Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Rodzina jako źródło cierpień... i niespodzianek!Patrick Littlehead od najmłodszych lat lubi się uczyć, kończy studia z zakresu fizyki i uzyskuje prestiżowe stypendium. Dla jego rodziny oznacza to życiową porażkę. Stary Littlehead wyczekiwał potomka w postaci postawnego mężczyzny, który przejmie po nim gospodarstwo na amerykańskiej prowincji. Zwłaszcza, że jego pierworodny syn, który został kosmonautą, zaginął w dalekich przestworzach. Pewnego dnia Patrick odnajduje w swoim pokoju tajemniczy obiekt. Wszystko wskazuje na to, że jego zaginiony brat próbuje nawiązać z nim kontakt. Doskonała propozycja dla fanów rodzimego science fiction, np. książek Dariusza Domagalskiego czy Marcina Ciszewskiego. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 183
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Mirosław Piotr Jabłoński
Saga
Wyspa Tegmarka
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2020, 2022 Mirosław Piotr Jabłoński i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728492147
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Dla Kasi
Nigdy nie poznałem mojego dużo starszego przyrodniego brata. Caleb zaginął w kosmosie na długo przed moim urodzeniem. O ile ja, co oczywiste, wiedziałam o nim sporo z opowiadań dziadka, krewnych, znajomych, z wycinków prasowych, a nawet z książek i leksykonów, o tyle zaginiony z równą oczywistością nie mógł nic wiedzieć o mnie. Tym większym zaskoczeniem była dla mnie lakoniczna wiadomość od niego, a jeszcze bardziej „koperta”, w jakiej się zjawiła. Dość powiedzieć, że przesyłka zaprzeczała zasadom sztuki epistolarnej. Jeśli przyjąć, rzecz prosta, że istnieją jakieś prawidła kosmicznego korespondencyjnego savoir vivre’u. Być może zresztą wyznaczyły je próby kontaktu z ewentualnymi Obcymi, podjęte za sprawą płyt wysłanych na pokładach Voyagera 1 i 2 .
Zacznijmy jednak od początku. Mój dziadek walczył w siódmej wojnie w Zatoce. Był marine, naprawdę walczył, a nie naciskał guziki obruszające na wroga rakietowe deszcze, ani nie kierował z bezpiecznego schronu bezzałogowym czołgiem czy samolotem. Chociaż istnieli już „bezzałogowi żołnierze”, jak można by nazwać automaty bojowe, dziadek był wojakiem z krwi i kości. No i oberwał w tę swoją cielesność na skutek bliskiego wybuchu granatu moździerzowego, tak że musieli mu odjąć prawą rękę i nogę. Wojsko zapewniło mu bioniczne kończyny, a niektórzy mówili, że i coś więcej, bo jego syna, a mojego ojca, który urodził mu się po kilku latach, powszechnie nazywano Cyborgiem.
Zwolniony z wojska, dziadek kupił za otrzymane odszkodowanie kawał ziemi w Teksasie i zaczął na niej gospodarzyć.
Maszyny rolnicze, jak i czołgi, były zdalnie sterowane lub z góry zaprogramowane do odpowiednich prac rolniczych, więc tak naprawdę farmer siedział przed monitorami w kuchni czy kantorku, pił kawę i się nudził, patrząc – zależnie od pory roku – na snujące się po polu pługi, brony talerzowe, siewniki, sadzarki bądź kombajny. Jak już dziadek potężnie się znudził, włączał Pornhub lub kanał Hustlera i zatrudniał swoje bioniczne prawe ramię, ale igraszki te często przerywał mu dźwięk alarmu świadczącego o awarii którejś z maszyn rolniczych. Chciał nie chciał, trzeba było jechać w pole i starać się temu zaradzić. Najczęściej kończyło się to wezwaniem technika-informatyka, bo współczesnych agrogatów nie naprawiało się u kowala. Summa summarum samotne gospodarowanie szło mu niesporo, a do najbliższego miasteczka z cywilizowanymi rozrywkami, jakimi były picie na umór, bójki, tańce i seks z dziewuchami w kowbojkach, dżinsach i flanelowych koszulach w kratę było sześćdziesiąt mil w jedną stronę, więc dziadek się ożenił. Nie było to takie proste, jak się rzekło. Z jednej strony do jego aktywów należała duża farma o powierzchni dziesięciu tysięcy akrów, wygodny przestronny dom, urządzenia i maszyny rolnicze, renta wojskowa oraz on sam, postawny były sierżant Marine Corps – The Few. The Prouds – o interesująco i groźnie oparzonej i pobrużdżonej prawej stronie twarzy, ale z drugiej – pasywa – owe ponad dziesięć tysięcy akrów ziemi leżało na środkowym zadupiu Środkowego Zachodu, dom wymagał gruntownego i kosztownego remontu, rolniczy park maszynowy pochodził z drugiej ręki i często się psuł, renta wojskowa trzydziestoletniego wówczas dziadka była niewysoka, a on sam przypominał co prawda Terminatora, od którego brał ksywkę, tyle że mocno sponiewieranego pod koniec filmu.
