Cienie i inne opowiadania - Mirosław Piotr Jabłoński - E-Book

Cienie i inne opowiadania E-Book

Mirosław Piotr Jabłoński

0,0

Beschreibung

Fantastyka naukowa w baśniowej konwencji. Jeden z najwybitniejszych polskich przedstawicieli współczesnego science fiction w zaskakującej odsłonie. 8 opowiadań zebranych w zbiorze obrazuje rozpiętość pisarskich umiejętności Jabłońskiego. Twórca znany z przekonujących wizji przyszłości, rzeczywistości równoległej lub alternatywnej, umiejętnie nawiązuje tu do legend i podań, a także sprawnie operuje formułą przypowieści. Zebrane tu utwory były dotąd publikowane w rozmaitych czasopismach i antologiach. Niniejszy zbiór pozwala spojrzeć na nie jak na istotny nurt w twórczości Jabłońskiego. Dla miłośników twórczości Henry'ego Kuttnera lub Lovecrafta.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 125

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mirosław Piotr Jabłoński

Cienie i inne opowiadania

 

Saga

Cienie i inne opowiadania

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2022, 2022 Mirosław Piotr Jabłoński i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728492031 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Straszliwa opowieść o potworze, co w studni Zamku Nidzickiego mieszkał, o nieustraszonym Andrzeju Wiedźminurze, który na stworę polował, o Wojtku latarniku i o tym, co się później stało.

 

Drobne fale Zatoki Warmińsko-Mazurskiej chlupotały pod kompozytowym kadłubem jachtu. Wiatr zdechł kompletnie, więc szli na silniku, który pchał nieśpiesznie „Perłę Północy” w stronę płycizny nidzickiej. Iv stała na bukszprycie, wychylona daleko do przodu ponad olinowaniem, i przyglądała się z fascynacją widocznym niekiedy na dnie drogom i mostom z rdzewiejącymi na nich pojazdami, dachom budynków i czubkom drzew, chociaż jej głównym zadaniem powinno być wypatrywanie sterczących pod samą powierzchnią wody zdradzieckich wież obserwacyjnych ochotniczych straży pożarnych, dzwonnic kościołów i nielicznych na tym akwenie wieżowców mieszkalnych.

Andrzej nie winił jej o to. Pierwszy raz zabrał ją na wyprawę łowiecką, uproszony przez latarnika Zamku Nidzickiego. Zresztą pogoda była dobra, widział doskonale rozległe wody zatoki przed jachtem, a sterująca nim AI, sprzężona z GPS-em, powinna ominąć wszelkie widoczne i niewidoczne przeszkody. Powinna, chociaż w zeszłym roku zawiodła podczas burzy słonecznej i Andrzej władował się „Perłą” na Płyciźnie Bornholmskiej na dźwig budowlany, sterczący pod samą powierzchnią morza. Naprawa zbrojonego srebrnymi włóknami kadłuba była niezwykle kosztowna.

Iv odwróciła się i pomachała do niego, a potem wykonała gest, jakby błogosławiła go znakiem krzyża – najwyraźniej przepływali nad jakimś kościołem. Zerknął na ekran GPS-a; zgadzało się, przepływali nad Olsztynkiem, zostawiając po sterburcie Dylewską Górę z wznoszącymi się wysoko przekaźnikiem telewizyjnym i leśną wieżą obserwacyjną. Już niebawem powinni dostrzec dwie kwadratowe wieże zamku w Nidzicy.

 

Stojący na oblanym wodą wzgórzu zamek spostrzegli z odległości ponad mili. Gdy podpłynęli bliżej, ujrzeli ceglane mury oszronione morską solą i porośnięte algami i wodorostami, wspinającymi się na ściany budowli. Szczyt dachu prawej wieży został rozebrany, a na skonstruowanej tam platformie i niewysokim kwadratowym cokole wznosiła się kopuła reflektora latarni morskiej, obok której sterczały anteny radiostacji i kręcił się radar, a poniżej widniała biała budka stacji meteorologicznej.

