Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Skąd wiadomo, że obca cywilizacja się z nami nie komunikuje, jeśli nie znamy sposobu ich komunikacji?Na tajemniczą planetę Psimę udaje się specjalna ekspedycja. Urządzenia wyczuwają tam obecność pokaźnych sił psychicznych, dlatego uczestnicy wyprawy mają nadzieję na nawiązanie kontaktu z zaawansowaną cywilizacją. Na miejscu odkrywają jednak jedynie piach, skały i wiatr. Ogólnego zawodu nie podziela tylko główny bohater, Rank. Po wyjściu ze statku przed jego oczami staje wizja współczesnego miasta. Pojawia się pytanie: czy to jego aparat poznawczy zawodzi, czy miejscowi mieszkańcy próbują skontaktować się z nim w tak wyrafinowany sposób?Powieść, obok filmu "Twaróg" Pier Paola Pasoliniego, stanowiła inspirację dla Piotra Szulkina do stworzenia scenariusza filmu "Ga, ga. Chwała bohaterom". Klasyczna powieść science fiction z pewnością zainteresuje fanów gatunku, na przykład miłośników twórczości Dariusza Domagalskiego czy Marcina Ciszewskiego. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 199
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Mirosław Piotr Jabłoński
Saga
Kryptonim Psima
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1982, 2022 Mirosław Piotr Jabłoński i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728492130
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Mojej Matce
— Rank! — głos jak trzask bicza. Suchy i krótki. Spałem. Spałem i chciałem tak trwać wiecznie. Świadomość napływała we mnie powoli, jakby kołysana lekkimi falami przyboju psychopola. Broniłem się przed nią ze wszystkich sił, blokowałem kanały, ale wiedziałem, że nie wygram. Automat też to wiedział i nie śpieszył się. Był pewien zwycięstwa, stoczył setki pojedynków takich jak ten. A ja walczyłem, chociaż byłem bez szans. Gdziekolwiek udało mi się wyprzeć narzucaną mi świadomość i odzyskać zajęty teren, uwolnić neurony i przesunąć blokadę dalej na zewnątrz, on od razu uderzał z przeciwnej strony. Jego reakcje były szybsze i gdy rzucałem się w nowym kierunku na ratunek zagrożonej wolności, atakował znów z innej pozycji.
— Rank!
Nie słyszałem. Walczyłem o możność wiecznego trwania bez snów, o możliwość nie-aktywności fizycznej. Ale to była walka z silniejszym ode mnie przeciwnikiem. Jakbym grał w szachy z arcymistrzem tej dyscypliny: każdy mój ruch obronny okupywany był ogromnymi stratami nie zajętego do tej pory pola mego mózgu.
Jeszcze miałem szansę. Ale szansę jedynie na dogrywkę. Należało nie dopuścić do opa-nowania przez automat głównego rdzenia kręgowego, otoczyć go blokadą i tak trwać. Czekać, aż automat zrezygnuje, wycofa moją świadomość, a wtedy cole znów będzie mogło mną za-władnąć. Automat próbował bodźców fizycznych.
— Rank! Przegrasz jak zwykle.
Dziwna rzecz to cole. Psychologowie twierdzą, że gdy automat odbiera nam pamięć i świadomość, w mózgu nie powinno nic pozostać. Przypomina on wtedy wyciśniętą gąbkę. Ale w tej pustce, jak w pustce kosmosu, dokonuje się akt kreacji. Powstaje cole, zajmująca miejsce opuszczone przez świadomość. Powstaje z niczego, jakby z samej materii mózgu, który nie mogąc się pogodzić z rolą owej gąbki, czekającej, kiedy zostanie znowu nasączona swoim „ja”, produkuje zastępczą świadomość. A ta, raz już zaistniawszy, nie chce ustąpić pola prawdziwej. Cole jest maleńkie, nie może wypełnić pustki powstałej na skutek zapisania świadomości na kryształach, ale obiegając nieskończoną ilość razy przez neurony, stanowi namiastkę bytu. Daje wrażenie myśli, dźwięku, światła i rozkoszy, przemierzając wielokro-tnie odpowiednie płaty mózgowe. Teraz nic nie czuję. Cole jest ściśnięte wokół rdzenia, broni się zaciekle, blokuje. A właściwie to ja walczę, bo teraz cole to ja.
— Rank, uważaj, przegrywasz!
Już jestem pokonany. Silniejszy impuls sterowany przez automat przedarł się przez blokadę, a za nim runął potop informacji zawartej w mojej komórce pamięciowej automatu.
Cole już nie istnieje, ale ja istnieję nadal.
