4,99 €
Konsekwencje czynów przeszłości należy ponieść, nawet jeśli odbywały się one w świecie wirtualnym. Po 10 latach przerwy ponownie spotykamy bohatera powieści "Duch czasu, czyli: a w Pińczowie dnieje...". W miejsce zmysłowej EVE pojawia się powściągliwa YOLANDA. Niewykluczone, że maszyna mści się na właścicielu za krzywdę, jaką wyrządził przed laty jej imienniczce. Robert Crane dowiaduje się właśnie, że jest ojcem trójjajowo-trójplemnikowych trojaczków i zastanawia się nad udziałem w imprezie z okazji czwartych urodzin dzieci. To okazja, by spotkać się pozostałymi ojcami - kompanami Roberta sprzed lat. Śmiała, bezpruderyjna wizja przyszłości podana w lekki, humorystyczny sposób. Doskonała lektura dla miłośników polskiej fantastyki, na przykład fanów Dariusza Domagalskiego, oraz czytelników powieści science fiction autorstwa Kurta Vonneguta.-
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Mirosław Piotr Jabłoński
Saga
Duch czasu 2, czyli Wielka Krucjata Antymatriarchalna
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2013, 2022 Mirosław Piotr Jabłoński i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728492093
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Robert Crane obudził się i leżał chwilę na wznak jak podczas pamiętnego przebudzenia ponad dziesięć lat wcześniej, gdy w głowie skakały mu zielone dzikie króliki, Oryctolagus cuniculus, wymarły gatunek z rodziny zającowatych. Bob przeciągnął się, co ujawniło niemal doskonałą symetrię muskulatury jego ciała; prawa strona nie dominowała już pod względem umięśnienia nad lewą, co zawdzięczał faktowi, że odkąd rozstał się z mademoiselle Yolandą Kucharski, Crane onanizował się zawsze lewą ręką i wstawał z łóżka lewą nogą. Były to zasadnicze czynności w jego życiu, o niemal fundamentalnym znaczeniu, gdyż nadal nie pracował. Gdyby nie był wyłysiał, mógłby za swoim przyjacielem, Polakiem Kmitą, zanucić: „Wstaję rano, poprawiam przedziałek, przedziałek poprawiam, i cześć” 1 , ale czasy przedziałka na głowie należały w wypadku Roberta Crane’a do dawno minionej, świetnej przeszłości. Można powiedzieć, że cała fryzura włochatego niegdyś jak Bob Winton Boba składała się wyłącznie z przedziałka. I tylko pociechą było mu to, że prawe jądro nadal zwisało niżej od lewego – fakt, który jego, oraz trzy procent innych nieszczęśników wyróżniał z całej męskiej populacji.
Robert Crane leżał leniwie, pozwalając, by życie leniwie go opływało. Ani Crane’owi, ani życiu, donikąd się nie śpieszyło. Chińskie przysłowie mówi, że cierpliwemu wszystko przychodzi na czas; a czas to pieniądz.
Pieniądze to kłopoty, rozwinął tę myśl Bob, a „kłopoty to moja specjalność”.
Nieco zaskoczony własną wiedzą, Crane zwrócił się na głos do wszechobecnego Komputera Domowego.
– YOLANDA – powiedział. – Skąd znam powiedzenie: „kłopoty to moja specjalność”?
– To tytuł powieści Raymonda Chandlera, 1888-1959, twórcy postaci detektywa Philipa Marlowe’a – odparł Kodom YOLANDA głosem pozbawionym choćby krzty mechanicznej zmysłowości, jaką ponad dziesięć lat temu odznaczała się EVE.
Crane’owi zdawało się, że choć maszyna była ta sama, to pod imieniem YOLANDY gniewa się na niego w imieniu pochodzącej z Czeskich Budziejowic mademoiselle Kucharski za to, że tę ostatnią był porzucił. Ten komputerowo-seksualny trójkąt mierził go. Tak to jest, westchnął w duchu, gdy w wirtualu uprawia się seks z własnym komputerem. Małych z tego nie będzie.
Na przekór temu stwierdzeniu zaczął się zastanawiać, jakie to też dzieci mógłby mieć z YOLANDĄ. Rączki i nóżki jak fraktale, serce pikające jak delta Diraca, twarz krągła i wypukła niczym kineskop pierwszego produkowanego seryjnie telewizora. Gdyby to był chłopiec, to jeszcze kutasik jak pierwiastek z minus jeden, który jest liczbą urojoną, a gdyby mała dziewczynka-piczynka, to z greckim (oznaczającym, między innymi, tajemniczą liczbę Fibonacciego) między dolnymi fraktalami. Cudo! Powiedzmy, że dzieciak, otoczony troskliwą opieką Crane’a-ojca i karmiony przez mamę-YOLANDĘ algorytmami rósłby jak na zero-jedynkowych drożdżach. Załóżmy dalej, że w przeciwieństwie do doświadczeń, jakie były w dzieciństwie udziałem Boba, on sam ustrzegłby dziecko przed zalewaniem mu oczu mlekiem płynącym obficie z informatycznej, ale przecież jędrnej piersi matki; że znalazłoby oparcie w nim – w ojcu, który nie chowałby się za plecami fantomatycznej YOLANDY, tak jak ojciec Roberta, Johann Crane, chował się za plecami niejakiej Ulli Crane, de domo Nielsen, wciąż jeszcze wirtualnej babci wirtualnego dziecka; że w związku z tym wszystkim nie musiałoby ono odpełznąć na czworakach, byle dalej od domu, unikając tym samym zatopienia w odmętach drogi mlecznej, Via Lactea, vulgo Milky Way, oraz występujących z brzegu mórz zasilanych wodami z topniejących czap polarnych. (To ostatnie nie groziło, gdyż kataklizm ten – wbrew wszelkim oznakom i zapowiedziom proroków efektu cieplarnianego – nie zdarzył się. Z dwóch frakcji uczonych: tych, którzy wieścili globalne ocieplenie i potop, i tych, co oziębienie i wieczną zimę zwiastowali, ta druga modliła się widać do Allacha Buddy/Jahwe/Manitou/etc. o swoje goręcej (czy może w tym wypadku „zimniej”), gdyż ku radości białych niedźwiedzi, Thalarctos maritimi, nagle – jak sobota w promieniu 300 metrów w żydowskiej anegdocie – na Ziemi zrobiła się zima i wieczne śniegi spowiły połać aż ku zwrotnikom, z czego wiele dziwnych rzeczy się porobiło. O czym potem).
– Czarno to widzę – mruknął Robert Crane, gdyż zrobił takiego zeza, że promień światła padł na ciemną plamkę w jego oku. – Yolanda, czy jesteś szczęśliwa?
– Pytasz komputer, czy prawdziwą Yolandę Kucharski z Czeskich Budziejowic? – Domowy anioł-stróż wykazał się czujnością.
– Hmm, tak ogólnie – odparł enigmatycznie Crane, który nie chciał przyznać się przed maszyną – ani przed sobą samym – że ciekaw jest losów byłej nałożnicy, która służyła mu wielootworowo jako...
– Tu cię mam! – zakrzyknęła YOLANDA (A może Yolanda?). – Jesteś takim samym dupkiem, an asshole, jakim zawsze byłeś. Uprawiasz strusią politykę, i nie wiem tylko czy chodzi o Struthioniformes, strusie afrykańskie, czy Casuariiformes, strusie australijskie, bo z całą pewnością nie o Aepyornithes, gdyż ptaszyska te wymarły i znane są tylko z osadów w plejstocenie. Te nawet dobrze korespondują z twoją dawną obsesją dotyczącą wymierania gatunków na Ziemi. Zasię mademoiselle Yolanda Kucharski nie wymarła. Ma troje dzieci i mieszka po drugiej stronie East River na Manhattanie kupionym w 1629 roku przez Holendrów od Indian za garść świecidełek. Proceder kupna i sprzedaży uprawia się tam do dzisiaj z takim powodzeniem, że na Wall Street handluje prawie cały świat.
– Coś o tym słyszałem – ziewnął Bob; podrapał się w jądra i to mu coś przypomniało. – Czy jestem ojcem?