Na wodzie przed bramą wjazdową do zamku unosił się pływający pomost. Był do niego przycumowany duży ponton z dwoma potężnymi silnikami yamaha, sterówką oraz wysokim metalowym kabłąkiem upstrzonym reflektorami i światłami sygnalizacyjnymi, ale poza tym wszystkie knagi i pachołki były wolne. Andrzej zmniejszył obroty silnika, obserwując przesuwanie się pod kadłubem kocich łbów byłej drogi do zamku, i podpłynął do deku „na jajeczko”. Iv zeskoczyła zgrabnie z dziobu jachtu na pomost i zaknagowała cumę dziobową. Przeszła na tył, gdzie rzucił jej cumę rufową. Obserwował z przyjemnością sylwetkę i ruchy dziewczyny. Jego zapatrzenie zburzyło pojawienie się gospodarza zamku, który wszedł na pomost po trapie prowadzącym z dziedzińca zamkowego. Latarnik był krzepkim, brodatym mężczyzną o jowialnej, czerstwej twarzy – legenda wśród twórców bajań wszelkiej maści, przy których bladły najbardziej malownicze morskie opowieści.

– Ahoj! – zawołał Andrzej. – Pan jest latarnikiem na zamku?

– Mówcie mi Wojtek. Dobrze, że przypłynęliście przed zmierzchem – dodał znacząco, jak się wydało Andrzejowi.

Iv też wychwyciła ton gospodarza.

– Jest niebezpiecznie?

Latarnik wzruszył ramionami.

– Sami się przekonacie. To wasza robota. Chociaż panienka nie wygląda mi na pogromczynię potworów, prędzej na syrenę – skomplementował ją.

Iv się zmieszała.

– Przyucza się – pośpieszył z wyjaśnieniem Andrzej.

– Weźcie z łodzi, co najpotrzebniejsze. Nie wychodźcie poza dziedziniec; na noc zamknę wierzeje w bramie. Dzisiaj nie będziecie już nic robić.

Andrzej nie oponował. Był zmęczony, chciał coś zjeść, a po kolacji kochać się z Iv. Na jachcie czy w zamku, było mu za jedno.

Wzięli plecaki i ruszyli za latarnikiem. Weszli na dziedziniec. Pod krużgankami pierwszego piętra stały palety z butelkowaną wodą. Na ścianach było widać ślady licznych sztormów, wdzierających się latami przez bramę; oboje z Iv skoczyli wzrokiem ku studni. Wylot ceglanej cembrowiny przykryty był zbrojoną kompozytową klapą, zamkniętą na krzyż, na cztery spusty. Mijając studnię, idący przed nimi latarnik zastukał w pokrywę kłykciami, jakby świadom spojrzeń gości.

Zaprowadził ich do bezokiennego pokoju z łazienką, mieszczącego się w baszcie.

– Wieczerza będzie za pół godziny w sali rycerskiej – powiedział. – Zupa rybna po węgiersku, węgorz z rusztu z frytkami i sałatka z wodorostów nori.

– Brzmi cudownie – powiedziała niepewnie Iv, przełykając nerwowo ślinę. – Co robimy? – zapytała Andrzeja, gdy latarnik wyszedł.

Wzruszył ramionami.

– To, co zwykle. Masz dolegliwości gastryczne. I okres.

 

Siedział z latarnikiem u końca stołu wielkiego jak lotniskowiec. Jedli w milczeniu. Zupa rybna była ostra i pyszna, węgorz jeszcze lepszy. Żal mu było Iv, która jadła samotnie w pokoju owsiankę instant.

