Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Czy jakikolwiek gatunek literacki potrafi realniej uchwycić rzeczywistość niż fantastyka?Zbiór 11 opowiadań, w których autor snuje opowieści "prawdziwe do szpiku kości". Inscenizuje relacje między realnie istniejącymi osobami (np. Orson Welles czy Humphrey Bogart), opisuje odwieczne ludzkie namiętności i wiarygodnie oddaje psychologię postaci. Te błyskotliwe, wciągające, a czasem również zabawne miniaturki są niezwykle życiowe, a drobne wątki fantastyczne tylko podsycają ten realizm. Utwory były uprzednio publikowane w rozlicznych antologiach i czasopismach, a także w prasie polonijnej.Pozycja obowiązkowa dla fanów pisarstwa Arthura C. Clarka czy Henry'ego Kuttnera.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 236
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Mirosław Piotr Jabłoński
Saga
Sierpem i młotem
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2014, 2022 Mirosław Piotr Jabłoński i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728492048
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
W standardowo ponurej sali Rejonowej Komendy Uzupełnień nerwowo zabrzęczała mucha. Po jej gniewnym warkocie domyślił się gdzieś w kącie obecności takiego dobrze wypasionego, połyskliwego i złośliwego owada, na jakiego poluje się, niczym na śmiertelnego wroga, z zawziętością w sercu i zaciśniętymi konwulsyjnie zębami. Poziom adrenaliny we krwi podczas takich zapasów – przeważnie porannych, kiedy uparte bydlę nie daje spać, już od piątej czyszcząc sobie skrzydełka – wzrasta gwałtownie na skutek atawizmów odziedziczonych po przodkach, którzy milion lat przed naszą erą z równą zaciekłością osaczali mamuta.
– Bo jestem Bogiem – odpowiedział cicho na zadane wcześniej pytanie.
Rozejrzał się w poszukiwaniu muchy, ale sala była spora i pomalowana na maskujące barwy – oliwkowozielona lamperia, groszkowozielone ściany i sufit; w rogu szpitalny, biały parawan z ukrytym za nim wojskowym konowałem oraz metalową szafką, zawierającą, oprócz kurzu, bandaż z szarej ze starości gazy, jakieś zeschłe w fiolce krople i samotny szklany kieliszek do płukania oczu; muchy nigdzie nie widział.
Komisja trwała nieporuszona za stołem przykrytym zielonym suknem, a ponad jej głowami zrywał się ze ściany do lotu – jakby pragnąc uciec od wiszącego opodal krzyża – biały orzeł w domalowanej przez kogoś ręcznie złotolem koronie.
Kapitan o zmęczonej twarzy ziewnął; czynnik społeczny, w osobie ufarbowanej na rudo kobiety po czterdziestce, otyłej i nieświeżej, podniósł przelotnie wzrok sponad robótki; kobieta spojrzała na poborowego i zgubiła jedno oczko – pośpiesznie pochyliła głowę, licząc niemal bezgłośnie pod nosem.
– ... osiemnaście... dziewiętnaście... cholera... dwadzieścia jeden...
– I to jest jedyny powód, dla którego staracie się o służbę zastępczą? – upewnił się kapitan, na którym spoczywał główny obowiązek wykazywania aktywności militarno–intelektualnej, bowiem młody podporucznik po SPR okazał się nieśmiały i uczestniczył w pracy komisji po raz pierwszy, a sierżant sztabowy był kancelistą, i niczym więcej.
– Tak – powiedział.
Kapitan postukał końcówką taniego długopisu w zniszczone, brązowe od dymu podłych papierosów zęby, i pomyślał sobie, za co go to wszystko spotyka. Miał szare wory pod oczyma, twarz i wątrobę zrujnowaną przez poligonowe życie, a dzisiaj stawało już przed nim dwóch Indian – jeden z plemienia Komanczów, jak to podkreślił blady młodzian w dziecinnym pióropuszu z kolorowych piór na głowie (kapitan sam miał kiedyś identyczny) i z kilkoma szminkowymi kreskami barw wojennych na twarzy – jeden Marsjanin oraz cycata punkówa twierdząca, iż jest poborowym Stanisławem Ziętkiem, tyle tylko, że po operacji zmiany płci.
Zeszły rok, jak sobie teraz przypominał, był rokiem muzułmańskim – przed komisją stanęło kilku Allahów, Mahometów, jeden Ali Baba i jeden dżin z arabskich baśni, na kilometr śmierdzący jałowcówką.
Kapitan westchnął i spojrzał na poborowego. Chłopak jak chłopak – pryszczaty tyle co trzeba, ani urodziwy, ani z wyglądu inteligentny – taki z szarej, miejskiej masy. Robotniczy syn, co kiedyś coś tam znaczyło – kiedy trzeba było utrwalać lub obalać poprzednią władzę.
Westchnął raz jeszcze świadom, że musi liczyć wyłącznie na siebie. Właśnie otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy zza otwartego okna doleciał ostry dźwięk tramwajowego dzwonka, pisk opon, a zaraz potem stłumiony huk i brzęk tłuczonego szkła. Po chwili gorące, majowe powietrze przyniosło odgłosy pyskówki pomiędzy motorniczym, a kierowcą malucha. Tramwajarz, jako człek obyty, od lat praktykujący chamstwo przez osiem godzin dziennie, zdawał się brać górę nad niefortunnym kierowcą, którego głos stopniowo cichł i zanikał.
– Słuchajcie, Józefczak – powiedział kapitan, pozbierawszy z trudem rozproszone myśli – myśmy tu już różnych wariatów miewali...
Przewodniczący popatrzył z niechęcią na rudy czynnik społeczny, która zabierała się do sztrykowania kolejnej części wyprawki dla wnuka. Dziewiętnastoletni rodzice nie byli jeszcze, co prawda, po ślubie, ale że to natura nie może czekać, więc trzeba było zacząć od chrzcin.
– ... bywali u nas już i bogowie – rzymscy, greccy i tureccy, jeżeli takowi istnieją. I wszyscy oni, zapamiętajcie to sobie, Józefczak, wszyscy oni już odsłużyli, albo aktualnie służą. A wy, poborowy, jakim jesteście bogiem?
– Waszym – odparł spokojnie tamten i potarł jedną podartą tenisówką o drugą.
