdu na pogrzeb. Jej matka, w której szczery żal oraz strach przed samotną przyszłością walczyły o lepsze z uczuciem ulgi z powodu uwolnienia się od tyrana, nagle zrozumiała, że wdowie wszystko wolno, że na przykład może otwarcie i głośno opowiadać historię swojej żydowskiej rodziny, zatem podczas czuwania przed wyjściem do John J. Skupny Funeral Home snuła rodzinną sagę biorącą swój początek w latach dwudziestych XX wieku od jej dziadka, podówczas młodziutkiego Aarona Finkla, syna hamburskiego krawca. Pierwotnie także przeznaczony do krawieckiego fachu, Aaron bardziej niż szyciem interesował się maszynami do szycia i wykazywał się większą zręcznością w ich naprawianiu niż w posługiwaniu się nożycami i igłą. Gdy się okazało, że reperując singery kolegów po fachu, zarabia więcej niż ojciec szyciem, przeróbkami i nicowaniem, tatełe oddał go do terminu w warsztacie samochodowym. Traf chciał, że przejeżdżającemu w pobliżu baronowi von Lippe zepsuł się talbot-darracq, a jedynym, który według rodzinnej legendy potrafił naprawić francuski samochód, był właśnie Aaron.
Jakiś czas potem do warsztatu przyszło – rzecz niesłychana – raczej wezwanie niż zaproszenie napisane na eleganckim papierze z herbem barona, żeby młody terminator Finkel stawił się w pałacu von Lippego. W przenicowanym na tę okazję przez ojca ubraniu i spodziewając się najgorszego, Aaron stanął w wielkim holu przed baronowym majordomusem, który mu oświadczył, że jaśnie pan przyjmuje go na służbę jako kierowcę i mechanika. Pan baron jest zapalonym sportsmenem automobilistą i oferując dach nad głową (pokoik nad garażem), wikt, opierunek, liberię szofera, dwa ubrania rocznie oraz pensję w wysokości sześciu marek tygodniowo, żąda, żeby wszystkie jego samochody zawsze były sprawne i gotowe do użytku, on sam zaś, jego żona i córka Mercedes byli zawsze i wszędzie na czas.
Czując zawrót głowy i pustkę w brzuchu, Aaron zgodził się na wszystko, zapominając, że nie ma pojęcia o prowadzeniu samochodu w miejskim ruchu. Po powrocie do warsztatu Baruch i Synowie przeszedł przyspieszony kurs jazdy pod okiem samego Samuela Barucha, po czym powędrował do dwuizbowego mieszkania w starej czynszówce, gdzie pożegnał się z rodzicami i siedmioma siostrami. Świadom, że niezbyt często będzie mu dane odwiedzać rodzinę, obiecał nie zapominać o wierze ojców, przestrzegać szabatu, przysyłać pieniądze niezbędne na siedem posagów i nie pędzić jak szalony po ulicach dzielnicy żydowskiej. To ostatnie przyrzekł z lekkim sercem, gdyż nie sądził, żeby jego szoferskie umiejętności pozwalały na brawurową jazdę.
Do stałych obowiązków Aarona należało odwożenie na pensję i przywożenie do domu baronówny Mercedes von Lippe – pięknej siedemnastoletniej mlecznoskórej blondynki, spoglądającej niebieskimi oczami na świat, w tym na kierowcę, z pogardą charakterystyczną dla kogoś, kto stoi na najniższym stopniu arystokratycznej drabiny. Tymczasem Aaron zakochał się już pierwszego dnia, co starał się okazywać jak najusłużniejszym otwieraniem i przytrzymywaniem drzwiczek auta, najelegantszymi ukłonami i najbardziej grobowym milczeniem, z jakim znosił prychania, fochy i dąsy pryncypałówny.
– Myślał o niej dniami i marzył nocami, męcząc swój obrzezany członek podczas rojenia najwymyślniejszych starotestamentowych fantazji – rzuciła pijana już Rose, kurczowo trzymająca się obramowania kominka w salonie.