– Słyszałem, Andrzeju, że masz największe na Nowym Bałtyku doświadczenie wiedźminurskie. Mówią, że znasz każdą dziwostworę słodko- i słonowodną… – Zawiesił głos, jakby czekając na potwierdzenie. Żeby go nie zawieść, Andrzej skinął głową. – Rozpleniło się to tałatajstwo nad podziw – ciągnął gospodarz. – Myśleliśmy, gdy lód arktyczny stopniał, że będą się trzymały chłodniejszych wód, gdzie więcej tlenu, ale co która paskuda odmarzła, to płynęła na południe. Czego to ja się nie napatrzyłem! Na wieży kościoła ewangelicko-augsburskiego przy dawnej ulicy Zamkowej zagnieździła się para klątwogłowów. Groźne były – potrafiły wodę tak zaczarować, że ci, co się je ubić czy utruć wybrali, nie wiedzieli gdzie niebo, gdzie dno, i granaty głuszące miast w morze, to w powietrze ciskali! Ciągnęły tędy całe ławice morskółek. Pojawiały się mordwęty, wężojamy, śmigoże, ludzieżnice, wyruchółki i struchlaki. Przypłynęli raz trimaranem uczeni z Uniwersytetu Humboldta rozłaźnice badać i na Głębię Śniadrwecką się zapuścili, gdzie nurkowali, chcąc upolować taką z kuszy, ale po trzech tygodniach ich dryfujący jacht znaleziono nad dworcem kolejowym w Rucianem. Kotwica o semafor się zaczepiła. Nalewki na algach się napijesz?

Skinął głową. Latarnik wyjął z kredensu karafkę, nalał z niej do kieliszków trunek o barwie absyntu; zaleciało bagienną wilgocią. Stuknęli się, wypili, chuchnęli. Ohyda.

– To dlaczego mnie teraz wezwałeś?

Latarnik zmrużył oczy.

– Coś zagnieździło się w studni. Przed zalewem polodowcowym wody w niej nie było, a teraz podeszła morska. Kiedyś trąba wodna uderzyła w zamek i rozbiła się o jego mury. Cały dziedziniec był usłany wodorostami i rybami (dwa dni je filetowałem, żeby zamrozić), ale coś musi wpadło chyba także do studni, bo jakieś dwie niedziele po sztormie zaczęło skrzeczeć, parskać i miotać się w głębinie. Najpierw pomyślałem, że to żaba morska, Fejervarya cancrivora je zwą, i chciałem wyłowić ją i zjeść udka. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Urząd Morski zaopatrują mnie raz na dwa tygodnie w wodę i żywność, ale nie we francuskie frykasy. Przygotowałem więc podbierak na długim drągu, wziąłem latarkę i wyprawiłem się na łowy…

Latarnik Wojtek nalał ponownie algowej nalewki; wypili. Teraz smakowała jakby lepiej.

– No i opuściłem podbierak i poświeciłem w głąb ocembrowania, stukając latarką o kamienie i nawołując z cicha „tuś, tuś”, żeby wywabić żabę. Najpierw nic się nie działo, a potem ponad powierzchnię wody wystrzelił jakiś stwór ponad metrowej długości, wyglądający jak olbrzymia kijanka! I na tym kończyło się pokrewieństwo paskudy z płazami. Zdążyłem tylko zobaczyć wielkie oczy, niczym u stworów głębinowych, oraz giętki ogon zakończony jak buzdygan, który, wijąc się, krzesał iskry na kamieniach cembrowiny. Przestraszony, odskoczyłem, ale nie dość szybko, bo gejzer wody wystrzelony z pyska dziwostwory trafił mnie w twarz z taką siłą, że mnie zamroczyło i siadłem na tyłku. W głowie mi dzwoniło i nic nie widziałem; przeraziłem się, że ciśnienie wody było takie, że wtłoczyło mi oczy w głąb czaszki. Kiedy zacząłem widzieć, zobaczyłem rozrzucone wokół studni pogryzione kawałki mojego podbieraka i metalowej policyjnej latarki. To coś musi mieć niezłe zębiska, jak Melanocetus johnsonii! To wtedy obstalowałem pokrywę na studnię i więcej do niej nie zaglądałem.