Kapitan walnął pięścią w stół, zza białego parawanu doleciały jakieś dziwne dźwięki, ni to krztuszenia się, ni to śmiechu, czynnik społeczna – spłoszona – upuściła druty na podłogę; musiała spruć ścieg i zacząć od nowa. Narastała w niej złość; powinna była już iść do domu, obiad staremu szykować. Wiadomo, chłop przyjdzie głodny, a jak głodny to zły; już i tak się ciska, że córki nie upilnowała i czas jej porodu na maturę wypada – jakby, durny, nie pamiętał, że i ona była prawie w piątym miesiącu, kiedy go wreszcie przed ołtarz zaciągnęła. A ten tutaj, przez swoje głupoty (czy bluźnierstwa, zastanowiła się), zatrzymuje wszystkich. Ostatni wszedł, chudy taki, mizerny, ubrany normalnie, to i pomyślała, że wszystko raz, dwa poleci – młodziak bilet dostanie, i tyle go będą widzieli. A tu masz, cicha woda brzegi rwie, i ten ścichapęk okazał się gorszy od tych wszystkich przebierańców z irokezami na głowach, pieszczochami na przegubach oraz kolczykami w uszach i nosach. Czasem to aż strach, jak taki wejdzie, dobrze, że tu obok wojskowi, pewnie broń mają, bo taki bandyta i łapserdak to się niczego nie boi, ani nikogo nie uszanuje. A ona boi się, żeby jej nie zapamiętali, że tu siedzi, przecież i na jej osiedlu pełno takich wyćwiekowanych łazi. A i to wojsko już teraz nie takie jak dawniej, cacka się z nimi jak ze śmierdzącym jajem, zamiast za mordę toto wziąć, za te kudły farbowane, i o bruk na placu apelowym wyrżnąć.
– Moim? – zapytał złowrogo kapitan. – Moim to wy możecie być wiecie kim…?
Przewodniczący zawiesił głos, bo nie wiedział, co powiedzieć; zabrakło mu dosyć mocnego epitetu. Coraz częściej czuł się bezradny wobec tych młodych, którym na niczym nie zależało, więc nie można ich było w konwencjonalny sposób obrazić. A kim mógłby być dla niego ten szczeniak? Synem, prawdopodobnie, ale to nie byłaby obelga.
– Was wszystkich – poprawił się tamten, zważywszy na „pluralis militaris” i wynikłe stąd nieporozumienie. – Wszystkich, którzy wierzą.
Czynnik społeczny przeżegnała się i aż ją zatchnęło; kapitana wręcz przeciwnie.
– Słuchaj no, gnojku! – powiedział wyprowadzony z równowagi, i nie bacząc tym samym, że w tych zwariowanych czasach taki nieopierzony bękart mógłby go zaskarżyć do sądu za publiczne znieważenie. – Nazywasz się Marian Józefczak, urodzony w 1977 roku, zamieszkały w Krakowie przy ulicy Kalwaryjskiej 33, mieszkanie 5. Zgadza się?
Przed oczami poborowego stanęła cuchnąca gotowaną kapustą klitka w starej, czynszowej kamienicy, której brudna sień oraz klatka schodowa śmierdziały moczem odkąd tylko pamiętał.
– Tak...
– I jednocześnie jesteś bogiem? Tak?
– Tak...
– Naszym, w Trójcy jedynym?
Poborowy wzruszył ramionami.
– Jestem Bogiem wszystkich ludzi. Niezależnie od ich religii, czy wyznania. Bóg jest jeden, to tylko ludzie podzielili go między siebie i ponazywali wedle potrzeb, żeby...
– Dobra, dobra... – przerwał kapitan i napisał na kartce kilka słów; wręczył ją podporucznikowi. – Adaś, przynieś te książki z biblioteki.
A zwracając się do chłopaka:
– I to, że jesteś bogiem, nie pozwala ci iść do normalnego wojska, co?
Tamten skinął głową.
– No, to poczekajmy. Doktorze, niech go pan zbada. Że może mieć coś z głową, to wiadomo, ale cała reszta...
Konował wychylił zza parawanu lisią twarz; spod białego kitla wystawały mu wojskowe spodnie, a górą zielona, nylonowa koszula i oliwkowy krawat.
– Może by zawołać kapelana, co? Zbyszek by sobie z nim poradził!
Twarz kapitana rozpromieniła się.
– Adaś! – zawołał za podporucznikiem, ale tamten już nie usłyszał, więc kapitan podniósł słuchawkę telefonu.
– Z księdzem kapelanem – rzucił, a po chwili – Czołem, feldkurat! Jak zdrowie? No, wiadomo, ja też... Słuchaj, mam tu takiego wariata, który nie chce służyć, bo twierdzi, że jest bogiem... Może pogadałbyś z nim, co? No mówię: bogiem! Bogiem wszystkich ludzi, twoim także... Bluźnię? Ale nie ja to wymyśliłem, tylko ten Józefczak, rocznik 77, syn Józefa i Marii, z domu Cieśla, mieszka przy Kalwaryjskiej... To nie dowcip, słuchaj... ja...
Kapitan zmienił się nieco na twarzy i wyraźnie zniechęcony odłożył słuchawkę na widełki tak delikatnie, jakby to był odbezpieczony RPG–10. Pokręcił głową w milczącym niedowierzaniu. Czynnik społeczny podniosła wzrok na przewodniczącego, ale zaniechała pytania. Bolały ją hemoroidy i marzyła, żeby to wszystko się wreszcie skończyło. Popatrzyła na zegar na ścianie i w popłochu zaczęła składać robótkę.
– Mogłabym już pójść? – zapytała nieśmiało. – Obiad mam niegotowy...
– Nie – mruknął kapitan przez zęby, ale zaraz się zmitygował; rudy czynnik społeczny była żoną znajomego i nieźle się musiał naprosić, żeby ją tu ściągnąć.
– To znaczy, nie mam prawa pani zatrzymywać, ale to już nie potrwa długo, obiecuję. A gdybyśmy decyzję podjęli bez pani, to ten gówniarz mógłby się potem odwołać, że nie była formalna. Proszę poczekać.
Gówniarz, upychając koszulkę do dżinsów, wyszedł zza parawanu, a za nim lekarz z kartą zdrowia.