– Dzień w dzień pożerał wzrokiem jej obciągnięte białymi pończochami łydki, a w nocy wlepiał wzrok w oświetlone okno sypialni baronówny, mając nadzieję, że mignie mu w nim jej profil – sprostowała z naganą w głosie pani Shonessy.
Namiętność Aarona rosła równie szybko, jak jego szoferskie umiejętności, którymi starał się – łamiąc obietnicę daną tatełe – zaimponować panience von Lippe. Tymczasem jej pogarda dla kierowcy zdawała się przybierać konsystencję ciała stałego. Mimo ojcowskiego zakazu, ona i jej koleżanki paliły w samochodzie papierosy w długich cygarniczkach, popijały podkradany w domach koniak, a raz, z błyszczącymi oczami i zaróżowionymi policzkami, oglądały zdjęcia, w których domyślił się fotograficznego ujęcia jego biblijnych rojeń.
– A więc jednak – powiedziała Rose.
Pewnego dnia, gdy Aaron zabrał Mercedes z pensji, baronówna kazała jechać za miasto, a tam – głosem jak lodowa góra, która rozpruła kadłub Titanica – poleciła mu rozebrać się do naga. Bardziej przerażony tym, że spełniają się jego fantazje, niż zaskoczony nieprzyzwoitym żądaniem panny z dobrego domu, stanął przed nią goły jak praojciec Adam w Gan Eden, a kiedy organoleptyczne anatomiczne dociekania baronówny von Lippe doprowadziły do imponującego wzwodu obrzezanego prącia, pociągnęła Aarona na siebie i na tylne siedzenie hispano-suizy, gdzie wśród pomiętych i podartych koronek bielizny doszło do gwałtownego judeo-chrześcijańskiego pojednania.
Po wytarciu krwi ze skórzanej tapicerki i jakim takim upraniu w leśnym potoku sukienki Mercedes, w milczeniu wrócili do miasta, po czym – w takim samym milczeniu – w następnych dniach Aaron woził ją na pensję i z powrotem, od czasu do czasu zbaczając z trasy.
Po dwóch miesiącach Mercedes powiedziała mu, że jest w ciąży, a on na myśl o baronie zemdlał ze strachu. Gdy ocucony przez ukochaną przyszedł do siebie, zrozumiał trzy rzeczy: po pierwsze, że ma szesnaście i pół roku, po drugie, że jest żydowskim parchem z Poolstrasse w dzielnicy Neustadt, a po trzecie, że zawiódł swoją rodzinę i musi uciekać.
Na szczęście Hamburg to miasto portowe. Na szczęście Mercedes była równie przerażona i myślała podobnie jak on. I na szczęście zhańbiona baronówna miała spryt i pieniądze. Mercedes była niezwykle podobna do niewiele od siebie starszej ciotki Ulrike, zwanej familiarnie Uschi, rodzinnej czarnej owcy. Uschi kupiła im bilety na nowiutki statek Albert Ballin, należący do flotylli HAPAG – Hamburg-Amerikanische Packetfahrt-Actien-Gesellschaft – płynący przez Southampton do Nowego Jorku. Mercedes miała się zaokrętować jako Ulrike von Dreidenhoff, pasażerka pierwszej klasy, Aaron zaś jako jej płynący trzecią klasą rumuński służący. Bilet trzeciej klasy kosztował dwieście marek, ponad trzydzieści jego szoferskich tygodniówek. Smaczku całej awanturze dodawał fakt, że Albert Ballin, twórca potęgi niemieckiej floty handlowej i patron transatlantyckiego liniowca, był Żydem. Aaron o tym nie wiedział, ale Mercedes i Uschi uznały to za dobry znak.
Wyjeżdżając do szkoły w trakcie dwóch pozostałych do dnia ucieczki tygodni, Mercedes po kryjomu wynosiła z domu swoje ubrania i biżuterię. Odstawiwszy baronównę na pensję, w drodze powrotnej do rezydencji barona von Lippe Aaron przekazywał te rzeczy cioci Uschi (jak kazała mu się nazywać, zerkając na niego zalotnie), która gromadziła je w eleganckich sakwojażach, podarowanych młodej parze na drogę. Wreszcie, gdy pustki w szafach i szkatułkach panienki Mercedes groziły tym, że cały spisek się wyda, nadszedł dzień exodusu.