— Rank!
To do mnie. Pilot James Rank na posterunku! Nie, przecież jeszcze śpię. Nie mogę być na posterunku. Leżę zapewne w przezroczystym cylindrze i czekam. Tak mi mówi pamięć, bo zmysły mam nadal zablokowane. Trwam. Czuję się jak zagubiona przesyłka na niezbyt ru-chliwym dworcu. Podróżni przechodzą obok, nie zwracając uwagi na leżącą paczkę. Czekam z nadzieją. że ktoś mnie może zabierze ze sobą, że nie będę musiał spędzać nocy na półce w przechowalni bagażu, ale nikt mnie nie zauważa. Podróżni śpieszą się, pociągi odchodzą, a ja stoję obok wahadłowych drzwi prowadzących na peron, potrącany przez nie od czasu do cza-su. Poczekalnia pustoszeje, powoli za oknami zapada mrok. Nad peronami zapalają się żółte kule, a we mnie pojawia się strach. Strach, że pozostanę tu nieruchomy do końca życia, a raczej do końca trwania.
— Rank! Za dziesięć minut wstaniesz!
Ten strach to nieodłączny atrybut ożywania. Gdy on się pojawia, to wiem, że tam, na zewnątrz mnie, pozostało jeszcze dziesięć minut, zanim moje ciało wstanie i zacznie działać. Strach nie mija. Potęguje się w miarę, jak upływa czas, gdy ja wciąż jeszcze mam zabloko-wane zmysły. To najgorszy moment. Za chwilę ja będę światem zewnętrznym. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Łatwiej jest mi być po prostu sobą i pamiętać, że na zewnątrz pracują automaty przywracające mnie do życia. Mój przezroczysty cylinder zawędrował teraz, pchnięty łapą podajnika, do wnętrza metalowego Golema, który ogrzawszy mnie, wypluje jak pestkę, po skonsumowaniu cylindra, stanowiącego moją tarczę przed światem. Ale nie spadnę jak pestka na trotuar i nie będę się walał w dostojnym gronie zapałek, niedopałków papiero-sów, ogryzków i brudnego piasku. Delikatne ręce manipulatorów z matczyną troskliwością złożą mnie niczym niemowlę na sunącym gdzieś w ciemność transporterze. Sterylny tunel, którym porusza się moje ciało, podobny jest do przewodu pokarmowego ogromnego gada, trawiącego powoli. Obdziera teraz mnie z kolejnych powłok izolacyjnych i fizjologicznych. Transporter skończył się i po małej pochylni z zielonego tworzywa (nie wiem, czemu pamię-tałem akurat, że z zielonego!) moje ciało spłynęło do okrągłego basenu, jakby żołądka tej maszynerii. Pławiony przez dziesiątki mackowatych wyrostków rozpuszczałem się, uzyskując powoli ludzkie kształty.
I znów mackowate wyrostki windują mnie gdzieś w górę, podając sobie kolejno moje ciało z jednego poziomu na drugi, aż, dosięgnąwszy otworu następnego tunelu, układają mnie na nowym transporterze. Tu, jak w jelicie bestii, masowany i przesuwany powoli do przodu, niczym ruchami robaczkowymi, maleńkimi krokami zbliżam się do końca tej wędrówki. Wchłaniam przeróżne promieniowania przywracające zdolność ruchową moim członkom, wystawiam się na mokre i promieniste natryski, aż w końcu niby przez ryj, z głośnym mla-śnięciem, którego jeszcze nie słyszę, ale o którym wiem, że jest, spadam w dół na miękką błonę.
— Rank! Koniec programu.
Światło! Miękkość! Mam odblokowane zmysły. Widzę nad sobą, na razie jeszcze nie-zbyt ostro, czarny ryj ekshaustora, z którego przed chwilą wypadłem. Na jego końcu faluje czarna błona, kurczy się i wydyma, jakby poruszana wewnętrznym oddechem. Znak, że auto-mat pracuje nadal i pozostali członkowie załogi, odbywszy tę samą co i ja drogę, zaczną spa-dać do sąsiednich kojców, oddzielonych od siebie przezroczystymi ścianami.
Leżałem nieruchomo, nagi, pod bezcieniowymi lampami i nie chciało mi się wstać. Wola mną jeszcze nie owładnęła, a raczej to ja sam broniłem jej wstępu odżegnując się od jakiegokolwiek działania. Po prostu byłem. Ruchy, które powinienem wykonać, były mi wstrętne przez samo ich istnienie. Ale na razie nikt ode mnie tego nie wymagał. Zamknąłem oczy. Błona, na której spoczywałem, falowała delikatnie, dając złudzenie kołyszącego się po-kładu jachtu; lampy wysyłające obok światła widzialnego także i najdłuższe fale promienio-wania podczerwonego napełniały mnie niemal płynnym ciepłem, niczym słońce, nie nagrze-wając jednocześnie otaczającego powietrza, które pozostawało chłodne i wilgotne.