– Zdolny do służby – powiedział lakonicznie – Tylko chuderlawy, jak oni wszyscy teraz... Do desantu bym go nie dawał, chociaż tam miałby blisko do nieba!
Konował roześmiał się samotnie ze swojego dowcipu, i rozpinając fartuch wrócił za parawan; dla niego robota była skończona. Schował do brązowej teczki przybory do pisania, stetoskop, pieczątkę, młotek neurologiczny i służącą do badania odruchu źrenic latarkę ze zużytą baterią – i był gotów.
– Czołem – powiedział niedbale komisji i wyszedł, mijając się w drzwiach z podporucznikiem, wracającym z stosem książek.
Na korytarzu lekarz przystanął, a nawet wrócił pół kroku, ale ponownie się rozmyślił. Może powinienem mu powiedzieć – dumał, schodząc po schodach – że ten chłopak jest stygmatykiem? Te ślady na stopach i dłoniach... Ale z drugiej strony, to sprawa dla psychiatry, zalecenie konsultacji napisałem, niech się inni martwią...
Zbiegł szybko z ostatnich stopni, jakby w obawie, że może wrócić i zmitrężyć niepotrzebnie czas, zamiast jechać na ryby.
Podporucznik zwalił książki na zielone sukno stołu. Kapitan wziął Biblię i zaczął ją kartkować w poszukiwaniu odpowiedniego fragmentu, ruda wróciła do robótki, a sierżant powoli porządkował i składał swoje papiery.
– Będzie wnuczka – powiedział poborowy.
Kobieta, zajęta liczeniem oczek, dopiero po chwili zorientowała się, że to uwaga pod jej adresem; podniosła ucieszoną, zaaferowaną, nieładną twarz.
– Tak?
Skinął głową. Kobieta chciała jeszcze o coś zapytać, ale spojrzała w bok na kapitana i rysy jej stężały. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, a potem kapitan wrócił do książki.
– Mówicie, Józefczak, że jako bóg nie możecie służyć w wojsku, strzelać i ewentualnie zabijać, bo to się kłóci z waszymi przekonaniami religijnymi, tak? No to posłuchajcie, co sam Bóg, ten przez duże „B”, mówi o tym do ludu swego: I przemówił Pan do Mojżesza tymi słowy: zemścij się za krzywdę synów Izraelskich na Midianitach... I dalej: Wyruszyli tedy do boju z Midianitami, tak jak rozkazał Pan Mojżeszowi, i pozabijali wszystkich mężczyzn. Oprócz poległych w bitwie królów midiańskich zabili też Ewiego, Rekema, Sura, Chura i Rebę, pięciu królów midiańskich. Zabili też mieczem Bileama, syna Beora. Do niewoli zasię wzięli synowie izraelscy kobiety midiańskie i ich dzieci, zabrali też jako łup całe bydło, wszystkie ich stada owiec i całe mienie. A wszystkie miasta w zamieszkałych okolicach i wszystkie osady spalili ogniem.
Kapitan poślinił palec i dalej wertował Świętą Księgę.
– Pieprzyliście mi tu coś o matce i matkach innych żołnierzy, które nie powinny opłakiwać swoich synów... No, to macie – Ewangelia według świętego Mateusza mówi tak: I rzekł mu ktoś: Oto matka twoja i bracia twoi stoją na dworze i chcą z tobą mówić. A On, odpowiadając rzekł temu, co mu to powiedział: Któż jest moją matką? I kto są bracia moi? I wyciągnąwszy rękę ku uczniom swoim, rzekł: Oto matka i bracia moi! Zrozumieliście, Józefczak? W wojsku wasi przełożeni oraz koledzy to matka i bracia! A w Bhagavad-Gicie bóg Sri Kriszna tak przekonuje Arjunę, iż powinien walczyć i zgładzić swych krewnych: Kto myśli, że żywa istota jest zabójcą, lub jest zabijana, ten nie posiada wiedzy, ponieważ dusza ani nie zabija, ani nie jest zabijana. Czy przytoczyć ci także stosowny fragment Koranu? Islam, jak może wiesz, to religia wojująca. Jako bóg wszystkich ludzi, Józefczak, powinniście znać to wszystko lepiej ode mnie. No więc, dalej upieracie się przy służbie zastępczej?
– Tak...
Kapitan westchnął i rzucił Bhagavat-Gitę na Biblię. Podjął już decyzję, wymuszoną zresztą przez dopisek lekarza: „wskazana konsultacja psychiatryczna”. Nie mógł tego zlekceważyć, gdyż odpowiedzialność za możliwe następstwa takiego kroku spadłaby na niego.
– Jest pani wolna – zwrócił się do rudego czynnika społecznego. – Naszego boga kierujemy na obserwację. Niech pani tu podpisze.
– Wy też możecie iść – zwrócił się do poborowego. – Aha, Kurzyńca to wy znacie?
– Nie...
Wojskowy machnął ręką.
– Nieważne.
Badanie psychiatryczne nie przyniosło ostatecznego rozstrzygnięcia. Opinia, wydana przez lekarzy Polikliniki Wojskowej z ulicy Wrocławskiej stwierdzała, że Marian Józefczak, syn Józefa i Marii, z domu Cieśla, jest zdrów na umyśle, jakkolwiek usiłuje identyfikować się z bliżej nieokreślonym bóstwem. Jego upór w tej kwestii zdaje się być sztuczny i wynikający wyłącznie z chęci uniknięcia wcielenia do wojska. Marian Józefczak jest osobnikiem niezbyt inteligentnym i wszelkie próby dyskusji na tematy religijne spełzają na niczym, ponieważ poza typową dla Polaków, powierzchowną znajomością Biblii nie wykazuje żadnej innej wiedzy z zakresu religioznawstwa. Mieniąc się „bogiem wszystkich ludzi” nie ma żadnego „systemu filozoficznego czy moralnego”, jaki zwykle stwarzają prawdziwi maniacy religijni. Marian Józefczak ukończył tylko Zasadniczą Szkołę Zawodową, i najwyraźniej brak mu danych, by w wiarygodny sposób skonstruować swoje szaleństwo. Być może, zważywszy na pojawiające się okresowo na jego ciele znaki, ma zadatki na to, by wierzyć w swoje posłannictwo, ale „stygmaty” owe są najprawdopodobniej pozostałościami po skaleczeniach odniesionych przez niego w dzieciństwie, na skutek wpadnięcia poborowego pod auto. Pod wpływem podniecenia czy zdenerwowania, blizny zostają mocniej ukrwione, i występują na ciele w postaci stygmatów. Prawidłowo pokierowana psychoterapia powinna odebrać temu zjawisku mistyczny polor.