Chociaż bioniczna prawa ręka, jako bardziej precyzyjna, dawała mu zdecydowaną przewagę w grze w bilard czy rzutki, a także, wraz z nogą, w barowych bójkach, w których jednym dokładnym ciosem w szczękę czy kopniakiem w jądra posyłał momentalnie przeciwnika na ziemię, to zalety te nie zjednywały mu sympatii kandydatek na żonę. Zyskiwał oczywiście krótkotrwałe uznanie w oczach i ramionach wspomnianych kowbojek, które były zainteresowane, czy jego męski organ także został sprotezowany na koszt armii, i czy w związku z tym wykazuje się jakąś nadzwyczajną sprawnością, ale po zaspokojeniu ciekawości, choćby i kilkukrotnym, nie dążyły do stałego związku, by o małżeństwie nie wspomnieć.
Ratunek dla dziadka przyszedł z nieoczekiwanej strony. Dotychczasowy agroinformatyk znalazł pracę na lotniskowcu USS Hillary Clinton, gdzie obsługiwał maszyny czyszczące i konserwujące pokład startowy, a na jego miejsce zjawiła się niejaka Ruth Ann Willmoore, świeżo upieczona absolwentka Texas Woman’s University w Dallas, która – mając na studiach do czynienia z bioinżynierią – oceniła jednym rzutem oka osobiste aktywa dziadka i poczuła się nimi zafascynowana. Zjawiwszy się na farmie w celu przeprogramowania brony mulczowej, zasiedziała się tak dalece, że najpierw została na kawę, następnie na „kieliszek wina”, potem na noc, a później na całe życie.
Babcia Ruth, która – sądząc po zdjęciach i filmach – była za młodu niezłą laską, umarła zanim się urodziłem, ale dziadka Terminatora pamiętam – sadzał mnie na swojej bionicznej nodze, która się nie starzała ani nie męczyła, w związku z czym mógł mnie na niej huśtać całymi godzinami. Kiedy jednak coś zbroiłem, prawa ręka, wciąż nadzwyczaj sprawna, wymierzała mi prztyczka w ucho z niezmienną siłą i precyzją. Teksas to nie jest kraj do bezstresowego wychowywania mięczaków.
Mój ojciec, Cyborg, był ich pierworodnym. Wbrew ksywce był biologicznie zupełnie normalnym mężczyzną o imieniu Allan, tyle że się urodził, ważąc ponad sześć kilo i mierząc ponad siedemdziesiąt centymetrów, po czym wyrósł na chłopa na schwał – miał sześć stóp jedenaście cali wzrostu i ważył dwieście pięćdziesiąt funtów, co w przeliczeniu na wprowadzane z oporami jednostki metryczne dawało ponad dwa metry dziesięć centymetrów wzrostu i sto dwadzieścia siedem kilogramów wagi. Ojciec był zawsze największy w klasie i na boisku. W nauce nie błyszczał i nauczyciele mieli z nim krzyż pański, za to trenerzy różnych dyscyplin sportowych wyrywali go sobie z rąk – zaczął od baseballu jako pałkarz, bo miał mocarne wybicie, ale pod koniec szkoły podstawowej okazał się za wolny i za ciężki do tego sportu, więc skusił go trener zapasów. Jednak w liceum ojciec doszedł do wniosku, że pod względem seksualnym zapasy, zwłaszcza w stylu klasycznym, to ślepy zaułek, bo najlepsze dziewczyny jarają się boksem lub futbolem. W miasteczku była międzyszkolna drużyna bokserska, ale trener i dziewięćdziesiąt procent ćwiczących było Murzynami, więc dziadek Terminator sprzeciwił się temu, żeby Cyborga prały po gębie „czarnuchy”. Ojciec przeszedł więc do futbolu, znanego reszcie świata jako amerykański, i tam do tego stopnia rozwinął sportowo-erotyczne skrzydła, że już przed maturą, której pewnie by i tak nie zdał, został ojcem. Matką była szesnastoletnia cheerleaderka, u której chęć zrobienia kariery w showbiznesie zdecydowanie dominowała nad instynktem macierzyńskim oraz koniecznością zamieszkania z rozwrzeszczanym bachorem i przygłupim mężem na odległej farmie, zaczym zostawiła osiemnastoletniemu Cyborgowi dziecko, czyli mojego dużo starszego przyrodniego brata, spakowała manatki i wyjechała do Dallas, gdzie słuch po niej zaginął.
Mój ojciec miał nieco przyciężką rękę i głowę, żeby zajmować się niemowlakiem, któremu dano na imię Caleb. Szczęściem dla tego ostatniego dziadek Terminator, oprócz syna, spłodził też był z babcią Ruth trzy córki – April, Savannah i Muriel – które miały podówczas siedemnaście, szesnaście i piętnaście lat, w związku z czym to na nie spadł obowiązek matkowania mojemu bratu. Rósł więc jak na drożdżach na podobieństwo ojca i dziadka, chociaż ostatecznie zatrzymał się na metrze osiemdziesiąt sześć wzrostu i dziewięćdziesięciu kilogramach wagi.