Poddałem się temu wrażeniu. Niemal słyszałem, jak mój „jacht” tnie fale, pozostawiając za sobą spienione, białe warkocze kilwateru i zmierza wprost do niewidocznego jeszcze atolu. Jedynie palmy, wyrastające jakby wprost z oceanu, wskazywały miejsce mojego małego portu. Zapach morskiej wody i rozgrzanych desek pokładu wzbudził we mnie uczucie głodu. Tym natarczywiej więc wypatrywałem swej przystani, gdy nagle mokry, mlaszczący dźwięk zburzył moje marzenia...
Zniknęło moje widzenie, pozostało jedynie fizyczne uczucie głodu,. Otworzyłem oczy. Z czarnego ryja, zwieszającego się w sąsiednim pomieszczeniu, wypadło czyjeś zaróżowione ciało i legło bezwładnie na falującym podłożu. To Jol. Leżała nieruchomo tak jak i ja, wpa-trzona bezmyślnie w lampy. Po chwili zamknęła oczy. Wszystko to było powtórzeniem moich zachowań. Na pewno i myśli mieliśmy bardzo podobne. Stymulował to niejako sam fakt prze-budzenia przebiegającego zawsze jednakowo. Ale nie zastanawiałem się nad tym dłużej, ponieważ zauważyłem nad sobą jakiś ruch, pełzanie świetlnych refleksów, i oto z góry zjechał przezroczysty klosz i, mieniąc się w świetle różnymi kolorami, przylgnął do znieruchomiałej nagle błony, otaczając mnie ze wszystkich stron. Poczułem lekkie drgnięcie i klosz wraz z wyciętym krążkiem podłoża, który przylegał do niego szczelnie jak bibułka do wilgotnego obrzeża kieliszka, uniósł się na powrót do góry.
Zapadła ciemność. Nie widziałem nic wokół siebie i tylko lekkie drżenie windy utrzy-mywało mnie w przekonaniu, że nadal się poruszam. Kiedy znowu mogłem widzieć, spostrze-głem, że znajduję się w dobrze mi znanej części statku, zwanej w naszym żargonie „przedsio-nkiem grobowca”. Tu zaczynała się i kończyła dla nas każda podróż.
Spoczywałem na posłaniu, jakich kilka jeszcze znajdowało się pod ścianami pomie-szczenia, i zdawałem sobie sprawę z tego, że teraz już bezwzględnie będę musiał zacząć dzia-łać. Poruszyłem głową. Ruch mój był niezdarny, rozłożony na etapy, jakby go wykonywał zacinający się mechanizm. Jednocześnie samo jego zaistnienie napełniło mnie dawno nie zna-nym uczuciem oczekiwania na spełnienie się czegoś wielkiego. Zamarłem czekając na to szczęście, ale ono, jakby spłoszone moim bezruchem, odpłynęło, pozostawiając po sobie nie-dosyt i wrażenie czegoś utraconego.
Zgiąłem rękę w łokciu i podniosłem ją do góry. Dreszcz, jak prąd elektryczny, przebiegł mnie całego, jednocześnie ręka zupełnie mi nieposłuszna wzniosła się na całą swą długość i zawisła nade mną. Zapomniałem już widocznie, jak należy się posługiwać własnym ciałem i odzwyczaiłem się od niego, bo ręka bez żadnego z mojej strony wysiłku nadal utrzymywała się w poprzedniej pozycji i nie mogłem na powrót ułożyć jej na posłaniu. Dałem za wygraną. Teraz nogi. Sprawowały się o wiele lepiej. Podniosłem je kilkakrotnie i opuściłem, dochodząc do wniosku, że panuję nad nimi całkowicie. Nie mógłbym, co prawda, jeszcze na nich stanąć ani chodzić, ale mogłem już usiąść. Ręka, znowu bez mojej interwencji, opadła gwałtownie, jakby pękły podtrzymujące ją linki. Dopiero teraz poczułem ją naprawdę i wykonałem palca-mi kilka ruchów.
