Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Inność - to bardzo uznaniowa kwestia. Mirosław Piotr Jabłoński, klasyk polskiego science fiction, wykorzystuje konwencję powieści postapokaliptycznej, by w pouczający sposób opowiedzieć o "Inności". Po wojnie nuklearnej ziemię zamieszkuje zmutowane, prymitywne plemię żywiące się szczurami. W takich realiach na świat przychodzi Waelke - człowiek jak z dawnych lat. Ponieważ w odróżnieniu od pozostałych stworzeń ma jasną cerę, cztery kończyny i porusza się wyprostowany, staje się obiektem drwin, a nawet ataków. Zmutowane społeczeństwo postrzega go jako dziwaka. Porywająca podróż po świecie przypominającym scenerię filmu "Mad Max".Strzał w dziesiątkę dla miłośników powieści postapo, na przykład "Miasta na górze" Kiry Bułyczowa. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 194
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Mirosław Piotr Jabłoński
Saga
Schron
Copyright © 1987, 2022 Mirosław Piotr Jabłoński i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728492116
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
I wziął Anioł kadzielnicę i napełnił ją ogniem z ołtarza
rzucił na ziemię: i stały się gromy
i głosy i błyskawice i trzęsienie ziemi wielkie.
Apocalypsis VIII. 5
W swoich wspomnieniach Waelke – syn Saloke i starego Moraka – widział się zawsze innym niż reszta plemienia. Tak było i wcześniej jeszcze, o czym już sam nie mógł wiedzieć, ale co mu pamiętali wszyscy. Ludzie z wioski różnie mówili o porodzie, w wyniku którego przyszedł na świat. Pomimo istnienia starego prawa regulującego ten akt, samego porodu nie widział nikt, nawet czarownik Natanoo. Nikt też nie zdołał wydobyć z Saloke wyjaśnienia, dlaczego – przejrzawszy – nie ubiła na miejscu porodzonego potworka. Wódz Ioonahu, groźny i tchórzliwy, milczał za życia Moraka, by ze zdwojonym zapałem szczuć plemię na Saloke w czasie czterech czy pięciu okresów zimna, jakie upłynęły od śmierci starego myśliwego, porwanego przez Czarnego Nietoperza, do czasu, gdy Waelke, zwany Potworem, wyrósł na silnego i sprawnego osobnika.
Również i wcześniej, wiele okresów temu, Saloke nie raz i nie dwa zasłaniała własnym ciałem białe maleństwo przed członkami plemienia, domagającymi się jego śmierci, lub skrwawione odbierała wioskowym kundlom. Ocierała wtedy jego rany mokrą skórą, albo wylizywała je. Obrażenia Waelke goiły się nad podziw szybko, wręcz w oczach, co stanowiło dodatkowy powód powszechnej nienawiści. Morak nie występował wówczas przeciwko plemieniu. Nie czynił tego powodowany obawą, lecz zdawać się mogło, że rozumiejąc i matczyną miłość Saloke, i niechęć reszty mieszkańców wioski pozostawiał sprawy własnemu biegowi.
Inności Waelke nie sposób było zaprzeczyć. Nawet z daleka widać było jego jasną skórę i złociste włosy. Pozostali współplemieńcy mieli włosy ciemne i skudlone, karnację sinoszarą i byli pokryci na całym ciele naroślami, których przybywało wraz z wiekiem. Były one ważnym wyznacznikiem wieku i doświadczeniu danego osobnika. Członkowie plemienia różnili się między sobą pod względem liczby kończyn, wahającej się od jednej do pięciu, a także oczu i uszu. Współplemieńcy nie byli drobiazgowi i wybaczyliby Waelke to, że ma rąk, nóg, oczu i uszu po parze, gdyby nie jego skóra i włosy...
Od początku więc życie Waelke było najeżone trudnościami i niebezpieczeństwami, jak żaba wolo kolcami. Był samotny, bo nikt z rówieśników nie chciał się z nim zadawać – nikt oprócz szalonej Nalako, córki wodza plemienia – i skazany na ciągłą walkę, stanowiąc ulubiony obiekt drwin i napaści wiejskiej społeczności. Ataki nasiliły się znacznie, gdy opętana Nalako zaczęła okazywać mu wyraźniej swoją przychylność. Zazdrośni o nią rywale napadali często na Waelke, bo Nalako stanowiła najlepszą partię – ten, komu oddałby ją stary Ioonahu miał zostać przecież wodzem plemienia. Myśl o tym. że mógłby nim być Potwór dopingowała wszystkich do jeszcze intensywniejszego szczucia Waelke. I nie wiadomo, czy w końcu nie udałoby się im zamęczyć go na śmierć, gdyby nie umarła Nalako, którą rozszarpały szczury, gdy wyszła w nocy poza ogrodzenie osady.