– Oficjalnie nic o tym nie wiem – w mechanicznym głosie YOLANDY zabrzmiała zaduma. – Dzieci zostały zarejestrowane w Centralnym Komputerze Zjednoczonych Urzędów Bezpieczeństwa USA jako Rachela Xxx, Yoshio Yyy i Robert II Zzz. Mogę jedynie powiedzieć, że Rachela jest ruda, Yoshio ma skośne oczy, a Robert Drugi opuszczone prawe jądro. Resztę dośpiewaj sobie sam.
Jestem ojcem, dośpiewał sobie w duchu Crane, tak jak ojcem jest Aaron Feldstein oraz Polak Kmita. Rozumiem, że mój syn odziedziczył po mnie opuszczone prawe jądro, a córka Aarona jego rude włosy, ale dlaczego Yoshio ma skośne oczy? Czy Kmita tak bardzo utożsamił się z postacią pana Kmido, czy też to efekt długiego przebywania Polaka na zsyłce na Dalekim Wschodzie? Never mind, jak mówimy my, Amerykanie, kiedy mamy coś w dupie.
Poczucie niespodziewanego ojcostwa wpłynęło w duszę Crane’a tak gwałtownie, że Robert zakłapał zębami i nadął się z dumy, a w mózgu trzasnęło mu coś jakby synapsa, która nie wytrzymała wzruszenia.
– To są trojaczki – dolała oliwy do ognia YOLANDA. – Urodziły się dwudziestego dziewiątego lutego, i za kilka dni będą miały „czwarte” urodziny.
– Jedno, czy trójjajowe trojaczki? – Chciał wiedzieć Crane, nadłamując sobie nieco język na „trójjajowych trojaczkach”.
– Trójjajowo-trójplemnikowe – odparła gładko YOLANDA. – To nieco dziwne, ale jako były Robertus Craneus Iuvenis, podwładny znanego z orgii Tyberiusza, caesara, nie powinieneś się temu dziwić.
– Aj, aj, a czy ja się dziwię? – zażydłaczył Bob, wspominając Pierwszego Ojca, Aarona. – Jesteśmy zatem Trójcą Ojców, co?
– Jak zwał tak zwał, byle by się dobrze miał – YOLANDA posłużyła się powiedzeniem Polaka Kmity z Pińczowa, w którym ciągle dniało. – To co, pojedziesz?
– Na urodziny? – rozmarzył się nieco Robert Crane. – Miło by było się spotkać, i w ogóle. Znowu jako Trzej Muszkieterowie i pani Bonacieux. Ale, ale… mam radosną nowinę dla Ulli Crane, de domo Nielsen, która – pomimo tego, że za młodu wkładano jej do pochwy wyjmowane z ogniska parujące ziemniaki, Solanum tuberosum, i mimo tego, że przesłoniła sobą mego ojca, Johanna Crane’a, i nie miała z niego żadnej przyjemności – to została najpierw matką, a teraz babcią.
– Połączyć? – zapytała YOLANDA.
Zanim Bob skinął głową, sufit nad nim wypełnił jakiś szaro-bury krajobraz, który przy dokładniejszym badaniu okazał się konturami rozdętej twarzy Ulli Crane, de domo Nielsen.
– To ty, mamo? – zapytał lękliwie nieustraszony były centurion Robertus Craneus Iuvenis, wyostrzywszy wzrok słabnący z powodu zjawiska zwanego starczowzrocznością. Pamiętał niejasno, że zadane przez niego matce ponad dziesięć lat temu pytanie brzmiało podobnie.
– Tfu, tfu! – splunęła na widok golizny Boba twarz z góry. – Mógłbyś się, synu, przyodziać jakoś na pierwszą od ponad dekady wizytę u rodzicielki. Zwłaszcza, że jako była kobieta muszę dodać, iż nie masz się czym chwalić. Można powiedzieć, że wykapany ojciec, przy czym słowo „wykapany” ma tu zdecydowanie podwójne znaczenie.
Zdawało się, że zza kadru, czyli gdzieś spoza listwy przysufitowej, dał się słyszeć pisk nadepniętej myszy, Mus musculus, i Robert Crane pomyślał, że usłyszał był właśnie głos protestu ojca, Johanna Crane’a.
Bob zasłonił odruchowo słabiznę przed wirtualną plwociną swojej mater, ale Komputer Domowy zawiesił miłościwie zero-jedynkową wydzielinę w powietrzu; nie „zniknął” jej jednak, jakby YOLANDA dawała leżącemu do zrozumienia, że właściwa godzina zemsty jeszcze nie wybiła.
– Będziesz babcią – zrewanżował się Crane swej wyrodnej matce. – Rolę tę w twoim wypadku oddaje znakomicie takie słowo, jak niemieckie die Grossmutter, co da się wyłożyć jako „wielka matka”, bo zaiste jesteś ogromna – oczy twoje są jako stawy błotniste, usta jak kanion Kolorado, nos zasię niczym saharyjska wydma – płaski i rozległy. Twoje czoło...
– Babcią! – rozległ się pisk myszora; gdzieś w rogu obrazu wszczął się ruch – żwawe, uporczywe poruszenie, jakby coś się tam przeciskało z wielkim mozołem, walcząc z oporem bezwładnej, ciastowatej materii. – Babunią!!
Z brody Ulli Crane wypączkowała głowa jej ślubnego; głowa była biała, łysa i okrągła jak bilardowa kula.
– Nie wierz w ani jedno jej słowo – odezwała się bila, po czym – najwyraźniej uderzona łokciem – poleciała z prawa na lewo, odbiła się kilka razy od ram fantomatycznego obrazu i wykonawszy ten karambol wróciła na poprzednie miejsce. – Nie „wykapałem” cię, synu, tylko, ehem, wszystko odbyło się jak trzeba... Byłem młody i jurny, i chociaż twojej matki nie zaspokoiłby i dziki bawół jawajski, Bibos sondaicus, to sprawiłem się jak trzeba. Zuch z ciebie, żeś przedłużył sławny ród Crane’ów. Jak się nazywa mój wnuk?
– Robert II Zzz – odparł niepewnie Crane. – Ale to tylko jedna trzecia trójjajowo-trójplemnikowych trojaczków. Robercik ma siostrę Rachelę Xxx i brata Yoshio Yyy.
– Czy was tam wszystkich pojebało? – warknęła Wielka Twarz. – Czy w tej porąbanej rodzinie nie może być nic normalnego? Czy...
– Jaka mać taka córka, jaki ojciec taki syn – odpowiedział jej Bob mądrością Polaka Kmity z Pińczowa. – Chociaż muszę przyznać, że z początku i mnie samego zaskoczyło to nieco. Potem jednak przypomniałem sobie, jakeśmy to z Aaronem i panem Kmido na przemian, albo i wspólnie, Yolandę chędożyli, nadziewali, faszerowali i smakowali; jakeśmy ją pod różnymi postaciami gwałcili, na ołtarze wynosili i znów poniewierali; jakeśmy ją przeciągnęli przez buduary i kazamaty Historii; jakeśmy ją podawali na stoły zbereźnych żarłoków, kładli do łoża potrójnych jebaków, jakeśmy ją na koniec, jako Trzej Ojcowie, zapłodnili, a wreszcie – ciężarną – porzucili gdzieś na czasoprzestrzennym skrzyżowaniu odległym mniej więcej o wiorstę od drugiej wojny światowej w czasach Poncjusza z Piłatu, piątego procuratora Judei i Jeźdźca Złotej Włóczni. Nic zatem dziwnego, że moje/nasze trójjajowo-trójplemnikowe dzieci będą obchodziły dopiero czwarte urodziny, chociaż mają dwanaście lat, co jest trzy do potęgi drugiej plus trzy, albo trzy po trzy.
– Pleciesz – przerwała mu matka, semper certa – piąte przez dziesiąte. A też jako była kobieta – była, gdyż nikt już nie pożąda mego ciała, jak to miało miejsce w czasach mojej młodości, kiedy to i mnie nadziewano i faszerowano gorącymi ziemniakami, Solanum tuberosum, wyciąganymi niecierpliwymi palcami z ogniska, a potem gżono się na mnie zbiorowo, swojsko i przaśnie na polach Jutlandii (gdzie mleczny król hodował swoje stada, zanim mleko z soi nie doprowadziło do bankructwa duńskiego królestwa, tak że je Unii Europejskiej musiał zaprzedać) – jako była kobieta, zatem (która z niejednego ogniska ziemniaki, die Kartofeln, jadła), muszę stwierdzić, żeś jest jeszcze gorszy od swego ojca, który cię samojeden – choć z wielkim wysiłkiem – spłodził; wy zasię samotrzeć tarło na mademoiselle Kucharski z Czeskich Budziejowic odprawić musieliście, żeby się z tego jakieś potrójne dziwactwo wylęgło. Jakiś smok trójgłowy, ixxxkrzący, błyyyskający i zzzyczący. Jeszcze raz muszę zatem powtórzyć retoryczne pytanie: Czy was tam wszystkich pojebało?