Zastanowiłem się nad tym, że cały czas oddycham bez pomocy automatu. Widocznie centralny układ nerwowy sprawował się lepiej od reszty i zawiadywał normalnie wszystkimi organami wewnętrznymi. Przekornie chciałem wstrzymać oddech, aby sprawdzić, czy tak jest istotnie, ale przypomniałem sobie rękę, której nie mogłem położyć ani rozprostować i przezo-rnie dałem spokój tym pomysłom. Poruszałem się coraz sprawniej, zginałem i rozprostowy-wałem kończyny, ucząc się znowu nimi władać. Teraz jak najszybciej chciałem wstać. Moto-rem mojego postępowania było wzmagające się uczucie głodu. I chociaż wiedziałem, że u kresu moich wysiłków nie czeka mnie wcale uczta Lukullusa, a wręcz przeciwnie, skromne danie, nie ustawałem w wysiłkach. Byłem tak zajęty sobą, że dopiero po dobrej chwili przy kolejnym obrocie ciała dostrzegłem, iż nie jestem sam. Na posłaniu w rogu pomieszczenia ktoś bardziej niż ja zaawansowany w tej przywracającej życie gimnastyce, a więc i wcześniej przybyły, usiłował usiąść. Wyglądało to może i śmiesznie, ale nie dla kogoś, kto sam przed chwilą nie mógł zmusić do posłuszeństwa własnej ręki.
W dalszym ciągu widziałem nieostro (choć wzrok poprawiał mi się z minuty na minu-tę), więc z powodu oddalenia nie mogłem rozpoznać, kto to jest. Widziałem jedynie różową sylwetkę, która leżąc w poprzek posłania usiłowała podnieść tułów, podpierając się wciąż je-szcze niesprawnymi rękoma. Ale ramiona rozjeżdżały się po śliskiej materii, na której spo-czywała, i tułów z cichym klaśnięciem opadał do pierwotnej pozycji. Wreszcie przy którejś próbie, poprzedzonej silniejszym od innych zamachem, tułów utrzymał pionową pozycję i tak już pozostał, kiwając się nieznacznie na boki. Wyglądało to tak, jakby człowiek ten się mo-dlił, oddając dziwne, bokiem wykonywane ukłony.
Dopiero teraz go poznałem. To był komandor Dorner, nasz dowódca.
Odwróciłem wzrok. Nie byliśmy już sami. Na sąsiednim posłaniu, tuż obok mnie, leżała Jol i wykonywała niezdarne ruchy nóg. Jej przybycie, tak jak i moje dla Dornera, stanowiło sygnał, iż powinienem spróbować wstać. Przewróciwszy się na bok na samym brzegu posła-nia, opuściłem nogi i podpierając się obiema rękami naraz z jednego boku windowałem się wzwyż. Nogi, stanowiące przeciwwagę w całej tej operacji, pomagały mi odciążając ramiona i ciągnąc za sobą nieposłuszny korpus. Głowa chwiała się przez cały czas na boki jak pijane-mu satyrowi, ale nie zwracałem na to uwagi. Odepchnąłem się gwałtownie rozprostowując ramiona i oto siedziałem. Omal się co prawda nie przewróciłem, bo nie oceniwszy dokładnie siły potrzebnej do odepchnięcia, włożyłem w nie całą energię. Ale przywarłem mocno bosymi stopami do porowatej powierzchni podłoża i zatrzymałem swój wahadłowy ruch, upodabnia-jący mnie do dziecięcej wańki-wstańki. Siedziałem. W tym czasie Dorner, którego widziałem już zupełnie ostro, wstał i posuwał się ostrożnie w stronę wyjścia z zajmowanego przez nas pomieszczenia.
Nie zwracaliśmy na siebie większej uwagi, byliśmy zbyt zobojętniali jeszcze na wszy-stko, na całą otaczającą nas rzeczywistość, aby interesowało nas wzajemne zachowanie się. Był mi zupełnie obojętny fakt, że oto nasz dowódca, komandor Dorner, nieporadny jak małe dziecko, zmierza krokiem lunatyka przed siebie z takim wysiłkiem i skupieniem woli, jakby kroczył po linie rozwieszonej między dwoma wieżowcami. Dla kogoś postronnego widok ten byłby niecodzienny, śmieszny nawet, ale dla mnie, znajdującego się w takiej samej sytuacji, mającego za chwilę podjąć te same działania, było to czymś tak naturalnym, jak procesy fizjologiczne zachodzące w moim organizmie.