Z czasem okazało się, że Waelke jest niebywale silny i sprawny; silniejszy nawet od trzech normalnych mężczyzn. Niekiedy więcej niż połowa myśliwych była ranna na skutek starć z Potworem – leżeli wtedy w jaskiniach i leczyli swoje obrażenia. Waelke okazał się także świetnym łowcą, i starej już teraz Saloke nie brakowało nigdy szczurzego mięsa. Po latach głodu, gdy po śmierci Moraka zdana była na łaskę plemienia, chcącego zamorzyć ją wraz z jej potworkiem na śmierć, nastały czasy dobrobytu. Waelke nie wracał nigdy z polowania z pustymi rękami i dostarczał współplemieńcom najwięcej mięsa. Myśliwi byli elitą, więc siłą rzeczy stosunek szczepu do niego uległ zmianie. Nie zapomnieli, kim jest, ale przyczaili się, rozumiejąc, że Waelke jest im niezbędny. Nie polubili go jednak, a wręcz przeciwnie – nienawidzili tym mocniej, im więcej mieli z niego korzyści i im bardziej czuli się zależni od swojej niedawnej ofiary.
Ten okres życia – pomiędzy dwudziestym a dwudziestym piątym okresem zimna – był dla Waelke i Saloke najszczęśliwszy. Gdyby żył jeszcze Morak, niczego więcej by nie potrzebowali. Waelke pamiętał ojca jak przez mgłę; utrwalił się w nim obraz czegoś wielkiego, szarego i głośno sapiącego. Kiedy Moraka zabrakło, Saloke rozpaczała, jak nakazywał obyczaj, rwąc włosy z głowy, polewając się szczurzą juchą i obiecując głośno zemstę Czarnemu Nietoperzowi. Morak nie miał nawet pogrzebu, bo jego ciało znalazło wieczny odpoczynek w żołądku skrzydlatej bestii. Na równinie została tylko jego broń, wśród której był przedmiot zawiści wszystkich myśliwych – łuk z Iatoo. Saloke schowała go zapobiegliwie dla swego syna i nie oddała nawet w czasach, gdy przymierała głodem. A wtedy wielu łowców ofiarowywało za ten cudowny sprzęt całego szczura!
O tym wszystkim Waelke dowiedział się o wiele później, gdy mógł już to zrozumieć. Mówiono mu, że jego ojciec żył jeszcze w czasie lotu Nietoperza, i gdy ten zawracał nad osadą, Morak wykrzykiwał zagadkowe zdania. Zamiast wołać o pomoc, co w jego sytuacji byłoby w pełni zrozumiałe – choć o żadnym ratunku nie mogło być mowy – stary Morak krzyczał, że widział człowieka, który miota ogień! Był to jawny znak, że myśliwy postradał ze strachu zmysły. Co prawda, jak nauczała Wiara, ludzie dawniej – gdy ziemia była zielona, i gdy było słońce i gwiazdy – posiadali umiejętność miotania nie tylko ognia, lecz i piorunów, ale mało kto w to wierzył, a prawie nikt nie rozumiał tych słów. Dość że ciało Moraka miało teraz utrudnioną wędrówkę do Raju, bo nie zostało pogrzebane, a Raj był pod ziemią. To też mówiła Wiara. Jeden Natanoo znał ją całą i przekazywał ludowi Ioonahu, ale jego słowa nie trafiały do wszystkich, bo były niejasne i sprzeczne. Nie do końca było też wiadomo, czy sam czarownik rozumie to, co mówi. Że wierzył – to było pewne.
Choć Waelke przyzwyczaił się z czasem żyć samotnie, to zastanawiał się jednak nad przyczyną swojej inności. Wypytywał o to też Saloke, która – coraz starsza i słabsza – krzątała się wokół ich prostego gospodarstwa. Jednak matka nie powiedziała mu nic innego ponad to, co powtarzała całe życie: Waelke urodził się taki z nasienia Moraka. Raz tylko dodała, że w noc przed zlegnięciem śniło się jej, że porodzi potwora. Nie wiedział, czy matka mówi prawdę, czy też sama uwierzyła w to, co przez tyle lat podawała za fakty. Waelke nie chciał pytać innych, by porównać ich sąd z poglądem matki. Wiele za to rozmyślał. Znajdował w tym szczególną przyjemność i nawet się nie spostrzegł, kiedy od rozmyślań przeszedł do marzeń. Mógł się im oddawać kiedy tylko chciał – czasu miał wiele, bo nie posiadał kobiety. Budził w nich odrazę i żadna go nie chciała. Może jedna Nalako zgodziłaby się zostać jego, ale ona nie żyła. A nawet gdyby nie zginęła, to wątpliwe, czy przystałby na to Ioonahu i reszta plemienia. Waelke podejrzewał, że tak naprawdę to nie we wszystkich samicach budzi wstręt, jednak te, które by go zechciały, nie miały dość odwagi, żeby się do tego przyznać.
Waelke interesowała Wiara głoszona przez Natanoo, ponieważ jednak nie chciał się z tym zdradzić, skazany był na zasłyszane przypadkowo jej fragmenty. Znał na pamięć jedynie Siedem Prawd Głównych:
Ziemia była zielona,
Ponad głową świeciło słońce, księżyc i gwiazdy,
Na ziemi rosły rośliny,
Na ziemi mieszkały rozmaite zwierzęta,
Ziemią władali ludzie,
Ludzie byli kolorowi.