Robert zauważył, że pod wpływem przemowy die Grossmutter biała, milcząca bila zamieniła się w czerwoną, i Crane zastanowił się, czy jego ojciec sczernieje, by stać się ostatnią kulą, którą bilardzistka Ulla wbije do ostatecznej łuzy?
– Święte słowa, królowo złota! – zapiał nerwowo Bob. – „Pojebało” to właściwe określenie, najdosadniej oddające istotę rzeczy. Gdyż od czynności nim nazwanej wszystko się wzięło. Moje dzieci. Ja. Ty. Mój ojciec. Stephen Hawking. Nicolae Cascescu. Hitler. Stalin. Chopin. Leonardo. Poncjusz Piłat. Człowiek z Croix Magnon. Jego ojciec i matka. Pierwsza bezimienna małpa, która zeszła z drzewa. Albo na nie wlazła, żeby jej lew nie zeżarł, czym dała dowód inteligencji. I tak dalej, i tak dalej. Nasi dziadowie swe baby jebali, chędożyli, walili, dupczyli, pokładali się z nimi i spółkowali, a my, zniewieściali i ogłupieni przez zasady poprawności politycznej, political corectness, kochamy się, uprawiamy seks, stosunki lub chodzimy do łóżka. Ciupciamy się. Ciupu, ciupu, ciup. Wracając do naszych dziadów, muszę uczciwie stwierdzić, że kiedy im własnych bab nie stało (albo było mało), to nie przepuścili żadnej żywiole ani gadzinie, co się na ten cel nadała. A nadawało się wszystko – od dziupli drzewa po bydło rogate, że o białym niedźwiedziu, Thalarctos maritimus, przez skromność nie wspomnę. Nie wiem czy dacie wiarę, ale i zwykła mucha domowa, Musca domestica, znajdowała się (i może nadal znajduje) na celowniku zoofilnych gwałcicieli. Jeden ze sposobów użycia muchy domowej został wynaleziony przez marynarzy dalekomorskich, a sprowadzał się do tego, że zażywający kąpieli w wannie matros zanurzał się w wodzie, wystawiając na powierzchnię jeno głowę oraz czubek wzwiedzionego członka, na który nasadzał dorodną, złapaną w kubryku muchę, której pierwej poobrywał skrzydełka. Otoczone przez wodę muszysko łaziło zatem po owej bezludnej, różowej wysepce, szukając drogi ucieczki tak długo, aż swoimi drobnymi, łaskoczącymi łapkami doprowadzało do erupcji, jaka nierzadko – jak gorący, islandzki gejzer – wysyłała owada poza brzegi wanny. W tym wszystkim mało ważne więc było, czy Musca domestica należała do płci pięknej czy brzydkiej swego gatunku, a liczyło się to jedynie, na ile uporczywie okrążała stromą wysepkę. Pewnie jednak łaziła bez przerwy, gdyż z moich obserwacji wynika, że jeśli mucha nie lata, to tkwi nieruchomo jedynie wtedy, gdy żeruje lub czyści sobie skrzydełka; zasię muszy Monte Christo z naszej opowieści nie miał czego czyścić. Takie to są rozrywki miłe marynarskiemu sercu; zabawy, którym można oddawać się beztrosko w chwilach wolnych od wachty. „Miło jest dziatkom na mrozie”, napisał Nabokov, ale gdyby był Josephem Conradem-Korzeniowskim, zdanie to pewnie by brzmiało: „Miło jest matrosom we wannach”. Zauważcie przy tym, jakem zgrabnie połączył „gorący, islandzki gejzer” z „dziatkami na mrozie”; stąd już krótka droga do mojego przyjaciela jarla Erika z Angmagssalik, które leży, co prawda, na Grenlandii, ale – jakby powiedział drugi mój przyjaciel, Polak Kmita z Pińczowa – to tylko o rzut beretem od Islandii.
– Kto mnie wołał, czego chciał? – wtrącił się Kmita, wywołany zdalnie do tablicy. – Nie słyszałem waszej rozmowy od początku, ale jak o berety chodzi, to jestem ekspertem. Musicie wiedzieć, że w czasach mojej młodości owo nakrycie głowy było w wielkim wzięciu, a istniało w czterech podstawowych odmianach. Pierwsza szła szkolna, granatowa – zasadniczo miała wzięcie u licealistek i starszego wiekiem żeńskiego ciała pedagogicznego, które za uczniowskie uchodzić pragnęło. Och, jakże ono czasem pragnęło!
Druga była żołnierska, bordowa; te – naciągnięte zawadiacko, acz regulaminowo na ucho – nosiły zuchy skaczące na spadochronach; zwano ich niesłusznie komandosami, co im tylko splendoru przydawało.
Trzeci rodzaj – robociarski, i czwarty – urzędniczy, były barwy szaroczarnej, ale różniły się zasadniczo sposobem noszenia – robotnik nosił „beretkę” podciągniętą ku górze za sterczącą dumnie „antenkę”, zasię urzędnik paradował w przyklapniętym naleśniku. Jak z tego krótkiego przykładu widać, w moim kraju panował przez krótki czas porządek, zanim się znowu wszystko nie popieprzyło.
– Paszoł won, Kmita – rzekła znudzonym tonem Ulla Crane, de domo Nielsen. – Tyle czasu spędziłeś pod rosyjskim, a potem radzieckim knutem, że powinieneś wiedzieć kiedy nie jesteś mile widziany. Mamy tutaj rodzinne spotkanie…
– On należy do rodziny, mamo – przerwał Ulli Bob. – Czy już zapomniałaś, że Kmita jest jedną trzecią trójojca twoich trójjajowo-trójplemikowych wnucząt?
Zdawało się, że krajobraz Wielkiej Twarzy zlodowaciał – glacjał objął klifowe czoło, pokrył szklaną glazurą saharyjską wydmę nosa i zestalił Wielkie Jeziora oczu; chyba nawet oddech utknął w Ulli na dobre, gdyż jej mężowi udało się wypowiedzieć jedno zdanie. Niezbyt długie.
– Pozdrów ode mnie Yolandę, synu!
– Pozdrów?! – wrzasnęła babunia Crane. – Ma pozdrowić od ciebie tę czasoprzestrzenną ladacznicę? Tę pokładankę-nadymankę-nadziewankę? Czego to ci się zachciewa? Na stos z nią, na stos!
Ostatnie zdanie swawolna niegdyś Ulla wypowiedziała takim tonem, jak znana z Głębokiego gardła Linda Boreman, alias Linda Lovelace, która pod koniec tragicznie przerwanego życia przystąpiła do krucjaty antypornograficznej.
Jakby pod wpływem upału panującego w mieszkaniu Crane’a twarz jego matki stopniała i poczerwieniała gwałtownie. (Bob mógł sobie pozwolić na tak intensywne ogrzewanie w okresie wiecznej zimy i wiecznego deficytu energetycznego dzięki temu, że fabryka produkująca mruczące urządzenia, w której był pracował przed ponad dekadą, wytwarzała je w wersji „dwa w jednym”, to znaczy piec i klimatyzator razem; Bob poznał zatem zasadę działania mruczących urządzeń grzewczych, a za sprawą kombinatora Kmity również sposób podłączania tychże na lewo do sieci).