Wypili ponownie. Andrzej chuchnął i powiedział:

– Mam klatkę ze stali molibdenowej, podobną do używanych w nurkowaniu z rekinami; tego nie przegryzie. Iv będzie mnie asekurowała.

– To twoja ragana?

Andrzej skinął głową.

– Coś w tym rodzaju.

– Wiecie, co to może być, co mieszka w studni?

– Wężopanna z Wegi? – zażartował Andrzej.

Latarnik Wojtek zachował powagę.

– Dawniej bywali tutaj tacy, co nie takie rzeczy widywali. Mam całe antologie ich opowieści… – powiedział tajemniczo i nalał ponownie.

 

Kiedy wracał przez dziedziniec do pokoju w wieży, niebo rozświetlały regularne błyski latarni morskiej na jej szczycie. Iv już spała. To tyle jak chodzi o seks, bo nie chciał jej budzić. Wygłodniała i spięta, będzie czujniejsza, zmysły będzie miała bardziej wyostrzone.

Zaczął myśleć o jutrzejszym dniu. Z elementów, które mieli, mógł zbudować pasującą do otworu studni klatkę w kształcie graniastosłupa szesnastokątnego. Do jej opuszczenia trzeba będzie użyć łańcucha, też ze stali molibdenowej, o spawanych ogniwach, oraz ich kołowrotu, bo nie ufał tutejszemu, być może średniowiecznemu. Ten trzeba będzie zdemontować. W klatce muszą być półautomatyczne kusze „Dart” ze strzałkami usypiającymi, rozrywającymi i trującymi. Zapasowy aparat nurkowy. Zapasowe magazynki. Latarki. Noże na obie łydki. Stalowe rękawice. Składany koszyk z tytanu na połowy – może da się wziąć gadzinę żywcem.

Sprawdzić komorę dekompresyjną na jachcie, pomyślał i zasnął.

 

Iv zasiadła z nimi rano przy stole, bo śniadanie było bardziej tradycyjne – jajka sadzone, boczek, caprese, białe pieczywo i masło. Była wygłodniała, jadła zachłannie.

– Muszę popłynąć dzisiaj do Grunwaldu – poinformował ich latarnik. – Obelisk murszeje. Wrócę przed wieczorem. Dacie sobie radę sami?

Kiedy ich gospodarz odpłynął, ciągnąc za swoim pontonem dwa spienione kilwatery, zabrali się do pracy. Zaczęli od wniesienia całego sprzętu na dziedziniec zamku. Zeszło im z tym nadspodziewanie długo. Po zgromadzeniu obok studni wszystkich elementów klatki, łańcuchów, lin, butli, pianek nurkowych, broni i sprężonych zaklęć Iv zaczęła skręcać klatkę nurkową, a on zmagał się z zabytkowym kołowrotem. Potem zainstalował na jego miejscu ich elektryczny bęben i połączył go długim kablem z gniazdem „siły”. Uruchomił na próbę urządzenie; kołowrót działał.

Sprawdził, jak poszło Iv, tu i ówdzie dokręcił śrubę; otworzył i zamknął drzwiczki klatki; nie zacinały się. Bolce blokujące chodziły gładko, zapadki trzymały. To samo z opuszczaną kratą podłogi. W tym czasie Iv kontrolowała ciśnienie w butlach nurkowych, zbiornikach powietrza kusz pneumatycznych, w zapasowych zbiornikach. Załadowała kusze i wypróbowała ich działanie na zwykłych strzałkach, które wbijały się gładko, z cichym stukotem, w drewniane podpory krużganków. U samej góry, żeby latarnik nie zauważył dewastacji. Ubytek sprężonego powietrza był niewielki, wskazówki manometrów kusz nie drgnęły nawet.