Jol, tak samo zajęta sobą jak ja przed chwilą i nie zwracająca na nas uwagi, zaczęła siadać. To był drugi sygnał. Należało wstać. Dorner zniknął już w otworze komunikacyjnym, jednocześnie dołączył do nas, przybyły przed chwilą tą samą co i my drogą, Brent. Byliśmy więc niczym produkty na wielkiej taśmie fabryki wytwarzającej zdrowych, normalnych ludzi. Podałem tułów do przodu, uważając jednocześnie, by nie polecieć na twarz; pomagałem so-bie, ile się tylko dało, rękami, potem oderwałem pośladki od posłania i wolniutko prostowa-łem swoje ciało. Stałem. Lekko rozstawione stopy chroniły mnie przed upadkiem na boki, chwiałem się jednak niebezpiecznie do przodu i do tyłu. Amplituda tych wahnięć stawała się z każdą sekundą większa, biodra wypychało mi coraz bardziej do przodu. Jedynym ratunkiem przed upadkiem było zrobienie kroku. Jednocześnie, cały chwiejący się i drgający z wysiłku, wzdragałem się przed tym ze wszystkich sil. Rozum walczył z przeczuciem, które mówiło mi, że jeżeli w tak beznadziejnej sytuacji oderwę nogę od podłoża, to runę bezapelacyjnie. Jednak musiałem się zdecydować. Gdy następny przechył przegiął mnie całego w przód, przesunąłem tam prawą nogę. Nadal stałem, I jeszcze jeden krok. Poruszałem się jak marionetka, jak nakręcana kukła sterowana określonym układem sprężyn i kółek, a nie swoim własnym mózgiem. Powoli, krok za krokiem, posuwałem się do otworu, w którym zniknął Dorner. Znalazłem się na korytarzu. Zanim jeszcze jednak przekroczyłem próg, kątem oka dostrze-głem Jol, która już usiłowała wstać.
Postać Dornera majaczyła przede mną w mrocznym korytarzu. Posuwaliśmy się jeden za drugim w odległości jakichś trzydziestu metrów, wykonując jednocześnie te same mecha-niczne ruchy, jakbyśmy byli poruszani jednym motorem. Dziwnie musiał wyglądać ten marsz dwóch nagich postaci poruszających się z gracją dopiero co ożyłych homunkulusów. Szliśmy środkiem parabolicznie sklepionego korytarza nie zatrzymując się ani na moment w swym upiornym, jakby ze złego snu wyjętym marszu.
Zdawałem sobie sprawę z tego, że zapewne już i Jol dołączyła do naszego panopticum, ale podobnie jak Dorner, nie obejrzałem się. Wyczuwałem tylko jej obecność, wiedziałem, że jej ciało, tak samo nieposłuszne jak i nasze, porusza się w tym samym bezgłośnym, mono-tonnym rytmie.
Korytarz rozwidlał się. Widziałem jasno oświetlone jego dwa rozgałęzienia. Blask sączył się stamtąd coraz silniejszy, aż objąwszy nasze sylwetki, upodobnił je w kolorze do miedzianych posągów.
Dorner i ja poszliśmy w lewo. Po chwili zniknął mi z oczu wstępując w mroczną niszę, która była przedsionkiem do jego segmentu mieszkalnego. Poszedłem dalej. Jeszcze dwadzie-ścia kroków i ja w taki sam sposób zniknąłem z oczu swoim następcom, w których domyśla-łem się Jol i Brenta. Gdy wszedłem do niezbyt obszernego pomieszczenia, rozbłysło światło. Standardowe sprzęty, w jakie były wyposażone wszystkie nasze segmenty, wydały mi się, nie wiedzieć czemu, bardzo bliskie i jakieś domowe. Jednocześnie mózg mój porównywał zastaną rzeczywistość z zapamiętanym obrazem, jaki się w nim utrwalił przed zaśnięciem i przechowywany w kryształach automatu stanowił obiektywny obraz sytuacji sprzed kilku lat. Tak jak tekst zapisany na taśmie magnetofonu nie ulega zmianie na skutek jego przechowy-wania, tak i sama informacja zapisana na kryształach, pozbawiona ewolucyjnej działalności wyobraźni, przeinaczającej zapamiętane obrazy z przeszłości, pozostaje trwała i niezmienna.