Baronówna jak co rano wsiadła do samochodu, jednak zamiast do szkoły, Aaron zawiózł ją do podmiejskiego dworku von Dreidenhoffów w Schenefeld, gdzie zostawił Mercedes, po czym pojechał na pensję, żeby przekazać przełożonej list od Uschi, wyjaśniający, że z powodu „przykrej niedyspozycji żołądkowej” jej bratanica, panna Mercedes von Lippe, będzie przez kilka dni nieobecna. Powód absencji nie był całkowicie zmyślony – od niejakiego czasu baronówna rzeczywiście cierpiała skutkiem porannych mdłości.
Po powrocie Aarona do Schenefeld on i ciocia Uschi (bez niedysponowanej Mercedes) ruszyli dwoma samochodami drogą w kierunku Berlina. Po przebyciu jakichś trzydziestu kilometrów zjechali z szosy i nieopodal lasu porzucili piękną hispano-suizę barona. Chodziło o zmylenie ewentualnej pogoni. Zanim opuścili ustronie, ciocia Uschi zerwała z głowy pilotkę, po czym w niedwuznaczny sposób udrapowała się na obłym błotniku swojego kabrioletu. Kiedy zaniepokojony Aaron oświadczył, że nie czas na opalanie się, gdyż o pierwszej po południu Albert Ballin odbija od nabrzeża hamburskiego portu, Uschi pogłębiła niedwuznaczność sytuacji, oświadczając, że w zamian za oddane młodym przysługi spodziewa się z jego strony pewnego rewanżu.
Mimo oczywistego zdenerwowania i świadomości popełnianej zdrady, Aaron stanął na wysokości zadania, o czym przez całą drogę do Hamburga przypominał im zgięty błotnik bugatti, o który – przy każdym skręcie w lewo – z piskiem tarła opona. Młody Finkel prowadził w pilotce Uschi, a ona, w rozmarzeniu, siedziała obok, patrząc szklistym wzrokiem na drogę.
Za obopólnym milczącym porozumieniem zamiast po Mercedes zajechali wprost na portowe nabrzeże, przy którym transatlantyk Albert Ballin dumnie puszczał kłęby dymu ze swoich dwóch kominów. Zaokrętowali się bez przeszkód, przy czym Uschi wyjaśniła zdziwionym stewardom, że jej bagaże czekają na nią w Southampton. Zamiast do kajuty trzeciej klasy, Aaron wprowadził się do luksusowej kabiny i łoża dwudziestoczteroletniej Frau Ulrike von Dreidenhoff, skąd oboje nie wychylili nosa, póki parowiec – minąwszy Morze Północne i kanał La Manche – nie znalazł się na pełnym morzu.
W tym czasie w Hamburgu rozpętało się piekło.
– Gówno wpadło w wentylator – uściśliła Rose.
Zmęczona porannymi mdłościami Mercedes ucięła sobie w drzemkę, a gdy się przebudziła, było już wpół do drugiej – pora, kiedy dumnie buchający dymem z dwóch kominów Albert Ballin powinien mijać redę hamburskiego portu. Najpierw zdumiona, potem wściekła, a w końcu przerażona sprawdziła wszystkie zegary w dworku, których wskazania różniły się mniej więcej o pięć minut, co w żaden sposób nie zwiększało jej szans na ucieczkę z kochankiem. Przyjąwszy to do wiadomości, zaczęła się zastanawiać, co poszło nie tak. Czy spisek wyszedł na jaw? Czy Uschi i Aaron zostali schwytani? Mieli wypadek? A może panująca w rodzinie opinia o cioci Uschi jako czarnej owcy nie jest wcale przesadzona? Może jej mąż, czterdziestosiedmioletni Helmuth von Dreidenhoff, nie bez kozery mieszkał samotnie w Berlinie, gdzie prowadził giełdowe interesy, dając swojej młodej żonie wolność i pieniądze? Być może plotki o tym, że w buduarze cioci Uschi panował ruch jak na Hauptbahnhof w porze przedświątecznych wyjazdów, nie były wcale przesadzone? Może poszerzyła zasięg swoich eskapad i zamiast do Paryża, tym razem wybrała się do Nowego Jorku?