Terminator odbył poważną rozmowę z Cyborgiem. (Wiem, wiem jak to brzmi!). Innymi słowy wielki ojciec wyjaśnił jeszcze większemu synowi, że nie każde zaliczenie dziewczyny musi się zakończyć jej ciążą, jeśli tylko przestrzegać podstawowych zasad bezpiecznego seksu. Oprócz kalendarzyka małżeńskiego, wkładek domacicznych oraz męskich i kobiecych prezerwatyw i pigułek antykoncepcyjnych należały do nich samokontrola i dyscyplina, a te cechy – zdaniem dziadka – najlepiej wpajało wojsko. Cyborg zaciągnął się zatem do armii w samą porę, żeby wziąć udział w VIII Wojnie w Zatoce, ale prochu nie powąchał, jako że gabarytowo był zbyt dużym celem, żeby go wysyłać w pole. Zamiast tego został osobistym adiutantem, kierowcą i ochroniarzem generał Marthy Roedderick, dowódcy sił lądowych. Dochrapawszy się stopnia starszego kaprala i odsłużywszy za morzem dwie tury (chociaż pani generał pragnęła zatrzymać go dłużej), po roku „wojaczki” w generalskiej pościeli ojciec wrócił na farmę. Trudno powiedzieć, czy pod rączką nazbyt dla niego pobłażliwej przełożonej nabył samokontroli i dyscypliny, ale udzielone mu wcześniej przez Terminatora nauki wziął sobie tak bardzo do serca, że mnie spłodził dopiero mając piąty krzyżyk na karku, kiedy to – po zaginięciu Caleba w kosmosie – ożenił się, troszcząc się o to, by z powodu sfeminizowania rodziny nie zaginęło nasze nazwisko. Przy okazji, nazywam się Patrick Littlehead.
Tymczasem Caleb – do którego o dziwo nie przylgnęło żadne przezwisko – wychowywany przez niestarą babcię i trzy nastoletnie ciotki wyrósł w przekonaniu, że mężczyźnie jest tym lepiej na świecie, im więcej kobiet otacza go i dba o niego. To skądinąd nie do końca niesłuszne stwierdzenie realizował w późniejszym życiu z tym lepszym skutkiem, że w przeciwieństwie do naszego ojca był dość łebskim facetem. Sprawny, silny i niegłupi wstąpił do lotnictwa, „walczył” – zgodnie z rodzinną tradycją – w kolejnej, IX już Wojnie w Zatoce, obsługując z pokładu lotniskowca w Zatoce Perskiej bezzałogowe myśliwce bombardujące, a po zwycięskim powrocie do domu został przez armię wysłany na kurs pilotów Dalekiego Zwiadu.
O ile mundur kapitana lotnictwa pozwalał mu się dobrać do majtek niemal każdej kobiety, która wpadła mu w oko, to uniform i dystynkcje astronauty sprawiały, że niemal każda kobieta chciała się dostać do jego bokserek. Caleb korzystał więc z życia ile wlezie, mając nadzieję, że ten błogi, bezżenny, seksoholiczny stan potrwa do emerytury, na którą mógł liczyć po ukończeniu czterdziestego roku życia. Niestety, kiedy najmniej się tego spodziewał, gdyż cały czas przebąkiwano o obcięciu budżetu NASA na bezproduktywne „dalekie zwidy”, jak niechętni nazywali dolarożerny program badania kosmosu, Caleba wezwano w trybie alarmowym na poligon, zapakowano do kapsuły i wystrzelono na orbitę, gdzie miał się przesiąść do terrolotu. Stało się to dokładnie w jego dwudzieste ósme urodziny.
Allan „Cyborg” Littlehead, nasz ojciec, miał wówczas czterdzieści sześć lat i razem z dziadkiem pracował na farmie. Babcia Ruth już nie żyła; „zgasła”, jak z czułością w głosie mawiał Terminator, trzy lata wcześniej. April, Savannah i Muriel powychodziły za mąż, urodziły dzieci i mieszkały w okolicy. Kiedy z Agencji przyszła informacja o zaginięciu rakiety Caleba, nasz ojciec przekazał wiadomość dziadkowi, poprosił go, żeby ten go ostrzygł, po czym ogolił się, wykąpał, ubrał galowy mundur starszego kaprala sił lądowych i wyjechał z farmy. Nie było go dwa tygodnie, a kiedy wrócił, przywiózł ze sobą żonę, moją matkę. Summer miała trzydzieści dwa lata, była rozwiedziona i niedawno wyszła z więzienia po ośmiu latach odsiadki za dźgnięcie nożem byłego męża za to, że znęcał się nad nią fizycznie. Nie miała dzieci, ale szeroka miednica i wielkie piersi, zdaniem mojego ojca, świadczyły o jej płodności.
Terminator zaakceptował wybór partnerki życiowej syna wzruszeniem ramion, po czym zasiadł na ganku w bujanym fotelu i polecił synowej, żeby mu przyniosła piwo z lodówki. To, co usłyszał w odpowiedzi sprawiło, że do końca swoich dni wystrzegał się jak ognia poproszenia Summer o cokolwiek.