Ludziom służyła technika.
Połowy spośród tych słów nie rozumiał nikt, nawet Natanoo, który udawał, że wie wszystko. Waelke nie miał do niego o to żalu, rozumiał, że czarownik powtarza to, czego nauczył go jego ojciec, a ojca jego przodek, i tak to szło pokoleniami. Nie wiadomo było tylko, kto pierwszy przekazał słowa Wiary ludowi Ioonahu. Natanoo utrzymywał, że byli to „ludzie, którzy wyszli z ognia”. Ale Waelke wiedział, iż nikt – nawet on sam – nie może przebywać w płomieniach; sprawdził to pewnego razu, wsuwając nogę do ogniska.
Mimo to Waelke postanowił zająć się Siedmioma Prawdami. Bardzo wysilał swój umysł, utknął jednak zaraz na pierwszej z brzegu. No, bo co to znaczy, że ziemia była „zielona”? Natanoo twierdził, że zieleń to nazwa pewnego koloru, ale ani wskazać go, ani opisać nie potrafił. Wedle jego słów, niejasnych jak zwykle, gdy chodziło o rzeczy zasadnicze, barwa ta miała coś wspólnego z roślinami. Waelke znał wiele kolorów: szary, czarny, granatowy, brunatny, czerwony, biały, żółty czy liiko, co oznaczało kolor świecący. Ale zielonego nie.
Nad Drugą Prawdą nie zastanawiał się wcale, bo nie widział nigdy nad głową nic innego, oprócz szarości lub ciemności. Trzecia Prawda traktowała o roślinach, ale o tym już było, więc przeszedł do zwierząt. Jako myśliwy, na nich znał się najlepiej. Najpierw szły więc szczury: szare, czarne i świecące. Były też takie, które umiały mówić, ale nie stanowiły odrębnej grupy, a było to jedynie kilka sztuk tak starych, iż powiadano o nich, że wyszły razem z ludźmi z ognia. Na te nie polowano, gdyż mięso ich zawierało dużo miękkiego metalu. Dalej następował nietoperz o skórze, której nie przebijał żaden pocisk, drapieżne króliki loodo, kolczaste żaby wolo i żywiące się ziemią robaki goala. Waelke dorzucił jeszcze węża ororo, i to było już wszystko. Więcej zwierząt nie znał i podejrzewał, że nigdy ich nie było. Bo i skąd?
Ziemią władali ludzie. Tak było i teraz, z tym, że w nocy rządził nią Czarny Nietoperz. Kolorowym ludziom także się nie dziwił, natomiast nie był w stanie już nic wymyślić, jak chodziło o technikę. Znał tylko jeden rodzaj służenia – oswojonych szczurów, zwanych popularnie kundlami. Przewoziły one ładunki na grzbietach albo w skórzanych worach ciągnionych za sobą, pilnowały jaskiń i pomagały w polowaniach na króliki loodo. Czy więc szczury to właśnie technika? Nie był o tym przekonany. Jego rozmyślania, chociaż usilne, nie doprowadziły go do niczego. Mógł co prawda udać się po radę do czarownika Natano, ale szaman budził w nim lęk. Waelke obawiał się, że nieskładne opowieści starca odurzonego fermentującym jadem skrzydlatego węża ororo, przyniosą coś, co będzie dla niego nie do przyjęcia. W tym momencie zrozumiał, że większość jego plemienia, zamykając uszy przed Wiarą, czyni jak on. Dlaczego tak postępowali? Nie wiedział. W każdym razie ilekroć myślał o tym, odczuwał dziwny smutek, szarpiący jego duszę niczym wściekły szczur.
Pewnej nocy, gdy zasnął późno zmęczony rozmyślaniami, miał sen, który uznał za najpiękniejszy w swoim życiu. Widział w nim przecudny pałający krąg, wypełniający swym ciepłym blaskiem wszystko wokół. Jego koloru nie potrafił oddać słowami; był czymś nieskończenie wspanialszym niż liiko i ogień razem wzięte. Wraz ze światłem biła z tego kręgu radość i siła – było to samo życie przemienione w promienie. Waelke stał w tym śnie z zadartą głową i zmrużonymi oczyma, które usiłował raz po raz otworzyć szerzej, żeby nie stracić nic z czarodziejskiego widoku. Oprócz niego i pałającego kręgu niczego więcej w tym śnie nie było. Dlatego był tak piękny.
Gdy się zbudził, nie otwierał oczu, żeby jak najdłużej zachować pod powiekami śniony obraz. Wreszcie musiał jednak wstać i aż wstrząsnął się ze wstrętem, gdy zamiast świetlistej jasności dostrzegł brudne światło poranka.
Od tej pory, ilekroć czuł się nieszczęśliwy, przywoływał zawsze w pamięci swój krąg. Gdy już się pojawiał przed nim, Waelke się zdawało, że światło wypełnia jego ciało, które rośnie i rośnie, aż przebija szarą powłokę, z której spadają deszcze. Co mogło być dalej, tego nie potrafił sobie wyobrazić.