W całym swoim siedemnastoipółletnim życiu baronówna Mercedes von Lippe nie czuła się tak upokorzona. A także wściekła, bezradna i przerażona. Co ma robić? Do kogo się zwrócić? Czy powiedzieć coś rodzicom? Była zhańbioną panną noszącą w sobie żydowskiego bękarta, dziecko szofera jej ojca.
Spłakana zasnęła, a po przebudzeniu postanowiła nie opuszczać dworku. Pozostała w nim trzy dni, to z niepokoju odchodząc od zmysłów, to chwytając za słuchawkę telefonu, żeby kazać się połączyć z rodzinną rezydencją przy Beethovenstrasse, to znów zastanawiając się nad samodzielną ucieczką do Francji, Szwajcarii czy Bóg wie gdzie. Wiedziała, że to przerasta jej siły i możliwości, tkwiła więc na miejscu, nieświadoma, że jej bliskimi targają równie potężne emocje, że postawiona na nogi przez barona von Lippego Kriminalpolizei szaleje w całym Hamburgu ani że – nie ujawniając się – Mercedes sprawiła, że uciekinierzy spokojnie zawinęli do Southampton, po czym, nie niepokojeni przez nikogo, równie gładko z niego wypłynęli.
– To konfabulacja – sprzeciwiła się Rose. – Skąd możesz o tym wiedzieć?
– Aaron i Mercedes nawiązali z sobą kontakt w czasie wielkiego kryzysu – odparła pani Shonessy. – Pisywali do siebie.
Hamburska policja kryminalna odwiedziła będące pracownią krawiecką mieszkanie Izaaka Finkla, a wynikiem tej wizyty była rozbita maszyna do szycia marki Singer, poroniona ciąża środkowej, według starszeństwa, Finklówny oraz złamana szczęka i wybite zęby patriarchy rodu. Mamełe, szczęśliwie dla siebie, przebywała podówczas na targu, gdzie kupowała wiktuały na seder. Nie dowiedziawszy się niczego, Kripo zawitało do warsztatu samochodowego Baruch i Synowie, gdzie widok mechaników uzbrojonych w klucze francuskie, półosie i łańcuchy znacznie ostudził bojowy zapał śledczego i mundurowych.
Policjanci jak niepyszni wrócili do pałacu von Lippego, gdzie spłakana pokojówka wreszcie się wygadała, że brakuje połowy garderoby i całej biżuterii panienki, o czym wcześniej nie wspominała, gdyż bała się posądzenia o kradzież. Inny z domowników nagle przypomniał sobie o rozkwitłej telefonicznej zażyłości między Mercedes a jej ciotką niecnotką i tak po nitce do kłębka rankiem czwartego dnia od zniknięcia dziedziczki fortuny von Lippe policja przypuściła szturm na dworek Frau Ulrike von Dreidenhoff, znajdując w nim baronównę przypominającą zaszczute zwierzę.
Tymczasem Albert Ballin spokojnie pruł dziobem sine wody Atlantyku. Nowi kochankowie, zaspokoiwszy po pięciu dniach pierwsze porywy żądzy, wyszli wreszcie z kajuty na pokład i zaczęli się zastanawiać nad przyszłością. Uschi wysłała iskrówkę do męża, zawiadamiając go o nagłym wyjeździe na kilka tygodni do kuzyna w Ameryce oraz prosząc o przesłanie jej pieniędzy do któregoś z amerykańskich banków. Odpowiedź, która dogoniła okręt na środku oceanu, nie pozostawiła uciekinierom złudzeń – Helmuth von Dreidenhoff oświadczył, że ma dość kuzynów żony stop z których dałoby się sformować regiment Reichswehry stop że wobec porzucenia go przez Ulrike stop wystąpił o rozwód stop zamroził wszystkie jej środki w bankach stop i zrywa z nią wszelkie kontakty stop.