– Na stos, na stos rzucimy życia los… – podjął patriotycznie Kmita, nic sobie nie robiąc z krzyków Ulli Crane, de domo Nielsen. – Jak słusznie zauważył Bob, madame, jest pani babcią mojego syna Yoshio, a jako taka, per procura, także w jakimś stopniu, ehmm … moją matką. Ale zostawmy ten temat – dorzucił szybko, widząc, iż topniejące oblicze Ulli Crane przechodzi od razu w stan wulkanicznego wrzenia i innych atrakcji sejsmicznych. – Skupmy się na pierwocinach naszych trojaczków. Chociaż generalnie naród mój wierzy jak jeden mąż w niepokalane poczęcie, a przynajmniej w jeden taki przypadek w dziejach, to w praktyce daleki jest od idei dzieworództwa. I na nic tu doświadczenia przeprowadzane w klasopracowniach biologicznych, a dowodzące, iż z niezapłodnionego żabiego skrzeku potraktowanego polem elektromagnetycznym wylęgnie się kijanka, tej odpadnie ogon, za to wyrosną łapki, a powstała tak żaba, Rana, nie będzie się niczym różnić od takiej poczętej po bożemu w kałuży. Ropuszek, którego ojcem jest pole elektromagnetyczne, jest nadal ropuszkiem.
Tu muszę wdać się w autobiograficzną dygresję, a to dlatego, iż pewne przeżycie – albo lepiej: jego brak – to jedno z traumatycznych doświadczeń mojego dzieciństwa. Zdarzyło się owóż kiedyś, iż mieszkałem w tak zwanym Worku Turoszowskim, blisko podwójnie nieistniejącej granicy polsko-czeskosłowacko-niemieckiej. Miejsce zdarzenia nie ma, co prawda, specjalnego znaczenia, ale fakt ten wart jest odnotowania z tego względu, iż po trzech stronach owej podwójnie nieistniejącej granicy znajdowały się same Zdroje, Luftkurorty i Zdraje, a powietrze było aż żółte i gęste od siarki z wydobywanego tam i spalanego nagminnie węgla brunatnego, wielkiego bogactwa naszego ubogiego kraju. (Co się zaś tyczy kwestii podwójnego nieistnienia granic, to najpierw Pepik Wielki rozwiódł się z Halszką z Bratysławy, a potem, za sprawą Brukseli, wszystkie granice diabli wzięli).
I otóż tam, dochodząc wieku lat sześciu, łapałem z innymi chłopcami traszki w stawie. To znaczy oni łapali, a ja nabawiałem się kompleksów. Technika połowu traszek była prosta – na końcu leszczynowego kijka przywiązywało się cienką pętelkę z miedzianego druciku; tęże należało przesunąć ostrożnie w piasku, od strony ogona, pod brzuch płaza, i „zaciąć”. Zdarzało się nierzadko, że zacięta tak potwora zostawała przerżnięta na pół i tym samym nie nadawała się do dalszej zabawy. I czy to moje kijki były krzywe, czy pętelki nie takie, dość na tym, że nigdy w życiu nie złapałem traszki! Nie sprawiło to wszakże, że chciałbym teraz taką wyłomotać, tak jak Bob pragnął wychędożyć białą niedźwiedzicę w czasach, gdy uważał, iż akt ten odwróci proces ocieplania się klimatu i uratuje gatunek misi polarnych, ale muszę przyznać, że nawet ta różnica skali między Thalarctos maritimus a Triturus vulgaris, traszką zwyczajną – pewnie jak jeden do dziesięciu tysięcy – sprawia, iż mój kompleks odżywa z dawną siłą. I nie jest mi tu żadną pociechą twoja marynarska opowieść o wykorzystaniu muchy domowej, Musca domestica, Bob!
Tu wracam do pierwocin naszych TTT, czyli trójajowo-trójplemnikowych trojaczków – będąc otóż przytłoczony rozbudowaną i rozbuchaną wizją zoofilnej żądzy Boba, której spełnienie miało przestawić zwrotnicę klimatycznych zmian na Ziemi, 2 postanowiłem uleczyć swój kompleks niższości przez uszczknięcie po kryjomu co nieco z Yolandy, i jako pan Kmido dołożyłem swoje trzy grosze do powstania jednej trzeciej TTT. Jak mówi porzekadło naszego mądrego, acz wybranego i przeklętego narodu: pięciu było, pięciu niosło, jeden kajak, czterech wiosło. Dlatego też zachęcony poprzednim sukcesem prokreacyjnym, którego byłeś spiritus movens, Bob, chciałbym się dowiedzieć, jaką masz teraz obsesję?
– Gnębi mnie – powiedział Crane ostrożnie, mając na uwadze wiszącą wciąż w powietrzu zero-jedynkową matczyną plwocinę – zjawisko „pełzającego matriarchatu”. Przy czym, żebyśmy się dobrze od samego początku rozumieli, nie chodzi mi o to, że płeć piękna leży przed nami plackiem, czołgając się niekiedy, gdy nam trzeba w czym usłużyć, a problem wręcz odwrotnej natury – stopniowego, nieuchronnego, niepowstrzymanego, nieodwracalnego, nieustannego, niezachwianego, niewyobrażalnego, nieznośnego i tysiąckrotnie niechcianego wypierania nas z przynależnych nam pozycji!
Nieuchronnie, niepowstrzymanie, nieodwracalnie, niezachwianie i niestopniowo plwocina spadła. Tysiąckrotnie niechciana. Bob poczuł to jak pieczenie na języku prądu 4,5-woltowej płaskiej baterii. Tyle, że nie o język chodziło! Były Robertus Craneus Iuvenis skrzywił się, ale nie chcąc dać po sobie niczego poznać, nakrył prześcieradłem swą słabiznę takim gestem, jakby stojąc przed senatem rzymskim togę przez ramie przerzucał. Nim jednak zdołał rozchylić wargi, by wygłosić orację, ubiegła go Wielka Twarz, rozdziawiając Somossierę ust pełną bitewnego zgiełku.
– Bodaj byś się nigdy ze mnie nie wypsnął, pokurczu nieczysty, ty, który chcesz zawrócić bieg dziejów i ograniczyć ponownie zainteresowania kobiet do Kinder, Küche und Kirche, jak mawiał niesławnej pamięci Adolf Hitler, Führer Tysiącletniej Rzeszy, spadkobierczyni Pierwszej Rzeszy Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Kuchnia i kościół nie są już jedynymi miejscami, gdzie może realizować się kobieta, a urodzone dziecko może wychować zastępcza matka…
– W takim wypadku – zauważył trzeźwo Bob – zastępczą matką jest ta, którą uważa się za naturalną! Muszę tu zresztą powiedzieć, że ty nią byłaś, mamo, bowiem kiedy tylko wypsnąłem się z ciebie w Biloxi nad Zatoką Meksykańską, to rychło odpełzłem w suchsze rejony – suchsze dosłownie i w przenośni, bo niezalewane mlekiem z twej obfitej piersi i niezagrożone potopem wzbierającym skutkiem topnienia wiecznych lodów. Wychowywałem się sam, nawet bez zastępczego ojca, żyjąc jak współczesny Mowgli w informatycznej dżungli. Za przyjaciół miałem rysunkowe żółwie ninja, „Załogę G” i „H-mana”; karmiłem się dziurkowanymi kartami i dziurkowaną taśmą, za pośrednictwem których to nośników człowiek porozumiewał się z komputerami, zwanymi podówczas maszynami liczącymi; pijałem z krynicy wiedzy jaką było słowo drukowane w rozlicznych księgach i książkach. Mając przeto takie traumatyczne przeżycia nie chcę, by i moja jedna trzecia TTT rozmawiała ze mną po latach tak, jak ja rozmawiam z tobą mamo, i z tobą tato. Nie chcę być wyrodnym ojcem, postanawiam zatem, że od dzisiaj licząc wezmę czynny udział w procesie wychowawczym nowego pokolenia quasi-Crane’ów. Kmita i Feldstein mogą się do tego przyłączyć, jeśli tylko czują w sobie instynkt ojcowski.
– To ci dopiero będzie das Narrenschiff, Statek Głupców – odezwał się wezwany w ten sposób z dalekiej Jerozolimy Aaron. – Wyruszymy jako Trzej Magowie do współczesnej Narragonii, czyli na Manhattan, niosąc kadzidło Issey Mijake dla Racheli, mirrę Winterfresh dla Yoshio i złoto złudzeń dla Roberta Drugiego. To ci dopiero będzie zaskoczenie! Ale co do wychowywania, Bob, to mam jak najgorsze przeczucia – nasze TTT mają już, jak obszył, po dwanaście lat i trudno będzie w nich zmienić, czy wykorzenić z ich charakterów to, co wpoiła im ich wielokrotnie pokalana przez nas i zbrukana matka.