Moja sylwetka odbijała się w mlecznej płycie oddzielającej ten pokój od reszty pomie-szczenia. Poszedłem tam, wodząc dłońmi po ścianach i sprzętach, jakby po twarzy ukochanej kobiety, ucząc się w ten sposób ich kształtu, zapachu, dotyku. Mleczna płyta rozsunęła się przede mną z cichym szmerem. Za nią znajdowała się sypialnia i łazienka. We wnęce ścien-nej, zastępującej szafę, wisiały kombinezony, jakie nosi się na statku. Wziąłem jeden, nastę-pnie z podajnika, który już przygotowany na moje pojawienie się mrugał zielonym oczkiem, wyjąłem komplet jednorazowej bielizny i zacząłem się ubierać. Zauważyłem przy tym, że moje ruchy stały się płynniejsze, bardziej skoordynowane. Nie składały się jak przedtem z kilku prostych działań, coraz lepiej też oceniałem odległość i siłę, z jaką należało wykonywać poszczególne czynności. Mimo wszystko ubranie się zajęło mi sporo czasu. Zwłaszcza jedno-częściowy kombinezon, w który należało się ni to wśliznąć, ni to wsunąć, przysporzył mi wiele kłopotu. Wreszcie się z tym uporałem. Spocony, ale zadowolony z siebie, usiadłem w głębokim fotelu.
Poczułem, że jestem głodny. To był trzeci sygnał. Zajęty działaniem zapomniałem o potrzebach swego organizmu, których ten domagał się z bezwzględnością ściskającą mój żo-łądek. Przysunąłem się razem z fotelem do niewielkiego blatu z kremowego tworzywa, który w rogu pokoju wyrastał ze ściany na kształt drzewnej huby. Z jego prawej strony znajdował się szereg różnokolorowych przycisków. Ale dzisiaj interesował mnie tylko jeden: czerwony, umieszczony najwyżej. Wcisnąłem go. Z podajnika w blacie wysunął się kubek z purpurową cieczą. Obok niego na plastykowym krążku leżały staniolowe kapsułki wielkości naparstków. Rozerwałem je wszystkie i kolejno wsypałem ich zawartość do naczynia. Zamieszałem. Krwawy płyn zaczął się burzyć i musować jak woda po wrzuceniu wapna. Pęcherzyki gazu co chwilę wydobywały się z falującej zawartości kubka. Nie patrząc na to dłużej wychyliłem jednym haustem jego zawartość. Jakby płynny ogień wlał mi się w gardło! Byłem na to przy-gotowany, ale łzy stanęły mi w oczach. Zacisnąłem mocno powieki i tak trwałem. Kalory-zowany eliksir mający przywrócić pełną sprawność moim członkom przypominał w smaku raczej piekielną mieszankę, którą diabli powinni poić grzeszników w piekle. Czułem jakby roztopiony ołów, przesuwający się w moim wnętrzu wciąż niżej i niżej, spalający coraz to nowe organy. Siedziałem bojąc się poruszyć, aby nie spotęgować i tak już trudnego do opano-wania bólu.
Po pięciu minutach zacząłem oddychać, po kilku następnych odważyłem się otworzyć zalane łzami oczy i stwierdziłem, że działanie diabelskiego płynu, przynajmniej to, które czu-łem, ustało. Odetchnąłem głębiej. Nic. Poruszyłem się nieznacznie. Nadal nic mnie nie piekło ani nie paliło. Czułem się jakiś oczyszczony, jakby wypalony przez ten wewnętrzny ogień — lekki. Jeszcze chwila, a byłbym uleciał w przestworza, tak wydawałem się sobie podobny do anielskiej istoty. Ujawniła się cała alegoria mego stanu, wiodąca mnie z piekła via czyściec do raju.
Jednocześnie poczułem się senny. To był czwarty sygnał.
Całe moje ożywienie zniknęło, jak po ustaniu działania narkotyku. Nie byłem już gło-dny, chciałem tylko spać. Wstałem z fotela i zataczając się lekko pod wpływem odurzających składników eliksiru dobrnąłem do posłania. Udało mi się jeszcze pozbyć krępującego mnie kombinezonu i wśliznąłem się pod chłodny pled. Jego dotyk przyprawił o drżenie rozpalone ciało. Światło przygasło automatycznie, ale tego już nie widziałem. Ogarnął mnie bezwład tak doskonały jak wtedy, gdy przebywałem w komorze przetrwalnikowej. Zgasły wszystkie moje zmysły, zgasła świadomość, pozostała jedynie podświadomość, a z nią — sny.