Oszołomiona Uschi przez dwa dni miała napady paniki na przemian z napadami wściekłości. Nie dopuszczała do siebie Aarona, którego zesłała do kajuty trzeciej klasy. Pod koniec drugiego tygodnia rejsu wezwała kochanka i oświadczyła, co następuje: oboje są bez grosza stop upadłych kobiet, takich jak ona, nie wpuszczają do Stanów Zjednoczonych stop z obawy, że mogą zostać prostytutkami stop ona i Aaron muszą się więc pobrać stop.
Zignorowawszy słuszną skądinąd uwagę, że wciąż jeszcze jest zamężna, a on niepełnoletni, Ulrike złożyła wizytę kapitanowi statku. Potem złożyła następną. I kolejną. Pod koniec czwartego tygodnia podróży kapitan udzielił na pokładzie ślubu Ramonowi Finkelescu i pani Ulrike primo voto von Dreidenhoff, de domo von Lippe, po czym noc poślubną panna młoda spędziła w kajucie kapitana.
Przebywszy z powodzeniem imigracyjne formalności i kwarantannę na Ellis Island, młodzi małżonkowie po czterdziestu pięciu dniach od chwili ucieczki z Niemiec postawili nogę na stałym lądzie Nowego Świata. Amerykański kuzyn świeżo upieczonej pani Finkelescu był wymysłem, natomiast pan Finkelescu miał rodzinę na Bronxie – stryj Szlomo Finkel gnieździł się z maszyną do szycia w identycznej norze, jak jego brat w Hamburgu, i hodował w niej żonę oraz siedem córek. Przyjął bratanka z otwartymi ramionami, a jego radości nie zmącił nawet fakt, że żona przybyłego okazała się gojką, która na widok jego skromnego domostwa zemdlała na progu.
Pierwsze dni, a potem tygodnie mieszkania w wilgotnej klitce w jedenaście osób, z których dziewięć starało się zapewnić nowożeńcom odrobinę prywatności, choć ci z niej nie korzystali, były trudne. Po dwóch miesiącach, gdy wstrzemięźliwość seksualna groziła doprowadzeniem do wybuchu żydowskiego pogromu, a Uschi zaczęła paradować z widocznym brzuchem, do Aarona uśmiechnęło się szczęście – dostał pracę w warsztacie samochodowym Mordechaja Cohena. Z przybytku tego korzystał gangster Arthur Flegenheimer, inaczej „Dutch” Schultz, któremu właściciel garażu – oprócz świadczenia darmowych usług – musiał dodatkowo płacić „za ochronę”. Zły o to, a jednocześnie bojąc się ryzykować własną skórę, Mordechaj do kolejnej naprawy podziurawionego kulami i poturbowanego packarda „Dutcha” wyznaczył Aarona. Liczył na to, że młody Finkel skrewi, a tym samym on, Mordechaj Cohen, pośrednio wkurzy bandziora, który przestanie korzystać z jego usług, kara zaś spadnie na „Finkelescu” – i tak przeklętego, skoro wyparł się nazwiska i na statku ożenił się z gojką.
Po naprawiony samochód przyjechał Otto „Abbadabba” Berman, przyboczny Schulza, z Lulu Rosenkrantzem i Abem Landauem, prawą i lewą ręką „Dutcha”. Aaron z dumą pokazał im zreperowane auto, w którym – świadom, do kogo packard należy – wprowadził kilka ulepszeń: w drzwiczki, pod klapę bagażnika oraz pod składaną maskę wspawał walające się w warsztacie stalowe płyty, zapewniając w ten sposób pasażerom i silnikowi lepszą ochronę przed kulami, za maskownicę chłodnicy wstawił druciany ruszt, na którym miały rykoszetować pociski, tylne okienko przerobił na otwierane, żeby łatwo można było przez nie strzelać, i podrasował silnik.
Gangsterzy bez słowa wysłuchali wyjaśnień Finkla i odjechali. „Dutch” Schulz prowadził podówczas bezpardonową wojnę z długonogim Irlandczykiem Jackiem „Legs” Diamondem, a także brutalnie wdzierał się do Harlemu, opanowując biznes nielegalnych gier liczbowych.