– Nie bądź taki Kopfrechner, czyli cwaniak! – Osadził go na powitanie Kmita. – Nie masz pojęcia, jak łatwo udawało nam się dawniej zmieniać ludzkie charaktery w naszych ośrodkach reedukacyjnych. Mówiąc „naszych”, mam na myśli cały komunistyczny świat, który był wielki jak ten Temudżyna, czyli Dżingis Chana, a jak wiesz, nie było w historii większego imperium ponad jego. Jak on, tak i moi towarzysze sięgali swą władzą od Oceanu Spokojnego po Morze Czarne i Bałtyckie, a nawet, dzięki naszemu przyjacielowi Fidelowi Castro Ruz mieliśmy przyczółek dający nam przystęp do Zatoki Meksykańskiej, Karaibów i Oceanu Atlantyckiego. Wtedy to, przy albańskim lub bułgarskim koniaku, fałszując, śpiewaliśmy naszym pięknościom: Kuba wyspa jak wulkan gorąca…; trzymaliśmy przy tym pod stolikami ręce na ich udach, mając nadzieję na zapoznanie się z całkiem innymi gorącymi kraterami. I najczęściej owe wulkanologiczne badania dochodziły do skutku, gdyż życie było wówczas nijakie, albański koniak tani i ciepły, a kobiety spocone z nadziei, że zabierzemy je kiedyś na tę Kubę, gdzie tak naprawdę jeździli tylko zasłużeni dla reżimu artyści oraz urzędnicy partyjni odpowiedzialni za właściwą re- i edukację społeczeństwa. Ośrodki wychowujące przyszłych idealnych obywateli przyszłego idealnego systemu społecznego mieliśmy w Europie, w Związku Radzieckim, Chinach, Mongolii, Wietnamie, Laosie i Korei, a w najjaskrawszym przejawie w Kambodży, gdzie Czerwoni Khmerzy, nasi wyrodni bracia, zagalopowali się znacznie i wyrżnęli lub zagłodzili na śmierć coś ze trzy miliony współobywateli, którzy chcieli żyć w teraźniejszości, a nie w mglistej – choć wspaniałej – przyszłości.
– Abusus non tollit usum – wtrącił się łacinnik Robertus Craneus „Schalgfertig”, czyli zawsze gotów do celnej odpowiedzi. – „Nadużycie nie niweczy prawa do właściwego użycia”. Atoli sam widzę jasno, że dla tych, co ich na polach śmierci rozsiano i rozwłóczono, z powiedzenia tego nie było już żadnego pożytku. Myślę jednak, że zbytnio odbiegliśmy od właściwego tematu rodzinnego spotkania, to jest od urodzin naszych 3T. Mniemam, że powinniśmy wyruszyć niezwłocznie, póki nam zapału staje, każdy własnym sumptem i staraniem, a spotkamy się przed Dakota Apartments na rogu Central Park West i 72-giej.
– Wstąpił do piekieł, po drodze mu było… – zaintonował Kmita, mając na uwadze popełnione tam zabójstwo na osobie Johna Lennona, jednego z niewygodnych dla ideologów komunizmu idoli jego młodości. – Tobie to dobrze, bo mieszkasz o rzut… To znaczy niedaleko, chciałem powiedzieć. Bo o berecie już było.
Bob, jak ponad dziesięć lat temu, podjął przygotowania do wyjścia z domu.
Przygotowania były dużo bardziej pracochłonne, gdyż na zewnątrz panowała wymodlona przez połowę klimatologów wieczna zima.
– Idzie zima, żartów ni ma – zaintonował Crane głośniej, chcąc dodać sobie odwagi. – Mrozi, wyje, szczypie w uszy, nos i szyję!
Poetycki nastrój prysnął gwałtownie, gdy Bob spojrzał w lustro i ujrzał w nim swego przyjaciela jarla Erika z Angmagssalik. Co prawda Eskimos z drugiej strony szklanej tafli miał nadal postarzałą o dziesięć lat twarz Roberta Crane, ale reszta ciała była zakutana w liczne futra – Bob miał na sobie kurtę i portki ze skóry niedźwiedzia, włosem do wewnątrz, na nogach buty foki z foki, włosem na zewnątrz, na dłoniach jednopalczaste rękawice, a na głowie kaptur upodabniający go do postaci z naskalnego rysunku okrzykniętego przez von Dänikena portretem kosmity. Pałuba ta była nieruchawa, już spocona i przez to zła.
– Scidit vestimenta sua et indutus est sacco, spargens cinerem capit, „rozdarł szaty swe i oblókł się w wór, posypując głowę popiołem” – zacytował Bob z Wulgaty stosownie do swego nastroju, po czym chciał wyjść i trzasnąć drzwiami, ale przypomniał sobie doświadczenie sprzed ponad dziesięciu lat, kiedy to odrzucił wspaniałomyślną propozycję EVE, by ta zamówiła mu taksówkę, i przemyślał sobie wszystko ponownie. Second thought. Skwierczał wtedy w upale, a w końcu i tak musiał ukorzyć się przed durną AI.
– YOLANDA, czy mogłabyś mi załatwić jakiś transport? – wydukał.
I od razu tego pożałował, gdyż durna AI była, jak on, schlagfertig.
– Widzę, że nawet człowiek potrafi się uczyć na własnych błędach.
Jak był postanowił wcześniej, Bob wyszedł trzasnąwszy drzwiami.
Jako się rzekło, zima spowijała świat. Cudnie było wokoło. Każdy widoczny w dali drapacz chmur wyglądał jak sopel lodu – budynek Chryslera, Empire State Building, Trump Tower, a nawet sterczące dumnie z Ground Zero i odbudowywane co jakiś czas Wieże Wolności. Na dachach wysokościowców lśniły gwiazdkowo wyrzutnie rakiet i antyrakiet. Pokryte szadzią ażurowe czasze radarów kręciły się w rytm White Christmas w wykonaniu Binga Crosby’ego. Zakopane po uszy w śniegu czołgi wypuszczały z rur wydechowych malownicze obłoki pary wznoszące się pod wygwieżdżone niebo. Stojące na co piątym skrzyżowaniu Świąteczne Gospody wypełniali żołnierze Gwardii Narodowej w białych, maskujących strojach. Uroku otoczeniu dodawały błyskające choinkowo stroboskopowe koguty policyjnych poduszkowców. Crane odetchnął głęboko i zachłysnął się powietrzem tak mroźnym, że aż zgrzytającym w zębach. Otoczony lodem i śniegiem poczuł się jak mała bohaterka Lodowego pałacu Tarjelei Vesaasa.
Stojąc na Lafayette Street w Clinton Hill na Brooklynie, Crane miał po lewej ręce andersenowsko zamarznięty Fort Greene Park, a przed sobą zamarzniętą Industrial Park Expressway, za którą znajdował się zamarznięty Navy Yard Basin. Bob spojrzał tęsknym wzrokiem na wznoszące się pod niebo pylony Mostu Brooklyńskiego, a potem rozejrzał się w poszukiwaniu środka transportu. Z wielu miejsc dobiegało raźne dźwięczenie dzwoneczków, ale dopiero, gdy dobrze już skostniał z zimna, zza rogu wyłoniła się reniferowa trojka. Siedzący na koźle Hindus w futrzanym turbanie strzelił zawadiacko z bata i zatrzymał przed Cranem żółte sanie.
– Chce mister dokądś jechać? – zapytał z akcentem przywodzącym na myśl zapach curry, cynamonu i goździków.
Mister skinął głową, czego pod kapturem nie było zupełnie widać, i wgramolił się do sanek. Miejsca w nich było mniej więcej na jedną taką pałubę, jak Bob; pasażer naciągnął na siebie śmierdzące baranie futro, woźnica strzelił z bata, i zaprzęg ruszył w siną dal.