Andrzej zaczepił karabińczyk łańcucha kabestanu za uchwyt klatki; posługując się sterownikiem, podciągnął ją, przy czym oboje odsuwali od cembrowiny ażurową konstrukcję, gdy szła skosem w górę. Wreszcie zawisła jakiś metr nad pokrywą studni, kołysząc się lekko.

Zgłodnieli. Pora na lunch. Zjedli spokojnie w sali rycerskiej, korzystając z kuchni zamkowej i jej zapasów. Wyszli na dziedziniec, na którym pociemniało znacznie. Nad zamek nadciągnęły gęste chmury. Latarnia morska włączyła się automatycznie.

– Będzie sztorm – powiedział Andrzej. – Mam nadzieję, że nasz gospodarz wróci szczęśliwie.

W obawie przed deszczem złożyli cały pozostały sprzęt pod krużgankami; lżejsze rzeczy zabezpieczyli taśmami ściągającymi na paletach butelkowanej wody. Zdążyli jeszcze sprawdzić cumowanie jachtu i działanie radiotelefonu hełmu nurkowego, kiedy niebo rozdarła potężna błyskawica, po czym lunęło jak z cebra.

Zjedli wczesną kolację, która nie była ani taka smaczna, ani wykwintna, jak wczorajsza, bo Iv była marną kucharką. Za to świetną kochanką.

Latarnik Wojtek nie wrócił na noc.

 

Dzień nastał słoneczny, pogodny, choć chłodny. Po śniadaniu dokończyli przygotowań i byli zdecydowani zanurkować w studni. Andrzej ubrał skafander nurkowy, akwalung, pas balastowy, przypiął noże, granaty zaklęciowe… Nałożył hełm, wspiął się na cembrowinę i wszedł niezdarnie do klatki wiszącej nad studnią. W niewygodzie, z pomocą Iv, nałożył płetwy.

– Zdejmij pokrywę – polecił jej przez radio.

Zaszczękała kluczami i otworzyła cztery kłódki opatrzone runami. Zsunęła klapę na ziemię, a Andrzej, za pośrednictwem wodoszczelnego zdalnego sterownika, przypiętego do kamizelki nurkowej, opuścił nieco klatkę, żeby zablokować nią otwór studni. Pozostała wolna przestrzeń była nie szersza, niż kilka centymetrów.

– Jadę na dół – powiedział Andrzej. – Bądź gotowa.

Iv skinęła głową. Silnik kołowrotu zamiauczał i klatka zniknęła powoli z pola widzenia Iv.

Do poziomu wody w studni było z osiem, dziesięć metrów. Andrzej włączył latarkę hełmową, bo gdy tylko jego głowa znalazła się poniżej cembrowiny, wokoło zrobiło się ciemniej. Przesuwające się przed jego oczami kamienienie były stare, zerodowane, skrzyły się kryształkami soli. Po chwili poczuł chłód; zaczął się zanurzać. Klatka ocierała się momentami o wystające kamienie i zgrzytała. Wyjął kuszę z uchwytu i odbezpieczył ją.

– Jak tam? – usłyszał Iv w głośniczkach hełmu.

– Jak w raju – zażartował. – Zimno i ciemno.

– Uważaj na siebie.

– Yhm.

Woda podeszła pod szybę hełmu; światło zmętniało i zzieleniało. Andrzej obracał się wolno, chcąc obejrzeć cały obwód studni; w pewnym momencie wypatrzył nieregularny otwór korytarza – nie wiedzieć, czy powstałego naturalnie, czy wykutego przez średniowiecznych budowniczych, po czym klatka zjechała jeszcze niżej i oparła się na dnie, wzbijając niewielki obłok mułu. I tyle. Wężopanny ni widu, ni słychu. No cóż.

Używając sterownika, podjechał klatką nieco w górę i ustawił się na wprost otworu skalnego korytarza. Włączył mocną latarkę i poświecił w głąb tunelu. Wyglądał na naturalną poziomą sztolnię, w której światło gubiło się po kilku metrach. Żadnych wielkich oczu, zębisk, ani potwora. Dobra.