To nie było żadne ze znanych mi miast. Szedłem przez jego puste ulice i na darmo wypatrywałem jakichś znajomych fragmentów dzielnic, ulic czy domów. Bezludne parki, skwery — wszystko to było mi zupełnie obce. Jednocześnie wiedziałem, że jest to na pewno miasto na Ziemi, tylko ja po prostu do tej pory w nim jeszcze nie byłem. Po ulicach jeździły przez nikogo nie kierowane samochody. Autobusy, tramwaje, wszystkie pomalowane na krzykliwe kolory, zatrzymywały się na pustych przystankach. Drzwi się otwierały i nikt nie wsiadał ani nie wysiadał. Dzwonek. Drzwi się zamykają i upiorny pojazd bez kierowcy i bez pasażerów rusza w dalszą podróż. Na pobliskim skrzyżowaniu migała jakby od niechcenia sygnalizacja świetlna. Zapala się czerwone światło. Pojazdy zatrzymują się posłusznie, by przepuścić nie istniejących przechodniów. Światło zielone — samochody bezgłośnie ruszają dalej. Całe to milczące, wyludnione miasto robiło na mnie upiorne wrażenie, chciałem się jak najszybciej stąd wydostać. Zawędrowałem na zaśmieconą wysepkę tramwajową i gdy nadje-chał tramwaj, wsiadłem do niego popychany dziką chęcią samozagłady. Byłem zachwycony aż do obrzydliwości. Jakieś dziwne siły walczyły we mnie. Bałem się tego pojazdu, bałem się, że nie zechce mnie ze swego wnętrza nigdy wypuścić, a jednocześnie drżałem cały od prze-wrotnej chęci szkodzenia samemu sobie. Był to stan dla mnie niepojęty i bardzo przykry. Skuliłem się cały w oczekiwaniu tego plugawego, psychicznego orgazmu, ku jakiemu popy-chały mnie te niezrozumiałe chcenia. Tramwaj ruszył. Ponieważ nie słychać było najlżejszego nawet dźwięku ani nie czuło się drgania pojazdu, jakby zawieszonego na magnetycznej podu-szce, podróż ta wyglądała groteskowo. Jakby za oknami wozu przewijała się ogromna taśma z wymalowanymi na niej budynkami, drzewami, przystankami i pojazdami zmierzającymi w różnych kierunkach. Przypominało to dziewiętnastowieczne amerykańskie Najdłuższe Obrazy Świata czy też technikę wykonywania filmów w warunkach studyjnych, w których bohater nie ruszając się z miejsca mknie w swoim pojeździe ku podziwowi widzów, z szybkością mrożącą krew w żyłach.
W moim mózgu nagle coś się odblokowało. Usłyszałem szum elektrycznego motoru, zgrzytanie kół mojego wehikułu na zakrętach, czułem wstrząsy i drgania spowodowane zuży-ciem się torowiska. Tramwaj jechał coraz szybciej, coraz krócej stawał na przystankach, drzwi przestały się otwierać, wreszcie już tylko zwalniał w odpowiednich miejscach. Poczu-łem okropny, atawistyczny lęk.
Spojrzałem w okno. Szybkość, z jaką się poruszałem, zmieniła miasto w jedną szarą smugę, która uciekała do tyłu w szalonym tempie. Zdrętwiałem cały. Strach żelazną ręką ści-skał gardło, oczy zaczęły wychodzić mi z orbit. Nagle tramwaj zaczął zwalniać, szara smuga za oknem zamieniła się z powrotem w budynki, latarnie i drzewa. Odetchnąłem. Tramwaj kie-rowany niewidzialną dłonią zatrzymał się i drzwi otworzyły się zachęcająco. Wyskoczyłem z nich jak z katapulty, nawet nie oglądając się za siebie. Stałem na tej samej wysepce co i przedtem. Zrobiłem więc koło albo w ogóle nie ruszałem się z miejsca. To drugie przypu-szczenie było bardziej prawdopodobne. Rozglądałem się bezradnie wokół. Miasto nie zmieni-ło wyglądu. Szare, wielopiętrowe kamienice wznosiły się w pochmurne niebo. Za nimi w od-dali, pewno w centrum, widać było wysokie wieżowce lśniące aluminium i szkłem. Chciałem tam dotrzeć, żeby obejrzeć z góry to bezludne miasto, ale najpierw postanowiłem zobaczyć kilka pobliskich domów. Zwłaszcza jeden, wyglądający, jakby dopiero w tej chwili opuścili go mieszkańcy, przykuł moją uwagę. W oknie na trzecim piętrze powiewała firanka, a rama okienna poruszana wiatrem, którego w ogóle nie czułem, trącała raz za razem stojącą na środku parapetu doniczkę z fikusem. Jak wszystko do tej pory, oprócz tramwaju, tak i to dzia-ło się bezgłośnie.