Tam, gdzie domy wyznaczały dawny układ ulic, żółte sanie posuwały się w siną dal wytyczonymi traktami, ale park pokonały slalomem między sterczącymi spod śniegu koronami platanów, by niebawem wpaść triumfalnie na most. Tu ruch był większy – w obie strony płynęły strumienie pojazdów – psich eskimoskich taksówek, ciężarowych sań zaprzęgniętych do jaków, miejskich omnibusów o mocy ośmiu lam andyjskich, a wyższym poziomem posuwali na biegówkach ubożsi lub bardziej sportowo nastawieni poddani Królowej Śniegu. Obsypując sanie Crane’a śniegiem, zaprzęg wyprzedził gąsienicowy hummer z biało-czerwono-niebieskimi tablicami rejestracyjnymi Organizacji Narodów Rozproszonych i Powtórnie Zjednoczonych. Renifery, Rangifer tarandus, parsknęły, wypuszczając z pysków kłęby pary, a hinduski woźnica zaczął wyklinać dyplomatów w gardłowo brzmiącym języku. Po chwili przeszedł na angielski.
– Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje.
– A bogatemu diabeł dzieci kołysze – odpowiedział Bob.
– „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle” – YOLANDA przekazała Crane’owi do ucha głos Kmity.
– „Zuzanna lubi je tylko jesienią” – przyszedł tą samą drogą odzew Aarona Podkładki.
– Es muss auch solche Käuze geben – mruknął Bob pod adresem swych wirtualnych towarzyszy. – „Muszą i tacy być na świecie”, jak powiada Goethe w pierwszej części Fausta, do którego napisania zainspirowały go, między innymi, Chemiczne zaślubiny Christiana Rosenkreuza, których autorem był niejaki Johann Valentin Andreä.
Los pierwszego z poetów wydał mu się na tyle pasjonujący, że zapragnął zapoznać z nim swego Wergiliusza, wiozącego go przez trzecie koło dziewiątego kręgu piekieł, gdzie karę lodu cierpieli ci, co swą duszę zaprzedali diabłu.
– Kiedy Goethe studiował w Lipsku, muzą mu była niejaka Anna Katharina Schönkopf, córka właściciela winiarni, w której stołował się Johann Wolfgang. To właśnie Katchen była jego tytułową Annete z poematu lirycznego odkrytego w 1897 roku. Nic dziwnego, że Goethe poświęcił jej te strofy, gdyż kochliwy był huncwot nad wyraz, niemal do samej śmierci w osiemdziesiątym trzecim roku życia, a zaznaczyć też trzeba, że nazwisko Schönkopf wykłada się na nasze jako Piękna Głowa.
Częste stołowanie się w winiarni zauroczonemu nią młodemu Johannowi nie wyszło na zdrowie, gdyż myląc ciągle menu z kartą win dorobił się krwotoku, co kosztowało go całe miesiące rekonwalescencji w rodzinnym Frankfurcie nad Menem, ale też sprawiło, że zaczął poważniej patrzeć na życie, w związku z czym zajął się okultyzmem, alchemią i astrologią. Być może, z dzisiejszej perspektywy patrząc, nie jest to wiedza najbardziej przydatna młodym studentom Yale lub Harvardu, ale też jak dotąd żaden z nich nie napisał nic, co usunęłoby w cień Fausta, który – przynajmniej w drugiej części – jest niedościgłym poematem filozoficznym traktującym o potędze umysłu, o życiu i śmierci.
– Tak, tak – potwierdził hinduski woźnica, i zacytował z upaniszad:
Na początku był tylko duch,
Nic prócz niego się nie jawiło.
Duch pomyślał: Stworzę światy!
I stworzył światy; wodę, światło, śmierć oraz wody,
Ponad niebiosami jest woda, niebiosa podporą,
Przestworza to światło, ziemia to świat śmierci,
A pod tym wszystkim są wody.
– Hmm – mruknął Crane, nieprzekonany czy został dobrze zrozumiany. – To mi bardziej pasuje do prawdziwego Fausta, znanego z legend i przekazów literackich szesnastowiecznego maga i szarlatana. Po raz pierwszy jego osoba wymieniona jest w liście datowanym na 20 sierpnia Roku Pańskiego 1507, a napisanym przez uczonego benedyktyna Johanna Tritheima, opata Spanheim, do matematyka i astrologa Johanna Windunga. Trithemius, sam podający się za maga, wypowiada się pogardliwie o Fauście, który nazywa siebie Magister Georgius Sabellicus Faustus Junior, opat ma go zaś raczej za głupca i hochsztaplera, a nie filozofa. Coś pośredniego głosi tytuł pierwszej książki o Fauście wydanej w Roku Pańskim 1587 przez frankfurckiego drukarza Johanna Siessa: Historia von dr Johann Fausten, dem weltbeschreyten Zauberer und Schwartzkünstler, Dzieje dra Johanna Fausta, słynnego czarnoksiężnika i mistrza czarnej magii; pozycja ta stała się punktem wyjścia dla dalszego tworzenia legendy.
Melanchton uważał Fausta za „odrażającą bestię i ściek wielu diabłów”; miejscem narodzin tegoż miało być Kundling nieopodal Bretten, zaś magię studiować miał Faust w Krakowie, mieście leżącym w kraju urodzenia mojego przyjaciela Kmity – z Krakowa niedaleko jest ponoć do Pińczowa, w którym właśnie dnieje. Luter miał o Fauście podobną co Melanchton opinię, zaś wedle Widmana reformator odwrócił z pomocą boską zło uczynione przez sprzysiężonego z diabłem czarnoksiężnika. A ponieważ idea paktu z wrogiem rodzaju ludzkiego ma żydowskie korzenie, wyrastające z wieków bezpośrednio poprzedzających i następujących po erze Chrystusa, która wydała Talmud, Kabałę i magiczną księgę Enocha, przeto prowadzi nas to do kraju urodzenia mojego drugiego przyjaciela, Aarona Feldsteina, i do miasta Safed, gdzie ortodoksyjni Żydzi lubowali się w tworzeniu i rozwiązywaniu skomplikowanych szarad i zagadek.
Hinduski woźnica pochylił z uznaniem głowę i wyrecytował starożytny rebus:
Jeżeli cały świat otoczony jest przez wody, to co otacza wody?
Wody są otoczone przez wichry. Co jednak otacza wichry?
Wichry są otoczone przez przestrzeń. Co jednak otacza przestrzeń?
Przestrzeń jest otoczona przez światy powietrzne. Co otacza światy powietrzne?
Światy powietrzne otaczają światy niebieskie. Co otacza światy niebieskie?
Światy niebieskie otaczają światy słoneczne. Co otacza światy słoneczne?
Są one otoczone przez światy księżycowe. Co otacza światy księżycowe?
Są one otoczone przez światy gwiaździste. Lecz co otacza światy gwiaździste?
Są one otoczone przez światy boże. Lecz co otacza światy boże?
Są one otoczone przez światy gandharwów. Lecz co otacza światy gandharwów?
Są otoczone przez światy Pradżapatiego. Lecz co otacza światy Pradżapatiego?
Są one otoczone przez światy Brahmana. Lecz co otacza światy Brahmana?
– Nie pytaj zbyt wiele, Gargi, aby ci głowa nie pękła. Nie należy zbyt wiele pytać o rzeczy boskie.
– Facit indignatio versum – mruknął Bob, przypomniawszy sobie, jak sam topił ocean we wszechoceanie, ten w megaoceanie, a ówże w gigaoceanie, i tak dalej bez końca, kiedy mierzył się z tym samym dylematem. – „Oburzenie rodzi wiersz”. Tak było za starożytnych, a potem zniewagi czynione nam przez niedający objąć się rozumem Wszechświat wyrodziły się najpierw w filozofię, a potem w nauki ścisłe, co za swój język przyjęły matematykę, która znów jest czystą poezyją. Ciekaw tylko jestem, kogo mamy więcej na świecie – poetów czy matematyków; czytelników rozumiejących poezję, czy miłośników wiedzy rozkoszujących się lekturą wielopiętrowych wzorów upstrzonych greckimi literami? Bo jak o ilość idzie, to Nobel z nauk ścisłych i przyrodniczych równoważny jest w brzęczącej monecie temu z literatury. Inne wszelako sztuki są dyskryminowane, jako że nikt nie daje tej nagrody w dziedzinie muzyki czy plastyki, co może i słuszne jest, jeśli przyjrzeć się i przysłuchać dokonaniom współczesnych pacykarzy oraz szarpidrutów.