– Niech będzie za to przeklęty – powiedziała z naciskiem pani Shonessy, w której zaszczepiony przez męża irlandzki patriotyzm wziął na chwilę górę nad przywiązaniem do żydowskich korzeni.
W tym momencie z przepełnionym smutkiem szacunkiem pochylił się ku niej firechief Bill – nomen omen – Diamond, w galowym mundurze, ściskający pod pachą białą czapkę. Przypomniał szeptem, że pora udać się do domu pogrzebowego. Rozemocjonowana swą opowieścią wdowa wstała, odebrała córce butelkę whisky i pociągnęła z niej zdrowy łyk.
Rose, chwilowo zapomniawszy o pretensjach z powodu tego, że przywiózł ją tutaj, odkleiła się od obramowania kominka i wsparła się na ramieniu Paula.
Kawalkada samochodów ruszyła w stronę John J. Skupny Funeral Home mieszczącego się przy Conant Street, gdzie czekał wypolerowany do błysku wóz strażacki Engine Three, którego pucowaniu w przeszłości oddał kawał życia sam zmarły. Załoga w bojowych mundurach, strażacy z innych brygad oraz strażacy ochotnicy utworzyli szpaler wiodący ku otwartym na oścież drzwiom domu pogrzebowego.
Pierwsza, na uginających się ze wzruszenia nogach i podtrzymywana przez syna, szła wdowa Shonessy, a za nią, na plączących się z nadmiaru alkoholu nogach i podtrzymywana przez Paula, zataczała się Rose, która całą swoją postawą zdradzała narastającą niechęć do eleganckiej bratowej idącej obok drobnym kroczkiem, w towarzystwie dwojga schludnych dzieci.
Świętej pamięci firefighter Sean Shonessy, w otoczeniu warty honorowej, leżał w otwartej trumnie, dzięki czemu można było zobaczyć, że za życia był z niego kawał postawnego bydlaka. Zwężającą się ku górze głowę, na dole szerokości karku, wieńczyła ostrzyżona po wojskowemu rudoblond czupryna. Tej samej barwy wąsy, pożółkłe od nikotyny, nadawały twarzy zmarłego wyraz złośliwego gryzonia, a szeroka klatka piersiowa i długie ręce wskazywały, że szczurzą przebiegłość uzupełniała bycza siła. Spod mankietów mundurowej kurtki wystawały owłosione grzbiety dłoni, na których było widać tatuaże i blizny po oparzeniach, bez większego powodzenia zapacykowane przez przedsiębiorcę pogrzebowego.
Rose przespała większą część ceremonii, Paul zaś miał za zadanie czuwać nad jej snem i budzić ją, zanim zacznie chrapać. Po długiej serii bombastycznych przemówień sześciu strażaków dźwignęło trumnę na ramiona, po czym wynieśli ją na zewnątrz i złożyli na lawecie ciągnionej przez czerwony Wóz Bojowy nr 3.
Droga na Forest Lawn Cemetery wlokła się niemiłosiernie, a kiedy wreszcie dotarli na miejsce i stanęli nad wykopanym grobem, na dźwięk sygnaturki z cmentarnej kaplicy nałożyło się zawodzenie muezina dobiegające z głośników polskiego kościoła Matki Bożej Nieustającej Pomocy, kupionego przez wyznawców islamu i przerobionego na meczet. W czasie pogrzebu strażaka Seana przypadła pora al-asr, modlitwy popołudniowej. Paul wiedział to dzięki szkoleniom, które przeszedł w swojej brygadzie Gwardii Narodowej przed wyruszeniem do Kuwejtu w 1991 roku.
Na wojnę w Zatoce, której nie nazywano jeszcze wtedy pierwszą (tak jak tej z 1914 roku w Europie nie nazywano pierwszą, tylko Wielką, póki nie doszło do jeszcze większej i trzeba je było ponumerować), zgłosił się na ochotnika. Stacjonująca od 1989 roku w Troy nowojorska 42. Dywizja Piechoty „Rainbow”, do której należał, nie została zmobilizowana, ale wraz z setkami innych ochotników znalazł się najpierw w siedemdziesięciopięciotysięcznej rzeszy powołanych gwardzistów, a potem wśród czterdziestu trzech tysięcy wysłanych do Kuwejtu.