Reasumując, nie ma żadnych przeciwwskazań, by poborowy Marian Józefczak odbył zasadniczą służbę wojskową w którejś z jednostek WP.
Poborowy Marian Józefczak trafił do specjalności, w której jest się jeszcze bliżej nieba, niż u spadochroniarzy. Bóg poszedł do saperów. Tak też nagminnie wołano na niego, chociaż kapelan jednostki grzmiał przeciwko temu bluźnierstwu podczas porannych, niedzielnych apeli przed obowiązkowym wymarszem do kościoła. Pomimo tego, a może właśnie dlatego, zawołanie: „Bóg, chono tu biegusiem!”, albo: „Dawaj tu Boga, niech go opierdolę!”, rozbrzmiewało radośnie podczas normalnego dnia zajęć w jednostce.
JW .... nie różniła się niczym od innych tego typu oddziałów w kraju – obowiązywał w niej podział żołnierzy na „koty”, „dziadków” i „rezerwę”. Poprzez połowę swej służby, Bóg był „kotem”; w związku z czym spadały na niego wszelkie możliwe plagi ze strony „matki i braci” – czyli przełożonych oraz nudzących się wieczorami starszych kolegów. Mycie kibli własną szczoteczką do zębów, zbieranie przy pomocy sznurówki wiadra wody rozlanej na posadzkę, uczestniczenie wraz z innymi „kotami” w zbiórkach drużyny na taborecie, co trwało czasem i pół nocy, zanim „sierściuchy” wypracowały i opanowały trudną sztukę zmieszczenia się na blacie stołka w piramidzie liczącej dwunastu chłopa, czy też zabawa w „szafę grającą”, polegająca na zamykaniu delikwenta w wojskowej, metalowej szafce, skąd musiał śpiewać tak długo, dopóki rozbawionym „dziadkom” nie znudziło się wrzucanie tam drobnych monet czy zapalonych zapałek, albo póki solista nie zemdlał, wypełniało mu czas, stanowiąc jednocześnie istotny element wyszkolenia bojowego.
Nocne ścieranie cegły na posadzce umywalni do rozmiarów pudełka zapałek spowodowało, że na którejś warcie, pełnionej wbrew regulaminowi po nieprzespanej nocy, całkiem poważnie zarepetował swój AK–43 i z niesmakiem spojrzał w czarny otwór ponad siedmiomilimetrowej lufy. Rozmyślił się; bojąc się, żeby obchód wart nie zaskoczył go na tej czynności, wyjął magazynek, wyłuskał nabój z komory zamkowej, uzupełnił nim stan magazynka, po czym z trzaskiem włożył go do automatu.
Dni nie bywały wcale lepsze. Kapelan jednostki, kapitan Antoni Marek, zrozumiawszy bezowocność swej walki z nagminnym nadużywaniem na terenie JW .... imienia Pańskiego, łączonego ponadto ze stekiem ogólnowojskowych przekleństw, przeniósł swój słuszny gniew na przyczynę tego stanu rzeczy, czyli na szeregowego Mariana Józefczaka. Wszak to on był winien temu, że inni żołnierze, ta zdrowa krew z krwi i kość z kości Narodu, popełniała grzech, bluźniąc oraz nadużywając. To on był winien, że podczas kazania, czy czytania lekcji od ołtarza, słyszał szepty: „Te, Bóg, o tobie mówią!”, i widział głupawe uśmiechy żołnierzy, trącających się łokciami i będących już myślami na przepustce.
To on był winien, że gdy ktoś powiedział: „Rany boskie!”, wszyscy momentalnie wybuchali śmiechem, mając na uwadze „stygmaty” Mariana Józefczaka. To za jego sprawą Bóg, ten prawdziwy, w którego niezachwianie i po katolicku wierzył kapitan Antoni Marek, kapelan polowy JW ...., był postponowany dzień w dzień i na każdym kroku.
Kapelan rozmawiał o tej sprawie ze wszystkimi: z podpułkownikiem Piłackim, dowódcą jednostki, z szefem sztabu i z ich zastępcami, ale doszedł do wniosku, że w tej kwestii, jako na byłych komunistów, nie może na nich liczyć. Starzy cwaniacy, mając na uwadze własną wygodę i święty spokój, wykręcali się od zaostrzenia działań dyscyplinarnych wobec wszelkich pozaregulaminowych zachowań żołnierzy – wojsko rządziło się samo, a nie od dziś było wiadomo, że opiera się ono na kapralach.
Kapelan Antoni Marek doszedł do wniosku, że kadra, te farbowane lisy, cieszą się zapewne i z jego konsternacji, i z tego, iż imię Boże szargane jest na każdym kroku. Kapitan napisał o tym raport do samego biskupa polowego, drogą służbową, ale jak wszystko w wojsku, także i ta sprawa musiała się odleżeć; zwłaszcza, że były poważniejsze – Kwaśniewski został prezydentem, w ministerstwach zajmowano się łapaniem rosyjskich szpiegów, a w powietrzu wisiał zamach stanu.
Z jedną tylko osobą kapitan Antoni Marek nie rozmawiał, a mianowicie z najbardziej zainteresowanym, Marianem Józefczakiem; wielebny doszedł bowiem do wniosku, że jest to chłopak zepsuty do szpiku kości i robi to wszystko jemu, prywatnie, na złość. Po tak zdeprawowanym młodzieńcu nie mógł się spodziewać, iż stanie po jego stronie i sam zacznie nie tylko sprzeciwiać się wołaniu nań per „Bóg”, ale przestanie wreszcie twierdzić, że jest nim naprawdę!