Pewnego dnia, gdy wracając z polowania rozpamiętywał jak zwykle swoją wizję, przystanął z wrażenia, tknięty nagłą myślą. Druga Prawda głosiła wszak: ponad głową świeciło słońce, księżyc i gwiazdy, a on pamiętał, że w swoim majaku stał z zadartą wysoko głową! Czyżby więc przyśniła mu się jedna z tych trzech rzeczy? Na pewno tak, ale która? Zastanawiając się nad tym, zdał sobie sprawę, że wie więcej, niż jego współplemieńcy – że potrafi myśleć.
Od tej chwili, przekonany po trosze o swojej wyższości, szukał spraw, na których mógłby wypróbować swoją nowo nabytą zdolność. W starciu z nimi ponosił najczęściej porażki, ale się nie zrażał, bo odniósł także kilka drobnych zwycięstw. Najpierw zrozumiał, że istnieje ścisła zależność pomiędzy tym, co żyje. Jako myśliwemu nietrudno mu to było zauważyć, niemniej nikt przed nim tego nie uczynił. I tak robaki goala żywiły się ziemią, nimi żaby wolo, pożerane z kolei przez węża ororo. Na węże polowały króliki loodo, a na nie znów szczury. Szczurami, choć nie tylko, żywili się ludzie. Poza nimi na rattusy polował Nietoperz, równie chętnie pożerający łudzi.
Waelke był dumny z siebie, gdy doszedł do tego wszystkiego, i tylko żałował trochę, że nie ma się z kim podzielić swoim odkryciem. Saloke była tak stara, że już prawie nic nie rozumiała, a do Natanoo – jedynego, który mógł go pojąć – iść nie chciał. Reszty plemienia nic to nie obchodziło. Woleliby, żeby myśliwy miast myśleć o wężach, dostarczał ich więcej do wyrobu ozdób i odurzającego napoju.
W ostatnim okresie Waelke stał się jeszcze większym samotnikiem, niż dotychczas, nie odzywał się prawie do nikogo i mówił sam do siebie. Szczep orzekł, że oszalał z powodu braku samicy. Chciano mu nawet dać jedną – najszpetniejszą, bo Potwór na nic lepszego nie zasługiwał – zanim jednak rzecz postanowiono, na wioskę spadła biała zaraza i umarło wiele kobiet. Te, które pozostały, trzeba było oddać młodym, by szczep nie wymarł.
Waelke żył więc nadal sam, raczej oglądając życie swych współplemieńców, niż w nim uczestnicząc. Z takiego obrotu sprawy były zadowolone obie strony. Myśliwy nie miał za złe ludziom, że nie pragną jego towarzystwa, rozumiał to i godził się z losem. Jedynie na otwartą wrogość czy zniewagę reagował jak dawniej, walką. Ale takich wypadków było coraz mniej, jego siła budziła lęk i mało kto pragnął jej doświadczyć na własnych kościach. Pozornie, stosunki pomiędzy Waelke i resztą szczepu układały się poprawnie, i nawet podczas różnych obrzędów Ioonahu pozwalał mu się popisywać swoimi umiejętnościami przed resztą mieszkańców wioski. Prawo to i tak mu przysługiwało, ponieważ był najlepszym myśliwym, i tylko on mógł podczas Święta Szczura odgrywać polowanie na niego. Najczęściej jednak, gdy nie wystarczało napoju z jadu ororo, i gdy Ioonahu był zły, sceny te pokazywał młody Taolo, syn Koodo. Waelke nie upierał się wtedy przy swoim, wstawał od ognia i odchodził odprowadzany ponurym wzrokiem wodza. Młody Taolo, szczęśliwy z wyróżnienia, rozpoczynał przedstawienie. Pokazywał, jak poluje na szczury za pomocą sprytnych ziemnych pułapek, a jak z użyciem dzidy i procy. Nie odgrywał tylko polowania z łukiem, bo łuk w osadzie był jeden, i miał go Potwór. Zamiast tego kończył popisem łowów z użyciem maczugi. W praktyce było to niezwykle trudne do przeprowadzenia, gdyż należało się podkraść niepostrzeżenie do śpiącego szczura i zabić go jednym uderzeniem w łeb. Mało kto mógł się pochwalić tak znakomitym sposobem podchodzenia, by rattus, niezwykle chytra i czujna bestia, ani go nie usłyszał, ani nie poczuł.
Akurat w czasie ostatniego Święta Szczura Waelke osiągnął wiek 25 okresów zimna.