„Wojsko polega na czekaniu” – powiedzieli mu jeszcze za młodu, kiedy był na unitarce. Czekali więc. Najpierw podczas Pustynnej Tarczy, mającej za cel ochronę Arabii Saudyjskiej, dokąd wojska irackie wyparły małą armię Kuwejtu i przegnały jego władcę, emira Dżabira al-Ahmada as-Sabaha, potem w czasie Nagłego Gromu, czyli nalotów na Irak, które miały zniszczyć lub wyeliminować z walki migi-29 i zmodyfikowane radzieckie czołgi T-72 Husajna, zwane Lwami Babilonu. Czekanie umilały im niewyszukane rozrywki, takie jak bilard, karty, automaty do gry i z coca-colą, stojące w kantynie ozdobionej plakatami z cycatymi gwiazdeczkami – Samanthą Fox, Pamelą Anderson i Sabriną (te ostatnie przywiezione przez Włochów), coraz bardziej blaknącymi w podzwrotnikowym słońcu. Słuchali rockowych nagrań i wszechobecnej w radiu arabskiej kociej muzyki, którą ochrzcili – właściwie prawidłowo – mianem „Arabic groove”. Odbywali ćwiczenia i dbali o sprzęt, w którego najdrobniejsze szczeliny wciskał się piasek.
Z sześciu miesięcy, jakie spędził na wojnie, proch wąchał tylko przez trzy dni, podczas Pustynnej Burzy, a i wtedy nie nawąchał się go wiele, bo iraccy żołnierze, nawet ci z doborowych oddziałów gwardii republikańskiej, na sam widok nieprzyjaciela rzucali swoje AK-47 na ziemię z pośpiechem dorównującym szybkostrzelności karabinów i podnosili ręce do góry. Budowana kosztem miliardów petrodolarów armia Saddama Husajna, dobra może na bezbronny Kuwejt, rozpadła się jak gliniany garnek zmiażdżony gąsienicą amerykańskiego M1 abrams.
Amerykański atak nastąpił dwudziestego trzeciego lutego 1991 roku, dwadzieścia minut po północy, po półgodzinnej artyleryjskiej nawale ogniowej. Większość gwardzistów nie uczestniczyła w walkach, ale z ochotników sformowano batalion w ramach 1. Dywizji Piechoty Zmechanizowanej, który w opancerzonych humvee osłaniał flanki atakujących czołgów, niszczył nieliczne i niewielkie ogniska oporu pozostałe po pancernej szarży oraz wskazywał nowe cele. To ostatnie było szczególnie istotne, bo z powodu fatalnej pogody widoczność była zła. Silny wiatr wzbijał w powietrze tumany piasku, które mieszały się z dymem z podpalonych przez Irakijczyków szybów naftowych, co miało utrudniać – i utrudniało – działanie lotnictwa.
To nie była zabawa w czterech pancernych z kolegami na zakopiańskim podwórku i na brzegu strumienia, który w zależności od potrzeb był Oką, Wisłą albo Odrą. Ani udawanie kilka lat później marines uzbrojonych w drewniane karabiny M-3 i działających w dżungli świerkowego lasu porastającego zbocza Nosala.
Paul siedział w obrotowej wieżyczce humvee, przy prawdziwym nkmie, i seriami smugowych pocisków wskazywał czołgom to, co wydawało mu się niedobitkami irackiej wielkiej armii, po czym pojazdy inżynieryjne i abramsy rozjeżdżały na miazgę okopy wraz z broniącymi się w nich Irakijczykami.
Wojna błyskawiczna wcale nie jest bezkrwawa. Jednak o nierównomierności sił świadczyło porównanie strat – oceniono, że poległo od trzydziestu do pięćdziesięciu tysięcy irackich żołnierzy oraz od siedemdziesięciu do stu dwudziestu tysięcy cywili, a około stu tysięcy wzięto do niewoli. Amerykanie stracili w działaniach bojowych stu czterdziestu sześciu żołnierzy.