Niespodzianie dla Józefczaka, i samo z siebie, zaczęło jednak iść ku lepszemu – pełniąc pewnego razu służbę w drużynce skrobiącej ziemniaki, został wysłany do magazynku, by doniósł parę wiader kartofli. Jak twierdzili pochodzący ze wsi żołnierze, zeszły rok nie był dobry dla ziemniaków, i teraz, na przednówku, były one szkliste, przemarznięte i połowa nadawała się do wyrzucenia. Józefczak poszedł, znalazł w magazynie dwa wiadra pięknie obranych, żółciutkich kartofli, i przyniósł je do kuchni, nie zwracając nawet uwagi na zdumiony wyraz twarzy kucharza.
Zdawało się, że ten drobny incydent przeszedł bez echa; bo też i tak błahe wydarzenie na nic szczególnego nie zasługiwało. Jednak kucharz, człek wiekowy, podzielił się swymi spostrzeżeniami z kapelanem – jego zdaniem, w magazynie z całą pewnością nie było obranych ziemniaków, a już na pewno nie tak dobrych – młodych kartofli egipskich, greckich czy hiszpańskich. Znajdowały się tam tylko stęchłe, kwitnące pyry – takie, jakie można było dostać najtaniej.
Kapitan Antoni Marek był niemile poruszony tą wiadomością. Oczywiste, że nie wierzył w cudowne rozmnożenie ziemniaków w JW ...., ale jego zaambarasowanie powodował fakt, że oto wokół nielubianej przez niego służbowo i prywatnie postaci stygmatyka może zacząć narastać aura tajemniczości; a kto wie, może i – nie daj Boże! – mistycyzmu?
Kapelan zrobił wywiad o szeregowym; nic w końcu prostszego, jak napisać do kolegi proboszcza z parafii, do której należała rodzina Józefczaków, a tam w księgach są dane dokładniejsze, niż kiedykolwiek miała o swoich obywatelach władza ludowa i jej Służba Bezpieczeństwa. Wiadomości przyszło sporo, ale niezbyt istotnych – jak to, kiedy i ile Józefczakowie dali na kolędę, na ołtarz, na szaty, na nowy dzwon; czy chodzą do kościoła; czy ich młodsze dzieci uczęszczają na religię i jak się na niej sprawują; jak wygląda pożycie małżeńskie Józefczaków, łącznie z tym intymnym, znanym ze spowiedzi, ale przecież jednego księdza przed drugim nie musi wiązać tajemnica; i wreszcie o samym szeregowym Józefczaku – pisał proboszcz, że mało go zna, ponury, wilkiem patrzył, uczył się słabo, na religię w szkole podstawowej chodził w kratkę w czasach, kiedy się jeszcze nienormalnie w salkach katechetycznych odbywała, księdzu nie raz odpysknął, a na ulicy nie pozdrawiał „pochwalonym”. Gdy ksiądz po kolędzie przychodził, to młodego Józefczaka albo nie było – choć cała rodzina umyta, trzeźwa (to o ojcu) i czysto ubrana siedziała pół dnia w oczekiwaniu na to święto – albo w brudnych dżinsach tkwił przed telewizorem marki rubin, chociaż stary Józefczak ciężką miał rękę i nie raz przy jej pomocy starał się bojaźni bożej krnąbrnego syna nauczyć.
„W imię miłosierdzia Chrystusowego” kończył się ten donos, który potwierdzał tylko to, co sam kapitan Antoni Marek mógł zaobserwować w jednostce.
Józefczaka prawie nikt nigdy nie odwiedzał – jego rodzice byli biedni, stary ostatnio na bezrobociu, a jednostka wojskowa daleko od Krakowa, niemal przy niemieckiej granicy. Na przysięgę rok temu tylko matka z najmłodszym przyjechała, kapelana Antoniego Marka nawet chciała, za syna, w rękę pocałować, bo jej proboszcz o liście powiedział, ale kapitan wyrwał dłoń – jakoś go cała rodzina Józefczaków odstręczała; nie lubił ich.
Pisał też mało kto, najwyżej jakiś mało gramotny kumpel, co do innej jednostki trafił, a raz jakaś kobieta, że istotnie ma wnuczkę, tak jak jej to Józefczak podczas komisji wojskowej przepowiedział. Córka urodziła dokładnie w dniu pisemnej matury z polskiego, więc z egzaminu nici, za to młodzi są już po ślubie, i chwała Bogu, bo wstyd przed ludźmi, a i proboszcz krzywo na nich patrzył, mimo że pieniędzy na chrzest nie żałowali. I jeszcze, że ten kapitan, co był przewodniczącym komisji „wtenczas, co to pan boga udawał”, to już nie żyje. Szkoda go, chłop był młody, ale rak wątroby, i zawinął się raz-dwa.
Kapelan poznał treść listu, bo poprosił podporucznika Zygmunta Rudego z Żandarmerii Wojskowej o skontrolowanie korespondencji Józefczaka.
Sam szeregowy do rodziny nie pisał – tyle tylko, co na Dzień Matki, Dzień Kobiet i z okazji imienin rodzicielki kartki posyłał; o wojsku, w myśl zaleceń regulaminu, nic tam nie było. Na kolegów się nie skarżył, dowódcy byli „w porządku”, tylko żarcie podłe, „jeszcze gorsze niż w domu”. Do dziewczyn żadnych nie pisał. Jedna raz tylko kartkę przysłała – pisała jakaś Magdalena, że ten Jurek to drań, że się pomyliła, że to wszystko było niepotrzebne, i że „przeprasza i nadal koha(!); i jakby Marian chciał, to ona poczeka. Może odwiedziłby ją podczas przepustki albo urlopu?”
Niewiele od tego wszystkiego mądrzejszy, zaczął kapitan Marek przyglądać się bacznie Józefczakowi, wciągając także do roli obserwatorów i donosicieli kilku zaufanych żołnierzy – byłych ministrantów, pobożnych chłopskich synów. Jakoż na wyniki nie trzeba było długo czekać. Wywiad kapelana doniósł wkrótce o kolejnych „cudach” – ilekroć „dziadki” czy „rezerwiści” posyłali Józefczaka za płot po wódkę z jedną tylko złotówką, tylekroć wracał migiem, przynosząc choćby w środku nocy koszerną, „Tamiroffa” czy nawet „Chopina”. Nie uznawano tego za rzecz niezwykłą, gdyż kiedy „rezerwa” chciała się bawić, obowiązkiem „kota” było wydostać forsę choćby spod ziemi, dołożyć do symbolicznej złotówki, i kupić co trzeba. Efekt był taki, że w związku z tym Józefczaka posyłano najczęściej, dziwiąc się tylko, skąd bierze pieniądze? Na Rockefellera nie wyglądał.