Waelke się śpieszył. Zmrok już zapadał, i chociaż do nastania zupełnej ciemności pozostało jeszcze trochę czasu, to zdawał sobie sprawę, że przed jej zapadnięciem nie zdąży do wioski. Zapuścił się dzisiaj wyjątkowo daleko, ale tłumaczył go fakt, że gonił niezwykłego, białego szczura. Niósł go teraz na plecach. Rattus był ciężki i większy od jakiegokolwiek z tych, które wcześniej padły łupem myśliwego. Opóźniało to dodatkowo jego marsz, i Waelke poczuł strach, bo nigdy dotąd nie był o tak późnej porze poza bezpiecznym ogrodzeniem osady. Przypomniał sobie nagle Nalako, szaloną córkę wodza, która z niewiadomych przyczyn opuściła kiedyś nocą osadę i potem znaleziono jej ciało rozszarpane i na wpół zżarte przez szczury. Ale Waelke nie obawiał się szczurów, a raczej nie ich lękał się najbardziej. Znał rattusy i umiał z nimi walczyć. Co ważniejsze i one go znały. Nawet teraz dostrzegał wiele ciemnych bądź świecących sylwetek, jak kotłowały się, wychodząc z nor na nocne łowy. Wiedział, że zmuszone przez głód rzuciłyby się na niego bez wahania, lecz na razie w okolicy było dosyć królików loodo, stanowiących znacznie bezpieczniejszy łup.
Co innego napawało go trwogą. Oto dostrzegł nad ruinami wadoolo kołującego Nietoperza. Drapieżnik nie mógł jeszcze zobaczyć Waelke, było na to zbyt jasno, ale myśliwy wiedział, że Nietoperz odnajduje swoje ofiary także za pomocą słuchu. Zastanawiał się, czy w związku z tym nie ukryć się pośród pobliskich skałek, gdy spostrzegł z przerażeniem, że skrzydlaty napastnik kieruje się w jego stronę. Nie dbając o to czy będzie słyszany, czy nie, Waelke rzucił się do rozpaczliwej ucieczki. Białego szczura nie puszczał jednak. Nagle dojrzał coś, co spowodowało, że mimo grożących mu kłów i pazurów stanął jak wryty, a nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Oto pomiędzy skałami zobaczył postać przypominającą z pozoru człowieka. Z jakąś bystrością daną tylko śmiertelnie przestraszonym dostrzegł doskonale okrągłą głowę i błyszczący tułów wyposażony w dwie pary rąk i nóg, przypominających maczugi. Waelke słyszał nad sobą szum olbrzymich skrzydeł Nietoperza, wyciągającego po niego swoje szpony, ale nie był w stanie się zmusić nawet do płaskiego padnięcia na ziemię i przykrycia się szczurzym ścierwem (taki sposób oszukania bestii uratował podobno niektórych). Patrzył jak zaklęty na dziwną postać kryjącą się w głębokim cieniu. Nagle niby-człowiek poruszył się i podniósł maczugowatą rękę, na końcu której myśliwy dostrzegł jakiś czarny przedmiot. Rozległ się stłumiony syk, z tajemniczego przedmiotu wybiegł z niesłychaną szybkością czerwony płomień i uderzył w Nietoperza. Waelke stał oślepiony i oczarowany, zupełnie jak w swoim śnie, nie ruszając się z miejsca ani nie zamykając oczu, mimo że śmiertelnie ranny drapieżnik spadał niemal wprost na niego. Więcej nic się jednak nie stało. Tajemnicza postać zapadła się powoli pod ziemię, jakby wciągana za nogi. Jeszcze przez chwilę wystawała nad równiną jej niesamowita, kulista głowa, a potem wszystko zniknęło. Waelke mógłby to uznać za kolejny, niezwykły sen, gdyby nie sąsiedztwo konającego Nietoperza, walącego w agonii skrzydłem o ziemię. Dopiero teraz myśliwy zdobył się na wykonanie pierwszego ruchu i odsunął się nieco od niewygodnego towarzystwa. Bestia, chociaż już zdychająca, mogła mu złamać nogę lub rozłupać czaszkę. Po chwili jednak Czarny znieruchomiał i tylko lekkie ruchy wielkich uszu świadczyły o ostatnich, śmiertelnych drgawkach.
Waelke osłabiony niezwykłymi przejściami osunął się i przysiadł na zwłokach białego szczura. Musiał odpocząć. To, co się rozegrało na jego oczach przekraczało wszystko, co do tej pory widział i słyszał. Dyszał ciężko, jakby sam stoczył walkę z Nietoperzem, i starał się odsunąć nieco wraz ze swoim siedziskiem, gdyż sąsiedztwo tak potwornego, przeraźliwie cuchnącego ścierwa napawało go odrazą. Bestia była rzeczywiście ogromna; rozpiętość jej błoniastych skrzydeł przekraczała wysokość dziesięciu mężczyzn, a długość obłego tułowia o krótkich łapach zakończonych ostrymi szponami – czterech. Waelke miał mimo wszystko ochotę obejrzeć dokładnie latającego potwora, ale zrobiło się już zupełnie ciemno, a trudno było czekać do rana. Podniósł się ciężko, zarzucił na plecy swój łup i powlókł się w stronę wioski. Już z daleka dostrzegł wzniesione z kamieni ogrodzenie osady, oświetlone blaskiem płomieni. Plemię zajmowało od niezliczonych okresów zimna szereg jaskiń w pochyłej ścianie białych skał. Teren przed nimi został w owej zapomnianej już przeszłości ogrodzony wielkimi głazami. Równie stare były wkopane na terenie obozu wysokie i zaostrzone na końcach pale z niezwykłego materiału, zwanego metalem, które dźwięczały przeciągle przy każdym uderzeniu. Słupy owe, podobnie jak palące się wiecznie ogniska chroniły osadę przed atakiem nocnego zbójcy, Nietoperza. O ogniskach – smętnych bajorkach brunatnej i cuchnącej cieczy, zwanej looką – mówiono, że są pozostałością „wielkiego ognia”.