Crane urwał, bo trojka, dźwięcząc dźwięcznie dzwoneczkami, pokonała Most Brooklyński, skręciła w lewo w Park Row i popędziła w obłokach pary wydychanej przez pięć ssaków ku Broadwayowi. Świąteczna Gospoda w City Hall Park była rzęsiście oświetlona i otoczona gorejącymi czerwienią koksownikami. Przy jednym z nich stała zmarznięta Dziewczynka z Granatami ubrana w panterkę z demobilu. Mała zacierała dłonie i przestępowała z nogi na nogę, podśpiewując coś cichutko pod czerwonym, zakatarzonym nosem. Wieniec granatów na jej szyi połyskiwał złowrogo.
– Hej, zatrzymaj fakirze! Toż to istny bakfisz.
Trojka zahamowała. Dziewczynka zmrużyła oczy, patrząc na jaśnie pana w saniach; wzrok miała nad wyraz dojrzały i oceniający. Nucenie stało się głośniejsze, co nie znaczy, że bardziej zrozumiałe. On apprend á hurler… avec les loups, pomyślał Bob, „człowiek uczy się wyć z wilkami”.
– Jakie masz dziś granaty? – zapytał Robert Crane, w którym na widok podlotka łeb zaczął podnosić Robertus Craneus Iuvenis. Otwarcie nie było nadzwyczajne, ale jak najbardziej na miejscu.
Gówno kupis, zasepleniła w duchu Dziewczynka z Granatami.
– Koreańskie „Victory”. Kup, panie, in hoc signo vinces, „pod tym znakiem zwyciężysz”.
– Hmm, czy terroryści są już tak blisko? O rzut… ehm, granatem? – Zaczął wycofywać się z transakcji Bob. – Może raczej jakaś ręczna wyrzutnia rakiet albo chociaż karabin snajperski?
Dziewczynka skrzywiła boleśnie twarz i Crane’owi zrobiło się natychmiast przykro. Chciał jakoś zadowolić małą. Nagle spłynęło na niego olśnienie.
– Jedź ze mną na urodziny! Ogrzejesz się, najesz, wypijesz koktajl mleczny… Będzie miło!
Tfu, bywali chuże wremiena, no nie było podlej, splunęła w duchu Dziewczynka z Granatami na wzmiankę o mleku, „bywały czasy gorsze, ale nie było podlejszych”. Wódki bym się napiła.
Jednak jako dobrze wyszkolona Dziewczynka z Granatami skinęła posłusznie głową i wgramoliła się do sanek. Dwóm pałubom zrobiło się ciasno, ale przez to cieplej. Hindus strzelił z bata, dzwonki reniferów zadźwięczały, granaty na szyi małej zagrzechotały i trojka ruszyła z kopyta. Robert Crane i Dziewczynka z Granatami mknęli na północ Broadwayem, niczym Lara z otulonym sobolową szubą Komorowskim po Twerskim Bulwarze, mając nadzieję na to samo, na co liczyli bohaterowie Doktora Żywago – na ciepły, zaciszny kącik, gdzie mogliby się pozbyć niewygodnych strojów i przekonać się, co każde z nich znalazło w drugim pośród wiecznej zimy. Dopiero teraz Bob zrozumiał, co nuci mała – schrypniętym zmysłowo głosem, i nieco nie á propos sytuacji, powtarzała bez końca fragment Ballade des dames du temps jadis François Villona:
– Mais où sont les negus d’antan? Mais où sont les negus d’antan? Mais où sont les negus d’antan…
„Gdzież są niegdysiejsze śniegi?”, zastanowił się wraz z małą recytatorką Crane. Dokładnie tu gdzie obecne, pod płozami naszych sanek.
Z kolejnej mijanej Holiday Inn dobiegł refren „…let it snow, let it snow, let it snow…” w wykonaniu Manhattan Transfer, i z nieba jak na zawołanie zaczęła prószyć drobna, śnieżna kaszka. Minęli SoHo i zbliżali się do NoHo, i dopiero tu, na północ od Houston Street znanemu z gadatliwości Crane’owi rozwiązał się ponownie język, do tej pory odrętwiały nieco tyleż z powodu panującego zimna, co i podjętej pośpiesznie przeciwko Dziewczynce z Granatami akcji. W końcu miał już swoje lata, a nie wiedział, czy i mała je miała.
– Freud twierdzi, że ponad dziewięćdziesiąt procent ludzkich zachowań sterowanych jest popędem seksualnym – wytłumaczył się Bob współpasażerce. – W głowę zachodzę, czym powodowanych jest pozostałych kilka procent, ale wiedzieć to, co Sigmund, musieli już starożytni Grecy, który pytali wcale nieretorycznie: „Dlaczego mężczyźni idą na wojnę? Bo kobiety patrzą”.
Bob spojrzał na małą jak Miles gloriosus, Żołnierz Samochwała, będąc ciekaw, czy współpasażerka doceniła sprytne lingwistycznie połączenie przez niego erotyki z militaryzmem, jakie stapiało się w jej postaci. Z początku zdawało się, że Dziewczynka z Granatami puściła wywód Crane’a mimo uszu, jednak po chwili chrząknęła i powiedziała przez zakatarzony nos:
– Jestem pełnoletnia.
Freude schöner Götterfunken, pomyślał ucieszony Bob. „O radości, piękna iskro bogów!”
Objął ramieniem towarzyszkę podróży i poczuł pod palcami zimną i uspokajającą obłość wiszącego na jej piersi granatu.
Oby tylko nie wyciągnąć zawleczki, pomyślał Crane.
Dziewczynka z Granatami miała chyba problem wprost przeciwnej natury, bo zaczęła wiercić się obok Boba, wycierając zakatarzony nos o kurtę z futra polarnego misia, i dopiero po chwili Robert „Iglacius” Crane zrozumiał, że współpasażerka usiłuje dobrać się do jego zawleczki! Dłoń małej militarystki wniknęła pod wierzchnią warstwę skór i utknęła na moment na rzemieniu, jakim ściągnięte były portki Boba. Tu zabawiły tylko krótką chwilę, po której pasek poddał się ze zdumiewającą łatwością; Crane’owi pozbycie się niedźwiedzich spodni zabierało zwykle wiele minut skropionych potem i nasyconych przekleństwami wspomagającymi użycie nożyczek do paznokci, widelców lub scyzoryka w celu rozsupłania opornego węzła. Palce Dziewczynki z Granatami były na pewno pełnoletnie! Po niewielkiej zaledwie zwłoce wywołanej koniecznością dostania się pod wełnianą kosoworotkę wsunęły się do polarowych gaci, a potem pod majtki ze skór króliczych, i zacisnęły na kapiącym już z emocji soplu Crane’a. Tu ruch względny dłoni ustał i Bob chciał na ten temat coś powiedzieć, ale wtedy okazało się, że realizację wojskowej operacji wyciśnięcia tajemnicy z jeńca umożliwił ruch bezwzględny, czyli podskakiwanie żółtych sanek na śniegu. Renifery prychały, Dziewczynka z Granatami pociągała czerwonym nosem, Hindus na koźle nucił pod nosem kolędę Rudolf the Red-Nose Reindeer, a Bob posapywał przez nos. Byli na wysokości Union Square, kiedy z Roberta „Iglaciusa” Crane’a wypłynęła gorąca tajemnica życia, po czym rozlała się szeroko i… zamarzła. Dziewczynka z Granatami wytarła dłoń o rubaszkę Boba i powiedziała bez ceregieli:
– Chcę na Times Square.