W Niedzielę Palmową zdarzył się kolejny dziwny wypadek. Pod kościołem w miasteczku, kiedy żołnierze rozchodzili się do knajp na piwo, Józefczak podszedł do żebrzącej, starej i pokurczonej kobiety, i dał jej jałmużnę. Obdarowana obejrzała dokładnie pieniądz, potem szeregowego, a w końcu pocałowała go w rękę i odeszła zadziwiająco żwawym krokiem.
Nawarstwiając się, wszystkie te wypadki powodowały, iż atmosfera wokół Józefczaka zmieniała się nieznacznie. Na lepsze. Mogło to, co prawda, wynikać z faktu, że Józefczak miał za sobą połowę służby, nie był już „kotem”, więc młodzi żołnierze nie mieli ani prawa, ani odwagi, by wołać na niego „Bóg”. Mówili, jak przystało, „dziadku”. Tym samym częstotliwość grzechu polegającego na używaniu imienia Pańskiego nadaremnie spadła znacznie, chociaż niezdekomunizowana na czas kadra, która znowu poczuła się silna, za plecami kapelana, dla żartów, przerzucała się po swojemu: „Zawołajcie no tu starszego szeregowego Boga”, albo: „Dawaj tu Boga na jednej nodze!”
Kolejny wypadek – znów niejednoznaczny, gdyż jedenastu znajdujących się w pobliżu świadków zajścia podawało, ze zrozumiałych przyczyn, niespójne wersje zdarzenia – zaszedł, kiedy jednostka wyruszyła na letni poligon. Pod ostrzałem npla drużyna Józefczaka miała postawić przeprawę przez głęboki parów. Ostrzał zrealizowano za pomocą niewielkich ładunków trotylu, zakopanych w ziemi. Kiedy, kuląc się odruchowo, ruszyli biegiem ze sprzętem, jeden z żołnierzy potknął się, zatoczył i znalazł się tak blisko wybuchającego „pocisku” wroga, że podmuch eksplozji rzucił go parę metrów w bok, gdzie spoczął z bezwładnie rozrzuconymi ramionami, niczym zielono-bura rozgwiazda. Z nosa i uszu pokazała się krew. Dźwigar, który taszczyli żołnierze, miotnął nimi gwałtownie – tyleż z powodu ich strachu, co i niewyważenia ciężaru – po czym Józefczak, łapiąc równowagę, nadepnął na leżącego bez czucia, a może i bez życia, kolegę.
– Wstawaj, kurwa! – wrzasnął do łamagi.
Tamten podniósł się, rozejrzał nieprzytomnie i, wycierając twarz rękawem moro, wrócił na swoje miejsce w drużynie. Pobiegli.
Kapitan Antoni Marek, który dowiedział się o tym po mszy polowej, kończącej poligonowe harce, wysłał owego „zmartwychwstałego” żołnierza na badanie lekarskie, wszelako opukiwanie przez etatowego konowała jednostki, mającego specjalizację z ginekologii, niczego spektakularnego nie wykazało. Poszkodowany szeregowy był przeciętnie zdrowy, tyle tylko, że jakby przygłuchł nieco.
Gdy Józefczak był już „na fali”, jednostka miała wziąć udział w pielgrzymce na Jasną Górę – takie spędy odbywały się rutynowo, każdy pobór musiał przebrnąć przez ten element szkolenia, i przyszedł wreszcie czas i na nich. Ksiądz kapelan Antoni Marek znalazł się w swoim żywiole – mógł się wreszcie wykazać swoimi zdolnościami logistycznymi, a i popędzić kota skomunizowanym dowódcom JW .... . W końcu, ze śpiewem na ustach, 75% stanu osobowego jednostki pojechało do Częstochowy.
Józefczak był tam pierwszy raz. Zobaczył mrowie narodu i góry nie uprzątanych przez nikogo odpadków, co przypominało oblężenie klasztoru przez Szwedów, o czym czytał w lekturze szkolnej. Nad otoczeniem sanktuarium ciążyła atmosfera permanentnego odpustu, który nikogo już nie bawi, bo jest późno i wszyscy są zmęczeni. Drewniane stragany z dewocjonaliami oraz innym jarmarcznym chłamem pozamieniały się, dzięki stałej koniunkturze, w betonowe sklepiki, a mnóstwo czarnych, brązowych i białych habitów uwijających się pomiędzy ludem bożym przywodziło na myśl pastwisko, na którym odwrócony został przyrodzony porządek rzeczy – to holenderki i polskie czerwone krówki doiły ludzką trzodę. Biało-żółte, brudne flagi, których już nikt nie prał i nie zmieniał, powiewały smętnie w słabym, szarym od pyłu powietrzu, które wiatr przyganiał znad Śląska.
Żołnierze czekali dwa dni – śpiąc w autobusach, łażąc po mieście, pijąc piwo i usiłując poderwać jakąś chętną dupę spośród pątniczek – nim dostali się przed Święty Obraz; a wszystko to z powodu panującego bałaganu, upału i coraz bardziej szwankującej organizacji. To normalne, skoro cały czterdziestomilionowy naród znajdował się w stanie permanentnej, rotacyjnej pielgrzymki do Jasnej Panienki, mającej wyjednać wszystko to, czego mu się – narodowi – nie chciało zrobić samemu, lub czego jego przywódcy nie umieli postanowić i zarządzić, gdyż byli zajęci ryciem jedni pod drugimi, rozpętywaniem wojen na górze, na dole i po środku, oraz nawoływaniem do polowania na czerwone pająki, odpowiedzialne ponoć za ten stan rzeczy.
Pomimo takiego natężenia miłości płynącej z niemocy oraz lenistwa ludu, Obraz milczał i już nawet łez krwawych nie ronił. Starszy szeregowy Marian Józefczak, spocony, zgrzany, męczony kacem i zgagą po podłym winie, stanął wreszcie z odkrytą głową przed ołtarzem. Kręciło mu się we łbie i było mu niedobrze od zaduchu bijącego od ludzkiej mierzwy pod sklepienie kaplicy. Przed sobą widział wymuskaną, wyprostowaną postać kapitana Antoniego Marka – ów ostatnie dwie noce przemieszkał w hotelu garnizonowym, gdzie i trunki, i udogodnienia sanitarne były tego gatunku, że pozwalały mu się teraz wznieść duchem ponad przyziemność.