– Słyszysz mnie, Iv? Studnia jest pusta, ale jest tutaj korytarz, który trzeba zbadać. Wpłynę do niego i opuszczę klatkę na samo dno. Wtedy możesz wskoczyć i dołączyć do mnie.

– Roger that – usłyszał; odbiór był dobry, choć w głośnikach trzeszczało nieco.

Cofnął się, otworzył drzwiczki do wnętrza klatki i wpłynął do jaskini z kuszą w jednej ręce, a z latarką w drugiej.

Klatka opadła za nim; niedługo potem usłyszał głośny plusk, a po chwili Iv była obok niego. Pięknie wyglądała. W rozproszonym świetle łuski pokrywające całe jej ciało błyszczały jak czerwone rosyjskie złoto, zielone włosy otaczały jej głowę zjawiskową aureolą, złote piersi i skrzela na żebrach poruszał wolny oddech. Podwodny laryngofon na szyi przypominał aksamitną obróżkę, w której lśniła jak brylant dioda aktywności urządzenia. Iv dzierżyła w prawej dłoni trójząb.

– Nie wiemy, jak to coś może teraz wyglądać – zabulgotała w głośnikach Andrzeja. – Musimy być przygotowani na wszystko.

Skinął sztywno głową w hełmie, chociaż wiedział, że ten ruch będzie niezauważalny dla Złotej Syreny. Była jedyna w swoim rodzaju i był szczęśliwy i dumny, że zwyciężył ją zaklęciami w pobliżu Lesbos, gdzie trafił na nią przypadkiem, polując na safonę-krwiopijczynię.

Płynęli powoli skalnym korytarzem, który zdawał się opadać lekko, zwężając się i rozszerzając jak trzewia Lewiatana. Wydychane przez Andrzeja powietrze przywierało do sklepienia połyskliwymi bąblami. Po ścianach biegały rączo zajączki światła latarek, odbitego od łusek Iv. Jaskinia rozszerzyła się znacznie, przed nimi pojaśniało, woda zdawała się tam seledynowa, jakby przesączały się przez nią promienie słońca. Jeśli korytarz kończył się na otwartym akwenie, to znalezienie studnika nie będzie łatwe.

Koniec jaskini lśnił teraz niczym wylot tunelu między światami; gdy dotarli do jego rozszerzającego się lejkowo ujścia, zatrzymali się, zdumieni i porażeni przepychem widoku, rozpościerającego się przed ich oczami. To nie była otwarta przestrzeń; przed nimi znajdowało się coś na kształt Bursztynowej Komnaty, ale jej ściany falowały delikatnie, jakby były ze złotogłowiu poruszanego lekkim powiewem. Albo oddechem. Światło pochodziło od ławic świecących ryb i meduz, które krążyły pod „sufitem” niezwykłego pomieszczenia. Ono samo było puste, pomijając tron z koralowca i biofluoroscencyjnych ukwiałów, wznoszący się na drugim końcu komnaty.

Andrzej i Iv, oczarowani, wpłynęli do świecącej, połyskliwej sali i poczuli się jak we wnętrzu wypełnionego wodą kalejdoskopu – wszystko się świeciło, mieniło barwami, zmieniało kształty; płaszczyzny wody o różnych gęstościach gięły się i falowały, załamując światło. Z tego powodu nie zauważyli z początku, że na koralowym tronie spoczywa jakieś stworzenie, póki się nie poruszyło. Spłynęło z migoczącego dyskotekowo stolca i się wyprostowało. Andrzej uniósł kuszę do ramienia.

– Nie strzelaj! – zabulgotał w jego hełmie głos Iv.