Looka, płonąc, wydzielała czarny, gryzący dym, a czerwony poblask światła kładł się wyraźnie na jasnych głazach. Waelke ruszył wąskim i krętym przejściem, które miało utrudnić wszelkim napastnikom dostanie się do wioski. Nie pamiętał, by za jego życia ktoś usiłował napaść na plemię Ioonahu - nawet nic nie wiedział o istnieniu innych szczepów - ale dawniej ataki były podobno częste. Przebrnął wreszcie przez skomplikowane przeszkody, co trwało stosunkowo długo, gdyż niesiony łup utrudniał mu poruszanie się w ciasnym przejściu. Gdy rozpoznany przez straże znalazł się po drugiej stronie, ujrzał, że prawie wszyscy mieszkańcy wioski oczekują na niego z pochodniami w rękach. Był i sam Ioonahu wraz ze starszyzną, była Saloke. Nie dostrzegł jedynie czarownika.
Waelke po raz drugi tego dnia doznał szoku. Był może nawet bardziej zdumiony, niż podczas spotkania z błyszczącym upiorem i Nietoperzem. Pierwszy wszak raz stał się obiektem zainteresowania wioski w dobrym znaczeniu tego słowa. Nie wiedział, jak się ma zachować. Gdyby trzeba było walczyć, to co innego – na tym się znał. Na początek wyszczerzył więc zęby, ale tak nie było dobrze. Odczuł to momentalnie. O co im chodziło? Rozumiał, że gdyby zginął, wioska poniosłaby ogromną stratę, i temu na razie przypisywał zgotowane mu powitanie. Ioonahu, który stał pośrodku półkola, odgarnął grzywę z czoła. Jego dziwna twarz sprawiała w gorejącym świetle pochodni upiorne wrażenie.
– Synu Moraka! Czekamy na ciebie, bo wartownicy donieśli, że widzieli Nietoperza na twojej drodze. Czy stoczyłeś z nim zwycięską walkę, skoro oglądamy cię całego i z łupem? Zauważono też tajemniczy błysk, który poprzedził twoje pojawienie się na ścieżce prowadzącej do wioski. Opowiedz nam więc, co się zdarzyło!
Waelke miał już odpowiedzieć na zadane władczym tonem pytanie, gdy coś go powstrzymało. Spojrzał jeszcze raz uważnie po twarzach oświetlonych blaskiem kości maczanych w płonących bajorach. Dostrzegł na wszystkich obliczach tępą zawziętość i zrozumiał błyskawicznie, że plemię nie wybaczyłoby mu, gdyby potwierdził, że pokonał bestię. Nie ścierpieliby w swojej obecności kogoś tak potężnego. Gdyby zaś opowiedział o swoim spotkaniu z upiorem, to niewiele trzeba, żeby połączono ten fakt z opowieścią o Moraku i spalono go jako zauroczonego przez Czarnego Nietoperza.
– I ja, Ioonahu, widziałem ten dziwny błysk, ale nie wiem, skąd mógł się wziąć. Przerażony pojawieniem się bestii zacząłem uciekać i nie oglądałem się tak długo, aż zmęczony upadłem. A gdy się obejrzałem, nie dostrzegłem za sobą niczego – ani błysku, ani Nietoperza.
Waelke zauważył, że słuchają go uważnie, chcąc uchwycić najmniejszy fałsz, gdyby się tylko taki w jego opowieści pojawił. Nie mogli mu jednak nic zarzucić.
– Zamiast Nietoperza mam niezwykłego, białego szczura, który chociaż wielki, jest jeszcze młody. To z jego powodu wróciłem tak późno. Tobie Ioonahu go ofiaruję, byś dysponował nim wedle swej woli.
Tym przekupstwem Waelke usiłował sobie zjednać przychylność wodza. Udało mu się. Ioonahu podszedł do szczura i na pozór niedbale trącił go nogą. Potem wręczył Waelke pochodnię, żeby ten mu przyświecał, a sam kucnął i zabrał się do dokładnych oględzin zwierza. Myśliwy czuł, że wódz uśmiecha się, mając przed oczyma miły widok białej skóry na swym posłaniu. Takim darem nawet on nie mógł pogardzić.
– Mięso zostanie podzielone jak zwykle – zdecydował Ioonahu, zwracając się do zebranych – skórę natomiast zatrzymam dla siebie!
Wódz oddał rattusa w ręce kobiet plemienia, miały się zająć wyprawieniem białej skóry. Mężczyźni rozchodzili się powoli, jakby niechętnie. Wielu było zawiedzionych takim obrotem sprawy: czekali przynajmniej na wygnanie Waelke, jeżeli już nie na jego śmierć. Brak zdecydowanego wystąpienia przeciwko Potworowi dotknął niemile wszystkich myśliwych, którzy czuli się poniżeni tym, że Waelke jest od nich lepszy. Dzisiejszy dzień, mogący być dniem ich zwycięstwa, jeszcze to upokorzenie pogłębił.