Piorunująca operacja generała Schwarzkopfa (nazwisko wydało się Paulowi żywcem wyjęte z żydowsko-niemiecko-amerykańskiej sagi rodzinnej wdowy Shonessy) za namową polityków została zatrzymana przez starego Busha u wrót Bagdadu po to tylko, żeby dziesięć lat później ten błąd stanął dwiema ościami wież World Trade Center w gardle jego synowi.
Kiedy Paul patrzył na zakurzoną i hałaśliwą Al Fondok, po której przemykały trąbiące bez przerwy granatowo-pomarańczowe taksówki nonszalancko prowadzone przez nieustannie gadających przez komórkę kierowców, i na handlarzy, którzy wszelkimi sposobami i we wszystkich językach świata starali się skłonić turystów do kupna woreczków przypraw, paciorków, amuletów, obrazków malowanych na fałszywym papirusie, podrabianych perfum, fajek wodnych, figurek z onyksu, alabastru i bazaltu – skarabeuszy, główek Nefretete, słoni, piramidek i sfinksów, a także wszechobecnej chińskiej tandety oraz podróbek markowych ubrań, pasków, rękawiczek i torebek, trudno mu było wierzyć, że ludzie tacy jak oni, kryjący się w górach i dowodzeni przez mieszkającego w jaskini dwumetrowego, chorego na nerki multimilionera z Arabii Saudyjskiej, byli w stanie przygotować równie precyzyjny i spektakularny zamach, jak ten z jedenastego września.
Na zdającej się nie mieć początku ani końca ulicy, zrodzonej na pustyni i w niej ginącej, wokół Paula nieustannie rozbrzmiewało pytanie: „Where are you from?”, które stało się formą międzynarodowego powitania i stanowiło przynętę kierującą do sieci tysiąca i jednej oferty handlowej. Czy odpowiedziało się po angielsku, po czesku, polsku, hiszpańsku, niemiecku, francusku czy japońsku, uliczni sprzedawcy rozumieli odpowiedź, znali kilka zdań w każdym języku, umieli też błyskawicznie przeliczyć dolary, euro i jeny na funty egipskie, potem zaś pomnożyć ten wynik przez dziesięć.
Bez celu wędrował w upale i w smrodzie spalin, oglądając wykute z mosiądzu kobry, orientalne lampy z metalu i kolorowego szkła, chińskie parasolki, stosy ręczników z egipskiej bawełny, sterty walizek Louisa Vuittona, wyprodukowanych w jakimś kairskim garażu, naręcza ogromnych błyszczących zegarków, mogących trafić w gust wielu rodowitych mieszkańców Harlemu (choć tam akurat handlowano fałszywymi rolexami), oraz stelaże obwieszone paskami, które – spięte z sobą – objęłyby całą kulę ziemską.
Starał się nie odpowiadać na zaczepki sprzedawców. Nie tylko dlatego, że nie chciał niczego kupić, lecz także dlatego, że choć w zasadzie nie żywił rasowych czy kulturowych uprzedzeń, zadra, której przyczyną były wydarzenia z jedenastego września, tkwiła w nim bardzo głęboko.
Swego rodzaju masochistyczny podziw, jaki odczuwał dla prowadzonej latami kreciej roboty Al-Kaidy, której członkowie – kierowani ze skalistych korytarzy Tora Bora w afgańskich górach Safed Koh – mieszkali w Stanach, szkolili się w lataniu i ćwiczyli na trenażerach pasażerskich samolotów, mieszał się z wściekłością wynikającą z tego, że mocarstwo dysponujące potężnymi służbami zasilanymi milionami dolarów płynących z podatków nie zapobiegło tragedii. Podobno nazwiska dziewięciu z dziewiętnastu organizatorów zamachu z jedenastego września znajdowały się na liście osób podejrzewanych przez FBI o możliwość przeprowadzenia samobójczego zamachu. A w Hamtramck w Detroit stał meczet. Czego uczono w należącej do niego medresie?