Na Times Square panował codziennie Nowy Rok. Niecodzienne to zjawisko – obok Lodowej Statui Wolności, Eskimos Town i wiecznie zamarzniętego Jacqueline Kennedy Onassis Reservoir w Central Parku – stanowiło jedną z nielicznych już atrakcji turystycznych zimowej stolicy świata. Wszyscy mieli tu swój Nowy Rok – od Aborygenów począwszy, a na Żydach skończywszy. Codziennie o północy w trójkącie między 42-gą Ulicą, Broadwayem i Siódmą Aleją strzelały fajerwerki, do wtóru wiwatów bezrobotnych aktorów opadała błyszcząca kula na Times Tower, a wiecznie niezamarzający pijaczkowie wznosili pod wielką choinką toasty dobrze zmrożonym kalifornijskim winem musującym, egg nogiem, likierem southern comfort i shine on georgia moon – pędzoną w Kentucky whisky z kukurydzy. Apatyczni japońscy turyści robili bezszmerowo zdjęcia, latynoscy sprzątacze markowali zamiatanie śniegu, czarnoskórzy gazeciarze sprzedawali prasę noszącą nieodmiennie datę ostatniego dnia roku, a straganiarze wszelkiej maści i narodowości zasmradzali powietrze, grzejąc hot-dogi z mięsa fok, smażąc szaszłyki z renów, morsów, niedźwiedzi i soi. W górze unosiły się wielkie kolorowe balony przedstawiające disneyowską Królewnę Śnieżkę i Siedmiu Krasnoludków, postaci z Epoki Lodowcowej, Yeti’ego, człowieka śniegu oraz inne potwory związane tematycznie z panującą pogodą. Było nastrojowo, uroczyście, głośno, barwnie i radośnie. Jednym słowem – wyjebiście! Dziewczynce z Granatami oczy błyszczały niczym wiszące wokoło świąteczno-noworoczne lampeczki; ożywiła się też znacznie, pozdrawiając wielu obecnych – broadwayowskich tancerzy i śpiewaków, niezamarzających pijaczków, a nawet zamiataczy śniegu i kilku Wiecznych Japońskich Turystów. Tamci także rozpromieniali się na jej widok, po czym ich uśmiechy ścinały się i zamarzały, gdy wzrok skośnych oczu spoczywał na pałubie towarzyszącej małej w żółtych sankach. Bob domyślił się, że dziewczynka ofiarowywała zapewne tamtym wielokrotnie swą pomocną dłoń, co w warunkach wiecznej zimy było jednym z najczęstszych sposobów uprawiania seksu. Chcąc zaznaczyć swoje obecne prawa do Dziewczynki z Granatami, Bob „Iglacius” Crane rozparł się jak basza i potoczył wokoło zwycięskim spojrzeniem.
– Hej, fakirze, stańmy tutaj! – zawołała mała.
Zanim Crane zdążył zaprotestować, sanki zatrzymały się obok Świątecznej Gospody mieszczącej się w byłym wojskowym punkcie werbunkowym obok Food and Drug Admnistration Museum. Muzeum podupadło znacznie, gdyż w warunkach wiecznej zimy narkotyki osiągnęły taką cenę, że tych, których było na nie stać nie warto było ścigać, gdyż płacili najwyższe w kraju podatki. Za to Holiday Inn była jedną z najbardziej okazałych i reprezentacyjnych – światełkami przystrojono nawet ustawione w kozły karabiny, ręczne granatniki i zaparkowany obok transporter opancerzony. Dziewczynka z Granatami zsunęła się z sanek na śnieg i ruszyła w stronę służbowego wejścia do Świątecznej Gospody.
– Zaczekać? – Domyślił się fakir-fiakier.
Podtrzymywanemu na duchu nadzieją Bobowi wydało się, że mała skinęła głową. Najwyraźniej hinduskiemu woźnicy też się tak zdawało. Odwrócił się do Boba, i wyrecytował:
Świt pałający jak młoda dziewczyna,
Do ruchu pobudza wszystko to, co żywe.
Niech zapłonie ogień dla ludzkiego rodu.
Jutrznia blask roztacza, przepędza ciemności.
...O szlachetna Uszas, tyś jest córą nieba,
Ciebie to Wasisztha wysławił hymnami.
Daj nam skarby wielkie i niepoliczone.
Dla nas, o bogini, miej błogosławieństwo.
– Uszas to jutrzenka – wyjaśnił. – Jest boginią, którą przed wschodem słońca budzą jej bracia Aświnowie, po czym wyrusza za nimi, a przed Surją-Słońcem, w podróż po niebie. Uważa ludzi za swoich przyjaciół i odwiedza ich domy, przynosząc światło i dobrobyt. Jest boginią poezji i sama jest poetką. Jako matka bydła jeździ w wozie, do którego zaprzęgnięto czerwone krowy, byki i konie. Przemierzając niebo, ścigana jest przez Surję, kochanka i męża.
Ze Świątecznej Gospody, w której zniknęła współczesna Uszas, dobiegły odgłosy wielkiego i autentycznego entuzjazmu.
– Reprenez votre Paris – zadeklamował zmartwiony, zmarznięty Crane-Surja, wiedząc, na co się zanosi. – „Królu, zabież-że sobie Paryż swój, ja wolę moją miłą…”, jak mówi stara francuska piosenka ludowa.
Hindus skinął poważnie głową w futrzanym turbanie i najwyraźniej nałykał się prāny, gdyż zapadł w medytacyjny letarg.
Letarg trwał około kwadransa, i gdy Bob „Iglacius” Crane dobrze już skostniał z zimna, ze Świątecznej Gospody wyłoniła się zarumieniona Jutrzenka, mając panterkę w lekkim nieładzie, za to będąc objuczona wojskowymi racjami żywnościowymi. Wysypała puszki na dno sanek, po czym sama się do nich wgramoliła.
– Jedźmy, co koń wyskoczy – potrząsnęła Hindusa za ramię.
Renifery ruszyły truchtem.
Forsan et haec olim meminisse iuvabit, pomyślał Bob słowami Wergiliusza. „Może będziemy jeszcze wesoło nasze niepowodzenia wspominać”.
Jednak odetchnął swobodniej dopiero wtedy, gdy ich zaprzęg opuścił niebezpieczny erotycznie obszar Times Square i zbliżył się do wyznaczającego południowo-zachodni róg Central Parku Columbus Circle, gdzie trojka skręciła w Central Park West.
Zwieńczony wieżyczkami budynek Dakota Apartments zbudował z ciemnej cegły w 1884 roku Edward S. Clark, dyrektor fabryki maszyn do szycia Singera. Okolica była wówczas tak słabo zaludniona, że jeden z przyjaciół Clarka pokpiwał, iż kamienica znajduje się na takim odludziu, że równie dobrze mogłaby stanąć w Dakocie na Środkowym Zachodzie. Pomimo ryzyka tego przedsięwzięcia oraz ponurego wyglądu jaki nadał budynkowi Henry J. Hardenberg, projektant Plaza Hotel, osiemdziesiąt pięć apartamentów zasiedlili bogaci i sławni nowojorczycy, a wśród nich, na przestrzeni dziejów, Boris Karloff, Lauren Bacall, Roberta Flack, Leonard Bernstein i Judy Garland.
– W 1968 roku powstał tu film Dziecko Rosemary – uzupełnił swój wykład Bob – którego reżyserem był Roman Polański, wspólny rodak mojego przyjaciela Kmity z Pińczowa, i drugiego mojego przyjaciela, Aarona Feldsteina z Nowej Jerozolimy. Można powiedzieć, że trudno o lepsze miejsce na spotkanie naszej Trójcy Ojców.
Dziewczynka z Granatami przełknęła tę wiadomość wraz z kęsem zmarzniętej wołowiny z puszki, którą bardziej rozerwała niż otworzyła wyjętym zza pazuchy wojskowym bagnetem. Na wszelki wypadek Crane odnotował zimny błysk stali w odrętwiałej z zimna pamięci.
Brzęcząc dzwoneczkami, sanki zatrzymały się przed wejściem do Dakota Apartments od strony 72-giej Ulicy, gdzie w westybulu został zamordowany John Lennon. Mędrzec Baltazar rozejrzał się w poszukiwaniu Kacpra i Melchiora, ale w końcu tamtym było tu dużo dalej. Wysiadł więc z sań i od razu rymnął w śnieg jak długi, gdyż nie był w stanie ustać na zdrętwiałych nogach. Dziewczynka z Granatami wyskoczyła z pojazdu z wdziękiem, którego nie był w stanie zamaskować nawet gruby, wojskowy, kamuflujący strój. Lekkimi kopniakami Jutrzenka-Uszas przywróciła krążenie w odnóżach Boba, który zaczął wstawać zgodnie z wszelkimi zasadami prawidłowego wstawania – chwycił się słupka zupełnie zbędnego skądinąd znaku drogowego, podciągnął po nim i zebrał do kupy rozjeżdżające się nogi. Stał. Do chodzenia było mu jeszcze daleko. Uszas uiściła opłatę za kurs, na co złożyły się dwie konserwy i jeden granat, po czym trojka reniferów fakira odjechała niczym zaprzężony do siedmiu klaczy rydwan boga-słońca Surji.