Przyszedłem na świat w drugim roku ich związku. Summer była dobrą matką, chociaż potem dowiedziałem się, że to, co w dziecięcej naiwności brałem za kołysanki, było więziennymi balladami, zaś fascynujące obrazki na jej ciele, po których wodząc palcem opowiadała mi bajki – tatuażami spod celi. Jej przykładowa opowieść przed snem mogła zaczynać się tak: „Żył raz z kitu pizdograbek. Pakowny był, nie powiem, miał pięć prostopadłych i choć do prosektorium nigdy nie chodził, gitowo mu się żyło…”. Znaczyło to, że „Żył sobie ze stręczycielstwa sutener. Zamożny, miał bowiem pięć prostytutek i choć do szkoły nigdy nie chodził, to dobrze mu się powodziło…”. Byłem w takim wieku, że pozostawałem obojętny nie tylko na słowa „pizdograbek” czy „cwel”, ale również na jej „reklamówki”, czyli tatuaże, w tym dwóch splecionych nagich kobiecych ciał, otoczonych napisem Summer&Melanie. Jakby nie było – nie umiałem jeszcze czytać. I matce, i mnie wystarczało, że jej głos mnie usypiał.
Pomimo pochodzenia z potężnych lędźwi Cyborga i szerokiej miednicy Summer, i mimo wykarmienia mnie mlekiem obficie płynącym z jej wielkich piersi byłem „klajny”, czyli mały i wątły, a kiedy poszedłem do szkoły, to zacząłem nosić okulary i okazało się, że lubię się uczyć. Dziadek i ojciec byli załamani. Spodziewali się, że wyrosnę na podobieństwo wszystkich mężczyzn w rodzinie, ale igraszka recesywnych alleli obojga rodziców sprawiła im nieprzyjemnego psikusa. Chociaż Calebowi udało się zaginąć w dalekim kosmosie bez tego, żeby obdarzono go jakimś przydomkiem, to dla mnie szykowali początkowo ksywkę Conan, a tymczasem zostałem Gremlinem. Zastępczo – Wypierdkiem.
Jak to bywa z mutolkami, mówiąc grypserą, to znaczy z matkami, to te najbardziej kochają brzydkie kaczątka i Summer nie stanowiła wyjątku, i nie szczędziła mi swojej miłości. Kiedy miałem kilka lat, ciotki, które wychowały Caleba, były dla mnie starymi babami, babciami właściwie, bo miały już wnuki i wnuczki. Niekiedy bawiłem się z kuzynostwem, które było rozwrzeszczane, rosłe i silne, w związku z czym używało mnie w swoich zabawach w roli ofiary-kaskadera. Wyciągany z opresji przez dorosłych – ratowany w ostatniej niekiedy chwili przed utonięciem w silosie z ziarnem, odczepiany na zawrotnej wysokości od łopat szczerbatego wiatraka pompującego w dawnych czasach wodę, a teraz tylko skrzypiącego bezużytecznie i zbyt słabego, ku rozczarowaniu moich prześladowców, żeby obracać się ze mną, albo zdjęty z huśtawki, na której przygotowywano mnie do wystrzelenia w kupę gnoju – nie kapowałem nigdy na kuzynostwo, twierdząc, że to ja byłem inicjatorem tych ekscesów. Liczyłem na zaskarbienie sobie w ten sposób sympatii krewniaków, a zwłaszcza „platynki” Maud (w języku mojej matki „platynka” to złotowłosa), która była z nich wszystkich najgorszą, najbardziej pomysłową w dręczeniu łobuziarą, przyprawiającą mnie o najgorsze męki.
Dziwnym trafem ratowały mnie zawsze kobiety i po latach doszedłem do wniosku, że, co najmniej podświadomie, mężczyźni w mojej rodzinie – dziadek, ojciec i wujowie, dla których w erze lotów międzygwiezdnych najlepszą rozrywką było nadal rzucanie podkową do celu i strzelanie do kaczanów kukurydzy – nie mieliby nic przeciwko temu, żebym przepadł na zawsze w czeluściach szamba i oszczędził im wstydu przynoszonego rodzinie samym swoim istnieniem.
À propos kukurydzy. Na pewno wszyscy widzieliście mnóstwo filmów z kukurydzą w tle. Horrory, jak Dzieci kukurydzy, od 1 do 12, Znaki, Krwawy łan oraz niezliczone filmy drogi, science fiction, sensacyjne, kryminalne i obyczajowe, w których pola kukurydzy przemykały za oknami samochodów, stanowiły kryjówkę dla zbiegłych więźniów, miejsca miłosnych schadzek, powstawania nieodgadnionych kręgów czy też tworzyły nastrój tajemniczości i zagrożenia. No więc ja mieszkałem w takim otoczeniu. Żaden film nie oddaje tego, co to znaczy mieć pięć, osiem czy dwanaście lat i spać przy otwartym oknie, za którym poruszane przez całą noc wiatrem zagony trzeszczą, szeleszczą, grzechotliwie stukają o siebie kolbami, wręcz gadają, skradają się jak las Birnam pod sam dom, rodzą potwory, zombie, wampiry, duchy i spragnione krwi upiory… No więc, jeśli masz kilka czy kilkanaście lat, jesteś Wypierdkiem, okularnikiem, obiektem drwin, pogardy i prześladowań, lubisz czytać i oglądać filmy pod kołdrą, to otoczony przez setki akrów falującej kukurydzy masz przechlapane. Nie chcesz zostać farmerem, jak twój ojciec i dziad, tylko wyjechać do możliwie największego miasta, do asfaltowej dżungli (chociaż akurat w filmie o tym tytule ucieczka głównego bohatera, Dixa Handleya, ma przeciwny kierunek), gdzie rośnie jedynie żółknąca od powicia trawa i rachityczne drzewka służące psom do obsikiwania.