Starszy szeregowy Marian Józefczak nie wiedział, czego chcą od Matki Boskiej inni pielgrzymi – ci popychający się, śmierdzący, zgrzani i źli na wszystkich prawdziwi Polacy i katolicy, prawi chrześcijanie, dający się pokroić (werbalnie tylko) za wiarę, i starający się wymodlić wszelkie plagi na głowy swych sąsiadów, krewnych i nieprzyjaciół w pierwszym rzędzie, a pomyślność, zdrowie i bogactwo swoje oraz kraju w drugiej kolejności.
Czego on mógł chcieć? Musiał się zdecydować, już za chwilę będą wychodzić, bowiem następna grupa czeka niecierpliwie na odsłonięcie Cudownego Obrazu.
Matko – pomyślał – czy oni wszyscy powariowali?! Mam tylko jedną prośbę do Ciebie – już nie chcę być Bogiem! Wybierz innego, godniejszego, który zniesie to, że oni nie kochają, ani nie zasługują na miłość. Tak naprawdę, to nie kochają także i Ciebie, choćby wszyscy, wzorem kaprala rządzącego do niedawna generałami, poprzypinali sobie plastikowe znaczki z Twoim wyobrażeniem – zamiast coca-coli, Michalea Jacksona i Twojej imienniczki, Madonny – nie tylko do klap garniturów, ale do serc samych – żywych i bijących. Ja chcę normalnie żyć i tak jak oni udawać co dnia, że wierzę! Nie nadaję się na Boga, jestem człowiekiem małej wiary, bo w tym kraju się urodziłem, i tutaj wyrosłem, w Krakowie przy ulicy Kalwaryjskiej, która wcześniej nosiła imię Wincentego Pstrowskiego, socjalistycznego stachanowca. Nie mogę być inny niż mój ojciec pijak, niż proboszcz donosiciel, niż kapelan zapiekły w gniewie i dziewczyna zdradziecka... Jestem przeciętny jak oni, więc uwolnij mnie. Uczyń to!
Szurając w tłoku nogami, żołnierze zaczęli przeciskać się do wyjścia, walcząc z napierającym z zewnątrz tłumem, do głuchej nienawiści żądnym boskiego miłosierdzia. A przed świątynią, kiedy rozproszony pluton zaczął się formować w kolumnę marszową, wśród żołnierzy zabrakło Mariana Józefczaka. Ci, co w kościele stali w jego pobliżu, nie widzieli kiedy – zasłonięty ludzkim mrowiem – zniknął im z oczu. Nie dało rezultatu kilkugodzinne oczekiwanie przy autokarze. Wreszcie, chciał nie chciał, kapitan Antoni Marek zmuszony był zgłosić miejscowej Żandarmerii Wojskowej fakt samowolnego oddalenia się starszego szeregowego. Jak niepyszny wracał z pielgrzymki, która miała wszak stanowić ukoronowanie jego duszpasterskich praktyk na terenie JW .... . Nie spodziewał się usłyszeć niczego dobrego ani od ppłk Piłackiego, ani od jego szefa sztabu. Zwłaszcza, że z jakiegoś powodu nie wierzył, by Żandarmeria Wojskowa trafiła na jakikolwiek ślad dezertera...
Klik.
Tego dnia Magdzie wszystko leciało z rąk; przygotowując kolację dla siebie i Marka stłukła dwa talerze, przewróciła świecznik na stole i rozbiła w łazience słoik z jego ulubioną solą kąpielową. Sprzątając, skaleczyła się w palec. Jej złość skierowała się na Marka.
Pieprzony jaśnie pan podsekretarz stanu! – pomyślała ssąc rankę. – Jak zwykle przyjdzie wykończony, wykąpie się, zje kolację, przeleci mnie, spoglądając na zegarek, i pogna do żony!
Powód jej złości – jak i zdesperowania – był zupełnie inny, choć jak najbardziej miał związek z osobą Marka, jego żony, pracy w Ministerstwie Współpracy z Zagranicą, Magdy oczywiście, i jeszcze czegoś, o czym miała dopiero zamiar powiedzieć kochankowi.
Posprzątała łazienkę, przykleiła plaster na skaleczenie, złamaną świecę wymieniła na nową. Jak na złość, dzisiaj wypadała trzecia rocznica ich związku. Odkręciła wodę nad wanną. Dzwonek do drzwi odezwał się, kiedy jakaś sklepowa, ku aplauzowi widowni z play backu, odgadła hasło: „Komu w drogę, temu czas”. Magda wyłączyła telewizor i poszła otworzyć. Do przedpokoju wszedł, niesiony przez Marka, wielki bukiet kwiatów.
Magda, pocałuj pana – przykazała sobie, i nadstawiła policzek.
– Jakie śliczne – powiedziała zupełnie szczerze, wąchając trzydzieści trzy róże. – Cudowne.
– Jestem skonany – Marek powędrował do łazienki.
Nie wyglądał na zmęczonego – szczupły, przystojny czterdziestoczterolatek wyglądający 6-7 lat młodziej. Lekko siwiał na skroniach, co tylko dodawało mu uroku. Magda skonstatowała, że był raczej w dobrym nastroju – doleciał ją zapach koniaku.
Przy kolacji prawie się nie odzywała – nie musiała. Marek gadał jak najęty, racząc ją opowieścią o jakiejś skomplikowanej transakcji na trasie Amsterdam–Rosja. Było to tym bardziej dla niej niejasne, iż jak zwykle, bojąc się wydać w jej ręce, starał się unikać szczegółów.
Bez poł litra nie rozbierosz – pomyślała, i przestała słuchać.