Gdy placyk opustoszał, Waelke podszedł do matki.
– Chodź, Saloke – powiedział – pójdziemy do pieczary.
Myśliwy po raz pierwszy nie mógł się doczekać rana, tak dalece zaprzątała go sprawa powalonego w cudowny sposób Nietoperza. Pragnął znaleźć się jak najszybciej wśród skałek i obejrzeć wszystko dokładnie w świetle dnia. Nie chciał, by ktokolwiek przed nim dokonał niezwykłego odkrycia.
A jednak w nocy jakaś ciemna postać wyszła z obozu. Najpierw można ją było dostrzec, jak omijając w bezpiecznej odległości wieczne ognie i kryjąc się w cieniu zmierza cicho w stronę bramy. Na jej szczycie spali już teraz, a nie czuwali, dwaj strażnicy. Tajemniczy wędrowiec zatrzymał się, niepewny, czy może przejść niezauważony. Wsłuchiwał się w otaczającą go ciszę, przerywaną tylko syczeniem ognia i napawającymi lękiem dźwiękami z równiny. Ciemnej postaci zdawało się, że słyszy równe, chrapliwe oddechy warty, ale na wszelki wypadek wyciągnęła w ich stronę pokrytą gruzłami rękę i wyszeptała słowa sprowadzającego sen zaklęcia. Cień odczekał jeszcze chwilę, jakby dając czarom czas na nabranie mocy. po czym ruszył ostrożnie w stronę przejścia między głazami.
Szedł wolno, przestawiając z wyraźnym wysiłkiem swoje trzy nogi. Wędrowiec nie obawiał się już teraz, że zostanie zauważony, bowiem głęboki i kręty korytarz skrywał go przed oczami strażników. Dopiero na równinie, oddalając się od wioski, będzie znowu widoczny. Zbliżał się do końca kamiennego przesmyku i zdziwił się, ujrzawszy, że za jego życia, wskutek ciągłego poszerzania murów, skalisty wał pogrubiał o całą długość człowieka.
Zbyt długo żyję – pomyślał poruszony tym widokiem. – To męczące trwać jak skała. Nawet one się rozpadają. Nie mam jednak następcy – monologował dalej – nie wolno mi więc jeszcze odejść.
Zatrzymał się nagle, jakby wahając się, czy nie zawrócić i dać wszystkiemu spokój. Otrząsnął się szybko z tych myśli. Ruszył przed siebie, nie oglądając się nawet, jakby przestał dbać o to, czy zostanie dostrzeżony, czy nie. Nie odczuwał strachu – zbyt długo znał równinę, żeby się jej obawiać. Nie lękał się także dlatego, bo czuł, że Czarny Nietoperz nie żyje.
Natanoo, on to był bowiem, wiedział więcej o otaczającym go świecie, niż ktokolwiek inny, i miał swój własny pogląd na sprawę spotkania Waelke z bestią. Pomyślał o Nietoperzu i żal mu było krwiożerczego zwierza, tak jak się żałuje odchodzącego czasu, nawet jeżeli był zły. Latający stwór trzymał w strachu całą okolicę od niepamiętnych okresów zimna. Mówił o nim ojciec Natanom, i ojciec jego ojca. Zdawało się, że zwierz jest nieśmiertelny i od początku istnienia ludzi żyje wyłącznie na ich zgubę. Nietoperz był dla plemienia czymś niedoścignionym, nieskończonym w swojej sile i tajemniczości, a to, iż nie można było go zabić, spowodowało powstanie wierzenia, że ten, kto posiądzie jakąś jego część, stanie się wszechmocny. Dlatego Natanoo skradał się teraz wśród nocy do miejsca, w którym widział na własne oczy błysk rażący skrzydlatego drapieżcę. Stąd bestia już nie odleciała. Natanoo przyśpieszył kroku, chociaż droga była bardzo nierówna. Znał ją na pamięć, a tam, gdzie zmęczony umysł zawodził, pomagały oczy wyławiające przeszkody z pomroki rozjaśnionej blaskiem świecących skał. Już z daleka dostrzegł czarny, bezwładny kształt, przerażający swym ogromem. Podszedł bliżej i zdumiał się, że coś tak wielkiego i ciężkiego mogło latać. I to jak latać! Nie było ucieczki przed pikującym potworem!
Natanoo ogarnęła rozpacz na myśl, że nie zdoła w żaden sposób usunąć ani zakopać ogromnego ścierwa. A taki miał początkowo zamiar, bo nie chciał, żeby ktokolwiek oprócz niego dobrał się do Czarnego. W zamyśleniu zapomniał niemal, po co tutaj przywędrował. Ocknął się jednak, wyjął nóż i zabrał się do wydłubywania kłów z paszczy bestii. Szło mu to opornie; Natanoo był słaby, a zęby zwierzęcia wielkie i mocno osadzone. Wreszcie uporał się z tą robotą. Obciął jeszcze potworowi ogromne uszy i pazury, i odetchnął głęboko.