Nienawidzę kukurydzy pod każdą postacią.
Pożycie moich rodziców, które z początku było sielanką, bo po ośmiu latach odsiadki w kobiecym oddziale więzienia w Gatesville „Summer potrzebowała chłopa”, a rzeczony „chłop”, czyli mój ojciec, chciał potomka, po moim przyjściu na świat przestało się układać. Cyborg winił Summer za moje „upośledzenie”, to znaczy za w zasadzie przeciętne gabaryty uchodzące w naszej rodzinie za kalectwo. Położywszy krechę na mnie, chciał metodą prób i błędów dopracować się zadowalającego go rezultatu, czyli młodego męskiego byczka zapewniającego przekazanie zdrowych genów Littleheadów, ale matka, która się obawiała, że wszystkie dzieci pochodzące z jej rozłożystego łona mogą okazać się wypierdkami, konusami czy szpondami (jej określenie na żeński narząd płciowy), wolała nie ryzykować. Nie było mowy, żeby zdołała skłonić Cyborga do używania prezerwatyw czy choćby stosowania się do kalendarzyka małżeńskiego, a chociaż głupi, to prędzej czy później odkryłby stosowanie przez nią pigułek antykoncepcyjnych, więc dała sobie podwiązać jajowody. Wcześniej próbowała dodawać mu do jedzenia rozkruszone pigułki antykoncepcyjne dla mężczyzn, ale przyłapał ją na tym i sprawa się rypła. W ten sposób zostałem Wypierdkiem 1.0 – ich pierwszym i ostatnim dzieckiem.
Wbrew temu, co już napisałem, swoje dzieciństwo uważam za dosyć szczęśliwe. Paradoks ów tłumaczę tym, że w związku z moim „niedorozwinięciem” pozostawiano mnie w zasadzie w spokoju. Oczywiście z początku, kiedy istniała jeszcze nadzieja, że „się wywezmę”, niczym Steve Reeves, cherlawy dzieciak, któremu dla zdrowia zalecono ćwiczenia izometryczne, do których przyłożył się tak bardzo, że w 1947 roku, w wieku dwudziestu jeden lat został najmłodszym kulturystycznym Mister America, a w 1950 zdobył tytuł Mister Uniwersum i był inspiracją do rozpoczęcia ćwiczeń przez Sylwestra Stalone’a i gubernatora Schwarzeneggera, to jednak z czasem nadzieja ta okazała się płonna i zdechła. Bywałem, rzecz jasna, obiektem drwin i prześladowań, ale przez większość czasu pozostawiano mnie samemu sobie, mogłem więc do woli używać w zabawach wyobraźni i czytać ile wlezie. Wiosną, latem i wczesną jesienią, kiedy było ciepło i nie padało, mogłem zaszyć się z książką bądź czytnikiem w pszenicy, kukurydzy czy w którymś z zagajników rozrzuconych na okolicznym terenie, a zimą lub w czas niepogody w przepastnej stodole, na ogromnym zakurzonym strychu domu, w rozległych piwnicach urządzonych wygodnie na wypadek, gdyby podczas tornada domownicy musieli na dłużej się w nich schronić, czy wreszcie w którejkolwiek z szop, schowków czy budynków gospodarczych mieszczących nieużywane maszyny i stare rupiecie. Niekiedy wytropiony i przyłapany na lekturze przez dziadka czy ojca byłem zmuszany podciągać się na drążku albo robić pompki i przysiady, ale muszę powiedzieć, że zniechęceni brakiem postępów z mojej strony rezygnowali szybciej, niż ja.