Posłuchał, ale nie opuścił broni. Patrząc wzdłuż niej, wyostrzył wzrok i dostrzegł wtedy, że ma przed sobą Złotego Syrena! Zerknął kątem oka na Iv. Widziała to samo. Jej piersi unosiły się gwałtownie, skrzela falowały, oczy świeciły się jak dwa szmaragdy. Puściła trójząb i popłynęła powoli na spotkanie Syrena wężowymi, zmysłowymi ruchami ciała. Płetwą ogonową wzburzyła wodę przed wizjerem hełmu Andrzeja. Pęcherzyki powietrza przesłoniły mu wzrok, a kiedy widział znów normalnie, Złota Iv i Złoty Syren zatrzymali się naprzeciwko siebie, wpatrując się jedno w drugie jak urzeczone. Wyciągnęli przed siebie dłonie i spletli ze sobą złote place. Palec Andrzeja, w metalowej srebrnej rękawicy, zadrżał na spuście kuszy. Mógł naszpikować Syrena strzałkami usypiającymi, trującymi i rozrywającymi, ale wiedział, że to nie zdałoby się na nic. Straciłby Iv tak samo, jak straci ją teraz. Oczami zamglonymi przez miłość, zazdrość i żal widział, jak tamci dwoje – piękni, złoci i gibcy – splatają się w miłosnym uścisku, jak odprawiają na środku sali tronowej taniec godowy, jak wirują, jak się wiją w podnieceniu i ekstazie, jak drżą w spełnieniu i spowijają się obłokiem złotej ikry…

Andrzej nacisnął nieco mocniej spust kuszy. Mógł przeszyć oboje jedną strzałą i połączyć ich na wieki, ale ten sam bełt przebiłby jego serce. Na wieki. Zgiął palec na spuście jeszcze trochę mocniej…

 

Następnego dnia znowu padało. Andrzej zjadł właśnie śniadanie, posprzątał w kuchni, a potem poszedł do pokoju spakować rzeczy osobiste. Swoje i Iv. Wczoraj sklarował sprzęt nurkowy, rozmontował klatkę i kołowrót, zebrał cały ekwipunek i zniósł wszystko na jacht. Kiedy skończył się krzątać, zapadła noc. Był potwornie zmęczony. Zjadł byle co, zapijając obficie smutki gnilną gorzałką latarnika. Dzisiaj miał kaca i odbijało mu się bagiennie.

Posprzątał pokój, a potem poszedł z dwoma plecakami w stronę jachtu. To wtedy zobaczył wracającego gospodarza, w jaskrawożółtym sztormiaku i zidwestce, stojącego za kołem sterowym pontonu, który dobijał w szarej poświacie do pomostu. Latarnik wyglądał na zmęczonego, prawą rękę miał obwiązaną zakrwawionym bandażem. Rzucił Andrzejowi cumę, a ten ją zaknagował.

– Co się stało? – zapytał latarnika, który wyszedł na dek.

Ten machnął lekceważąco zabandażowaną dłonią.

– Kamień się oberwał z obelisku… Co z potworem? Zabity?

Andrzej wzruszył ramionami.

– Nie wróci – odparł wymijająco.

– Ragana?

Andrzej się zawahał. Czy latarnik Wojtek domyśla się, co się stało? Ale nie, nie mógł przecież wiedzieć, że stwór ze studni przeobraził się w Syrena. A może wiedział? Może dlatego ich wezwał? Bo wiedział, kim jest Iv?

Skinął głową.

– Ona… – zaczął, po czym głos uwiązł mu w gardle.

– Nie trzeba. – Latarnik oparł mu dłoń na ramieniu. Spojrzeli sobie w oczy. Te gospodarza zamku były szare i przenikliwe. – Nie trzeba – powtórzył. – Jego wzrok pobiegł w głąb dziedzińca. – A kołowrotem to się nie przejmuj. Przypłyną ci z Urzędu Morskiego, to mi z nim pomogą.

Wyjął spod sztormiaka woreczek z zapięciem strunowym, z niego wytłuszczony portfel, a z portfela wymięty czek, sygnowany przez Urząd Morski w Gdyni.

– Zapłata – powiedział.