Sprawa, o której Marek starał się opowiedzieć w jak najbardziej zawoalowanej formie (a musiał się przed kimś wygadać), miała się w istocie tak: polsko-rosyjska spółka, zawiązana wyłącznie w tym celu, zakupiła w Kanadzie zboże, głównie pszenicę, z przeznaczeniem dla Polski. Fracht wypełnił trzy masowce, które znajdowały się właśnie w drodze do największego portu świata, Rotterdamu. Tam, jako że tak wielkie jednostki nie mogły wpłynąć na Bałtyk przez cieśniny duńskie, zboże miało być przeładowane na mniejsze statki rosyjskie, jednak od tej chwili listy przewozowe stwierdzały, iż ich ładownie wypełnione są holenderską paszą dla zwierząt hodowlanych. Sens tej operacji był oczywisty – uniknąć wysokich opłat przy wprowadzaniu ładunku na polski obszar celny. Po przejściu cła pasza znów stawała się zbożem, które wiadoma spółka sprzedawała Agencji Rynku Rolnego jako towar skupiony od rodzimych rolników. Agencja, nawet nie oglądając nabytku, odsprzedawała zboże, za pośrednictwem Ministerstwa Współpracy z Zagranicą – czyli Marka – wygłodniałej Ukrainie lub Białorusi. Korzyść Rosjan polegała na tym, że jeden z ich statków znikał na krótkiej trasie Rotterdam–Gdynia, by pojawić się w jakimś dalekowschodnim porcie; zaś zysk Marka stanowił całkiem spory procent od kwoty, jaką była różnica pomiędzy opłatami celnymi za paszę, a pszenicę. Marek skończył, a Magda zastanawiała się, kiedy mu powiedzieć to, co było ważne dla niej. Rozumiała, że na całej tej przewalance – której nie pojmowała – Marek musi zarobić dziesiątki jeśli nie setki tysięcy dolarów: duma aż go rozpierała. Może więc teraz mu powiedzieć? Najpolityczniej byłoby to zrobić w łóżku, i to przed, a nie po, ale Magda nie miała dzisiaj ochoty na seks. Zdecydowała się.
– Cieszę się razem z tobą – powiedziała. – Ja też mam dobrą dla nas wiadomość – jestem w ciąży...
Przypuszczała, jaka może być jego reakcja, a mimo to odczuła zawód i złość. W jakiś głupi sposób wierzyła, że może jednak ucieszy go to. Marek zesztywniał i z kamienną twarzą dopił wino.
– To nie jest dobra nowina – powiedział. – I ty dobrze o tym wiesz. Wiesz, że nie chcę żadnych bachorów!
– To nie jest bachor. To twoje dziecko!
– Moje dzieci są w moim domu.
– Twoja żona także – Magda opanowała się całym wysiłkiem woli. – Leć do jej zimnego tyłka! Proszę bardzo! Niech ona robi ci kolacyjki, kąpiele, masaże, i niech ci służy za pogotowie seksualne w dzień i w nocy, kiedy tylko zechce ci się podnieść słuchawkę telefonu!
– Płacę za to!
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie strzelić go w pysk. Wybrała drwinę, która bardziej go zraniła.
– Jej płacisz jeszcze więcej. I co z tego masz…?
Zawiesiła głos; przez chwilę panowała cisza, bo ministerialny negocjator zapomniał języka w gębie.
– Zawsze grałam fair – powiedziała spokojnie Magda. – To, że mi nie ufasz, to twój problem. Ty zresztą nikomu nie wierzysz. Umówiliśmy się na początku, że nie będę w żaden sposób ingerować w twoje życie. Nie robię tego. Nie dzwonię, nie szantażuję cię, nie urządzam awantur ani scen zazdrości. Nie żądam także, abyś się dla mnie rozwiódł. A wiesz, że byłabym w stanie to wszystko robić. Boisz się tego dziecka nie dlatego, że ja mogłabym się zmienić i zapragnąć cię na tatusia; lękasz się tego, że sam mógłbyś chcieć z nami zostać, a wtedy twoja dobra, kochana żona zrobiłaby wszystko to, od czego ja się powstrzymuję – zgnoiłaby cię, złamała (jak się to mówi) twoją karierę i puściła cię z torbami. Jednym słowem – zamieniłaby twoje życie w piekło. A bez pieniędzy i stanowiska nic byś nie znaczył. Tak uważasz, bo tobie, jak powietrze do życia, potrzebne jest uwielbienie młodych ministerialnych sekretarek – cipencji gotowych na wszystko, byle znaleźć się na miejscu takich jak ja. Utrzymanek mających nadzieję, iż zostaną kiedyś żonami.
– Myślę, że dosyć już powiedziałaś – Marek wstał od stołu, ocierając usta serwetką; rzucił ją pomiędzy świece. – Skoro tak chętnie powołujesz się na naszą umowę, to ci przypomnę, iż był w niej jeszcze jeden punkt: żadnych dzieci! Był?
Magda schyliła głowę, ale zaraz ją podniosła.
– Marek – w jej głosie po raz pierwszy tego wieczoru brzmiała prośba. – Ja mam dwadzieścia siedem lat. Jestem z tobą od czasu seminarium dyplomowego na SGH. Niedługo po moim dyplomie poszedłeś w ministry. Masz żonę, dwoje dzieci, robisz karierę. Ja też muszę pomyśleć o sobie zanim będzie za późno – nim zostanę czterdziestoletnią samotną babą, trującą się prochami i alkoholem. Zrozum – nie zrezygnuję z tego dziecka. Nic, poza nim, nie chcę od ciebie.
– I nic nie dostaniesz! – krzyknął Marek. – Czy zapominasz czyje to mieszkanie, samochód, kto na to wszystko daje forsę? Czy myślisz, że pozwolę sobie uwiązać kamień na szyi? Że przez następnych dwadzieścia lat dam ci się szantażować dzieckiem, którego nie chcę, a które będę musiał utrzymywać? Masz rację – w ministerstwach, i nie tylko tam, pełno jest panienek, które mogę osadzić w tym mieszkaniu. Mam 44 lata; jak myślisz – ile jeszcze takich trzyletnich miodowych okresów mogę mieć w życiu? Góra pięć. I chcę wykorzystać je wszystkie. Albo usuniesz tę ciążę, albo koniec z nami i możesz jutro pakować manatki!
Magda przez chwilę bawiła się widelcem, by zająć czymś ręce i nie rozpłakać się; poza początkowym okresem ich znajomości nie miała nigdy złudzeń co do żywionych do niej przez Marka uczuć, ale nie sądziła, że jest aż takim zimnym draniem.