Szkoła, do której z rdzawo pylistej drogi biegnącej skrajem naszych pól zabierał mnie żółty autobus nie okazała się wcale takim koszmarem, jak można by się tego spodziewać po moich doświadczeniach z kuzynostwem. Miasteczko, chociaż wiejskie, miało swoją dolę inteligencji: lekarzy, weterynarzy, prawników, maklerów, wreszcie nauczycieli, których potomstwo przeważnie nie odznaczało się tężyzną fizyczną i było szykowane do objęcia w przyszłości podobnych zawodów. Wobec mnie, typowego „jaremy”, czyli wieśniaka, owa inteligencka progenitura zadzierała początkowo nosa, póki przy jakiejś okazji zdrowo im nie nachlustałem. Kiedy się rozniosło, że grypsuję, moje akcje i pozycja w klasie wzrosły. Ponieważ makitrę miałem nie od parady, lubili mnie także nauczyciele i w czasie sabatu, czyli wywiadówki, chwalili mnie przed Summer. Oczywiście Cyborg nie pokazał się nigdy w szkole, wstydząc się do mnie przyznać i podając za oficjalny powód tej niechęci swój wiek, z racji którego brano by go za mojego dziadka. Żyłem więc w pogardzie u męskiej części rodziny, mając w matce jedyną opokę i sojuszniczkę. Sądzę, że dlatego wyrosłem na monogamistę. Dosyć szybko pogodziłem się z myślą, że świat „prawdziwych mężczyzn” pozostanie dla mnie zamknięty, będąc jakimś zbiorowiskiem hermetycznych monad Leibniza (tyle tylko, że w przeciwieństwie do jego postulatu nie duchowych, a niezwykle fizycznych!), które postrzegają i kontemplują wyłącznie siebie. I jak monady mogą w jednej chwili zostać w całości unicestwione, tak mojego dziadka nagle trafił szlag. W jednej chwili siedział na ganku, huśtając się w wyplatanym bujanym fotelu, popijając piwo z butelki i kłócąc się z moją matką, którą swojsko nazywał leniwą krową, a ona jego jarym grymem, czyli starym głupcem, a w następnej gwałtownie poczerwieniał na twarzy, zachłysnął się piwem i skutkiem niewyhamowanego impetu fotela poleciał na pysk na wygładzone deski podestu. Butelka potoczyła się z hurkotem, roniąc strumień pieniącego się piwa, po czym sturlała się w rosnące przed gankiem róże. W pierwszej chwili Summer i ja wybuchnęliśmy śmiechem, ale potem, kiedy Terminator nie zerwał się na równe nogi, z przekleństwem na ustach, pojęliśmy, że sprawa jest poważna. Miałem dwanaście lat, nie byłem głupi.
Na czuwanie przy zwłokach zwaliło się całe miasteczko i okolice. A mówiąc „okolice”, mam na myśli farmerów i ich rodziny z obszaru o promieniu dwustu mil od naszej siedziby. Przylatywali nowoczesnymi aviogravami lub przyjeżdżali starymi, zgrzytającymi, klekoczącymi i dymiącymi pickupami, a niektórzy prosto z pola ciągnikami, od których odczepili tylko maszyny rolnicze. Kobiety miały przeważnie koktajlowe sukienki w pastelowych kolorach, koronkowe kapelusze i pantofle ma płaskim obcasie, a mężczyźni opięte, za małe już na nich ślubne garnitury, kowbojskie buty i stetsony; ci, których pogrzeb oderwał od pracy, zjawili się w roboczych drelichach, kraciastych koszulach i ciężkich buciorach. Podjazd i trawnik były zastawione pojazdami przypominającymi ekspozycję w muzeum transportu na świeżym powietrzu, a wśród owych eksponatów uganiała się dzieciarnia. Ja, rabarbar, czyli chudzielec w białej koszuli, czarnym garniturze, czarnych półbutach i krawacie musiałem tkwić w salonie blisko trumny i okazywać smutek. Honory domu czyniła moja matka i ciotki, gdyż ojciec nie nadawał się do niczego. Najpierw się upił, owładnięty grozą, jakby dopiero teraz dotarła do niego natura śmierci oraz fakt, że i on sam kiedyś umrze, a potem stał niemo w holu, podając rękę każdemu przybyłemu i przyjmując kondolencje okraszane przez kobiety matczynymi pocałunkami, a przez mężczyzn poklepywaniami po plecach, po czym mechanicznie jak cyborg pokazywał, żeby goście wchodzili dalej. Ci na chwilę zamierali na progu dzielącym hol od salonu, a potem przybrawszy jeszcze smutniejszy wyraz twarzy, jeśli to w ogóle było możliwe, powtarzali kondolencyjny rytuał wobec trzech córek Terminatora oraz Summer, chociaż bez oklepywania pleców. Na mnie mało kto zwracał uwagę. Zazdrościłem kuzynostwu, dzieciom April, Savannah i Muriel, że nie muszą tkwić w dusznym wnętrzu, ale – zdaniem matki – mieszkanie z dziadkiem pod jednym dachem czyniło ze mnie wnuka Nr 1, „najbliższego jego sercu”.
Żałobnicy – po złożeniu stosownego uszanowania zwłokom Terminatora ubranym w galowy mundur sierżanta amerykańskich marines, z białą czapką i przy orderach, leżącym w otwartej, robionej na zamówienie trumnie, bo nawet po śmierci, która obkurcza ludzi, dziadek wyrastał ponad przeciętność – przechodzili przez szeroko otwarte francuskie drzwi do ogrodu z tyłu domu, gdzie rozstawiono stoły z poczęstunkiem. Wreszcie, widząc, że nawet Summer, zajęta i zaaferowana, nie zwraca na mnie uwagi, wymknąłem się na zewnątrz, gdzie młodsi dobrali się już do coca-coli, lemoniady i ciast.