Tak, teraz, posiadając szczątki Czarnego Nietoperza, mógł stać się wszechmocny. Jego zadowolenie mąciła jednak myśl, że i inni mogą natrafić na czarodziejskie zwłoki gadziny. Usiadł na głazie obok i zaczął się zastanawiać, co robić dalej. Jedyne, co mógł w tej chwili uczynić, to spróbować przysypać potwora kamieniami. Natanoo był co prawda przekonany, że zamierzonej pracy nie zdoła wykonać nawet przez dwie noce, ale postanowił spróbować. Wstał i zabrał się do noszenia skalnych odłamków.
W chwili, gdy miał właśnie rozpocząć kolejną wyprawę po kamienie, wydało mu się nagle, że nie jest już sam. Nie spostrzegł jeszcze nikogo, ale instynkt ostrzegał go przed obecnością żywej istoty. Natanoo nie zdążył się nawet porządnie przestraszyć, gdy ujrzał coś, co odjęło mu zdolność myślenia. Odruchowo, z niezwykłą dla siebie zwinnością, skoczył pomiędzy skały tworzące w tym miejscu wąską szczelinę i ukrył się w niej. Na ścieżce dostrzegł trzy przedziwne postaci o kulistych głowach i maczugowatych kończynach. Trzy upiory obracały się niespokojnie dookoła, jakby obawiając się napaści. Choć Natanoo nie mógł dojrzeć na ich zupełnie gładkich głowach ani śladu oczu, to był przekonany, że obcy śledzą podejrzliwie całą okolicę wokół siebie. Po chwili, która czarownikowi wydała się całym okresem zimna, dwa upiory podeszły do ścierwa drapieżnika i złapały go za wielkie łapy. Z trudem zaciągnęły Nietoperza na drugą stronę ścieżki, w miejsce, gdzie słabo świecące skały rozstępowały się, tworząc niewielką kotlinę. Tam stanęły, czekając na trzeciego, który podczas pracy osłaniał ich, wodząc we wszystkie strony ramieniem zakończonym czarnym przedmiotem. W chwili, gdy upiór dołączył do dwóch pozostałych, stała się rzecz najdziwniejsza – trzy postacie i Nietoperz zapadły się powoli pod ziemię!
Natanoo nie wychodził przez długi czas ze swojej kryjówki. Nie dlatego, że obawiał się powrotu obcych, tylko po prostu nie był w stanie się ruszyć. Trwał więc, zastanawiając się, w jakim celu obcy zabrali ze sobą Nietoperza? Czyżby także chcieli się stać wszechmocni? Było to raczej mało prawdopodobne – wszak upiory tak potężne, że potrafią przenikać pod ziemię jakby nurkowały w wodzie, są na pewno największymi czarownikami. Zapewne to one upolowały latającą bestię, ocalając przypadkiem życie Waelke, i teraz zabrały to, co uważały za swoją własność. Natanoo przypomniał sobie, co młody myśliwy powiedział, odpowiadając na pytania Ioonahu. Waelke musiał widzieć obcych, może nawet samo zabicie przez nich Nietoperza, a nie była to rzecz, z której warto by się zwierzać wodzowi.
Natanoo poruszył się wreszcie w swojej kryjówce, jakby sprawdzając, czy jeszcze żyje, i czy wszystkie członki ma w porządku. Potem wylazł powoli ze szczeliny i się rozejrzał. Korciło go, żeby zbadać miejsce, w którym upiory zapadły się pod ziemię, ale obawiał się kilku rzeczy. Po pierwsze tego, że obcy mogą jednak po coś wrócić i zastać go w sytuacji odbierającej wszelkie szanse ucieczki czy ukrycia się. Po drugie, że on sam może się zapaść w jakiś tajemniczy sposób pod ziemię, a w końcu i tego jeszcze, że może zostać zabity znienacka tajemniczym promieniem. Ciekawość przemogła jednak strach i Natanoo ruszył w stronę kotlinki po śladach, które zostawił ciągnięty po ziemi Nietoperz. W pewnym miejscu, gdzie grunt był nieco miększy, dostrzegł także trop pozostawiony przez jednego z obcych. Ślad był owalny i podzielony poprzecznymi, sądząc z kierunku, w jakim poruszał się upiór, wgłębieniami. W miejscu, w którym zdaniem Natanoo nastąpił cud, wszystkie ślady się urywały.
Rzeczywiście zapadli się pod ziemię! – pomyślał czarownik. – Lepiej się stąd wynosić, bo i mnie może to spotkać.
Ruszył w powrotną drogę do osady. Mimo oszołomienia wywołanego niecodziennym zajściem nie mógł ukryć zadowolenia z faktu, że obcy przysłużyli mu się, ukrywając ścierwo Czarnego o wiele lepiej, niż mógł to sobie wymarzyć. Kryjówka upiorów była w pełni tego słowa doskonała! Natomiast on, wielki Natanoo, był w posiadaniu czarodziejskich kłów, uszu i pazurów drapieżcy!