Maud miała na sobie szaro-niebieską sukienkę, była wyższa ode mnie i wyglądała cudownie. Jej blond włosy urosły; wijąc się puszyście, uginały się i rozdzielały na ramionach, z tyłu sięgając łagodnym łukiem łopatek, by z przodu lekko i faliście spocząć na dwóch cudownych wypukłościach, których rok wcześniej jeszcze nie miała.
Jeżeli kiedykolwiek przestałem ją kochać, to teraz zakochałem się ponownie. Była tym, co matka nazwałaby „dżagą”. Zachowywała się z chłodną wyższością, a na moje „cześć” odpowiedziała skinieniem głowy i spojrzeniem zarezerwowanym dla żaby krojonej tępym skalpelem w klasopracowni biologiczno-chemicznej. Chciałem, żeby kroiła mnie, z wyniosłą obojętnością; pragnąłem, żeby przeprowadziła moją wiwisekcję, byle tylko zechciała zwrócić na mnie uwagę i dotknąć mojego ciała – krwawiącego miłością, płaczącego oddaniem, śliniącego się tęsknotą.
Ugryzła tartinkę z tuńczykiem, skrzywiła się, otarła usta wziętą ze stołu papierową serwetką, zmięła ją i pogardliwym gestem rzuciła mi pod nogi.
– Wyrazy współczucia – powiedziała beznamiętnym tonem, odwróciła się i odeszła. Czternastoletnia zimna piękność południa.
Byłem załamany, zdruzgotany, a jednocześnie w jakiś masochistyczny sposób ekstatycznie szczęśliwy. Boleśnie rozgorączkowany, lecz zachwycony. Maud podeptała mnie, ale zauważyła. Zaszczyciła gestem i słowem, a jej pogardliwa wyniosłość uszczęśliwiła mnie bardziej, niż gdyby w kącie ogrodu pozwoliła mi dotknąć swoich rozkwitających piersi.
Uczestniczący w czuwaniu wysoki pastor miał zaskakująco krągłą małą żonę, która – ubrana jak on na czarno – toczyła się po trawniku niczym kula bilardowa po zielonym suknie stołu. Przypominała amsterdamską mieszczkę sprzed wieku i była niezwykle pogodna, jowialna i bezpośrednia. Wykonywała powolny skomplikowany karambol między żałobnikami, śpiesząc z dobrym słowem, głaszcząc po głowach dzieci, a nawet chwaląc fryzury i stroje nastolatek. Wreszcie, gdy burbon, steki i udka z kurczaka zrobiły swoje, kawalkada niedobranych pojazdów wyruszyła w stronę cmentarzyka, odległego o jakąś milę od zabudowań farmy. Terminator kupił ziemię z kilkudziesięcioma mogiłami poprzednich właścicieli i mieszkańców rancha. Omszale kamienie i najstarsze zmurszałe krzyże opatrywały częściowo zatarte hiszpańskie nazwiska oraz daty z osiemnastego wieku – aż dziw, że to się uchowało.
Trudno powiedzieć, czy dziadek Terminator i moja rodzina byli ludźmi wierzącymi, ale kiedy mieszka się w Pasie Biblijnym, to pewne rzeczy przyjmuje się jako oczywiste. Rodzice cię chrzczą, idziesz do konfirmacji, bierzesz ślub w kościele, w którym z kolei chrzcisz swoje dzieci, a wszystko to bez jałowych rozmyślań o Bogu, powodowany jedynie siłą tradycji. Kościół był instytucją, jak wszelkie inne – magistrat, urząd skarbowy, wodociągi czy wydział rolniczy. Wszędzie obowiązywały biurokratyczne zasady uzyskiwania zaświadczeń i zezwoleń, obarczone koniecznością wnoszenia opłat. Jedyna różnica polegała na tym, że kościół pełnił też rolę centrum społecznego, w którym raz na tydzień wszyscy mieli okazję się spotkać, żeby po nabożeństwie pogadać, wymienić się uwagami o pogodzie oraz o zawsze za niskich cenach skupu żywca i produktów rolnych, a także posłuchać plotek, których spragnieni byli zwłaszcza mieszkańcy odległych farm, takich jak nasza. Chrzciny, śluby i pogrzeby stanowiły okazję do ujrzenia dawno niewidzianych krewnych, liczących – w tym ostatnim wypadku – na spadek.
Kondukt żałobny Terminatora wyglądał osobliwie. Otwierał go potężny zielono-żółty traktor John Deere ciągnący platformę do zwożenia bel siana, na której spoczywała trumna spowita w amerykański sztandar. Za tą rolniczo-wojskową lawetą podążał wypożyczony na tę okazję bardzo dobrze mi znany żółty szkolny autobus wiozący pastora, pastorową i najbliższą rodzinę zmarłego, składającą się z syna, trzech córek, ich mężów oraz dziewięciorga wnucząt. Oniemiałego ze szczęścia, posadzono mnie obok Maud, która przez całą drogę wyglądała przez okno z takim zainteresowaniem, jakby jechała kolejką w Disneylandzie, a nie wśród łanów kukurydzy zasłaniających widok z obu stron drogi.
Za autobusem, we wzbitym przez niego rudym obłoku kurzu, jechały osobówki i odrapane pickupy, które tę chmurę pyłu jeszcze bardziej rozdymały, a na jej końcu i w górze, tam, gdzie rzedła, zamieniając błękit nieba w bury fiolet, wisiały buczące na małych obrotach aviogravy, niczym latające talerze Obcych przygotowujących się do ataku na luźną głowę komety, złożoną z ciągnika i szkolnego autobusu.
Bliskie jak nigdy sąsiedztwo Maud sprawiało, że pomimo włączonej w autokarze klimatyzacji pociłem się, a to z kolei powodowało, że ze wstydu i zdenerwowania wywołanych tym faktem pociłem się jeszcze bardziej. Wyobrażałem sobie, że Maud widzi moje odbicie w zakurzonej szybie, obserwuje krople potu na górnej wardze, na skroniach pod rondem małego czarnego stetsona, strużki wilgoci spływające po karku i wnikające pod coraz bardziej rozmiękły biały kołnierzyk, który – w mojej imaginacji – musiał już stać się szarym plugawym strzępem na szyi bezdomnego. Zdrętwiały ze strachu i zachwytu nie śmiałem się ruszyć, wyjąć chusteczki i wytrzeć twarzy, czoła, karku; wszak gestem tym potwierdziłbym swoją potliwą plugawość, nieczystość, odstręczającą ją niechybnie emocjonalną nieprawość, chociaż moje zapały miały wtedy jak najbardziej platoniczny charakter; chciałem jedynie wziąć Maud za rękę i trzymać ją przez całą milę jazdy za okrywającą się rdzawym pyłem flagą okrywającą trumnę dziadka. Pot mi to uniemożliwiał; nie wyobrażałem sobie, bym mógł zdobyć się na odwagę i dotknąć obiektu mego uwielbienia serowatą dłonią ociekającą serwatką. Trwałem więc w męczarniach zgrzany i z pałającymi i czerwonymi jak burak uszami, jak mniemałem, które musieli widzieć wszyscy siedzący z tyłu, nabijający się z pewnością z mojego uczucia do Maud i skrępowania.
Wreszcie dojechaliśmy na miejsce. Traktor, wystrzeliwszy w górę z rury wydechowej obłok czarnego dymu i sadzy zatrzymał się przed niskim wyszczerbionym kamiennym murkiem otaczającym cmentarzyk, a żółty autobus stanął za ciągnikiem, piszcząc hamulcami, po czym wysiedliśmy. Zdjąłem kapelusz, żeby się nim powachlować; suchy upał sprawił, że moja skóra obeschła.
– Dobrze się czujesz? – zapytała Summer, mierzwiąc mi w przelocie włosy dłonią. – Jesteś blady, jakbyś zobaczył ducha.
– Nic mi nie jest – odparłem ze złością, usuwając jak najszybciej głowę spod jej ręki, żeby nikt – to znaczy Maud – nie zauważył matczynego gestu świadczącego o tym, że nadal jestem dzieckiem.
Matka strzeliła wzrokiem ku mojej kuzynce i uśmiechnęła się domyślnie, powściągliwie.
– No, no – powiedziała. – Wyglądasz odlotowo w tym garniaku. Mój mały mężczyzna.
Chciała mi dodać odwagi, pewności siebie, ale przymiotnik „mały” sprawił, że jej dobre chęci spaliły na panewce. „Mały” plasował mnie niebezpiecznie blisko „Wypierdka”. Ze złością odwróciłem się i odszedłem. Widziałem, że Maud chichocze z innymi dziewczynami i byłem pewny, że śmieją się ze mnie.
Nasz zdalnie sterowany dźwig polowy zdjął z platformy trumnę dziadka i złożył ją w grobie wykopanym wcześniej przez zdalnie sterowaną koparkę – doszedłem do wniosku, że w kwestii chowania zmarłych jesteśmy niemal samowystarczalni. Pastor, wspomagany przez żonę, która przewracała mu kartki Biblii oraz miała pieczę nad innymi kościelnymi utensyliami, wygłosił mowę podnoszącą zasługi Terminatora dla kraju i rodziny, której wszystkich członków wymienił z imienia. Stałem w słońcu między ojcem i matką, dalej stały ciotki z mężami i dziećmi, a ja, zamiast myśleć o Terminatorze, który dziesięć lat temu huśtał mnie niezmordowanie na swojej bionicznej nodze, marzyłem szczeniacko o Maud, zaś o stanie mojego zdesperowania, zauroczenia i niedoświadczenia świadczyło to, że nie wiedziałem właściwie, o co mi chodzi, poza tym jednym, że widziałem nas zawsze razem – dwie sylwetki w nieokreślonej mlecznej mgle tęsknej szczęśliwości. Nie miałem pojęcia, co mielibyśmy ze sobą robić ani o czym rozmawiać – chciałem tylko do końca świata trzymać kuzynkę za rękę i gapić się na nią z cielęcym zachwytem i oddaniem.