Przebiegłem przez ulicę. Samochody jechały nie zatrzymując się, jakbym ja nie próbo-wał przejść, musiałem więc uważać, żeby mnie nie potrąciły. Uskoczyłem przed ostatnim, przebiegłem w skos trotuar i wpadłem do sieni budynku, gdzie uderzył mnie zapach stęchli-zny, jaki panuje w długo nie sprzątanych klatkach schodowych. Staroświecka winda, porusza-jąca się w okratowanym szybie, nie działała. Przeskakując po kilka stopni pognałem na górę. Na trzecim piętrze zatrzymałem się niezdecydowany, usiłując przypomnieć sobie usytuowa-nie owego okna z firanką i fikusem i skojarzyć to położenie z rozkładem trojga drzwi znajdu-jących się na podeście. Zdecydowałem, że będzie to prawdopodobnie środkowe mieszkanie, i nacisnąłem klamkę. Drzwi ustąpiły bezgłośnie ukazując mroczny i wąski korytarzyk, na ko-ńcu którego znajdowały się następne drzwi. Otwarłem i tamte. Tak, to był ten pokój. Firanka nadal powiewała, nie poruszana najlżejszym nawet podmuchem, rama okienna w dalszym ciągu kołysała się na zawiasach, tylko doniczki z fikusem już nie było. Podszedłem do okna, wychyliłem się i spojrzałem w dół. Leżała na chodniku. Rdzawe skorupy na efektownie rozbryźniętej czarnej ziemi. Dalej spoczywał zielony wiecheć, w którym domyślałem się owego fikusa, któremu, sam przed sobą nie przyznając się do tego, pospieszyłem na ratunek. Zamknąłem okno i odwróciłem się. Zlustrowałem pokój. Banalne, trochę staroświeckie sprzę-ty, kanapa, etażerka, na niej kilka książek. Tytuły nic mi nie mówiły. Porcelanowy duży wa-zon, kilim na ścianie. Typowe drobnomieszczańskie mieszkanie sprzed kilku wieków. Rozej-rzałem się jeszcze raz i wyszedłem. Do śródmieścia dotarłem po półgodzinie uporczywego marszu. Kierowałem się jedynie widokiem górujących nad miastem wieżowców, więc droga zajęła mi nadspodziewanie wiele czasu. Kluczyłem, wielokrotnie zawracałem, zapędziwszy się w ślepe uliczki tonące w zieleni. Z usług komunikacji tego upiornego miasta wolałem już, nauczony doświadczeniem, nie korzystać, chociaż nadal mijało mnie wiele pojazdów, goto-wych mnie zabrać. Brak jakiegokolwiek dźwięku stawał się wręcz nie do zniesienia. Porusza-jące się bezgłośnie pojazdy zaczynały mnie denerwować swoją bezszelestną obecnością. Zda-wać by się mogło, że i ja, i miasto znajdujemy się w doskonałej próżni, i choćbym je z ziemią zrównał, mając oczywiście odpowiednie środki po temu, nie wydobyłbym z niego ani jednego dźwięku.
Zacząłem biec.
Zakurzone, obojętne fasady domów mijały mnie, a ja nie ustawałem w swym pędzie, chociaż serce z wysiłku podchodziło mi do gardła. Wreszcie, po przebiegnięciu kilku ulic, dopadłem marmurowego podjazdu pierwszego z grupy drapaczy chmur, błyszczącego lustrza-nymi szybami na kształt miedzianej wieży. Bank. Wkroczyłem do hallu. Obrotowe drzwi wypluły mnie na wprost wind. Nie oglądałem się na urządzone z przepychem wnętrze ani na wznoszące się nade mną, na wysokości kilku pięter, sklepienie. Co innego zaprzątało moją uwagę. Oto z pięciu wind jedna stała otworem, jakby czekając na mnie, podczas gdy cztery pozostałe jeździły, podobnie jak pojazdy, kierowane przez niewidzialnego windziarza i za-trzymując się co kilka pięter zabierały nie istniejących pracowników biurowych. Drzwi windy zamknęły się przede mną, jakby zniecierpliwione przedłużającym się oczekiwaniem na moją decyzję. Winda wjechała bez zatrzymywania się na osiemdziesiąte piąte piętro, najwyższe, i wróciła. Drzwi rozsunęły się na powrót. Cała ta demonstracja wyglądała tak, jakby służyła przekonaniu mnie, iż nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo w jej wnętrzu. Wsiadłem. Poczu-łem lekkie przyśpieszenie, jakie towarzyszy startowi wind szybkobieżnych, i już po chwili byłem na górze. Wysiadłem. Poszedłem na prawo. Nie wiedziałem, w którą stronę mam się udać, aby dojść na taras znajdujący się na dachu budowli, ale przypuszczałem, że korytarz, w którym teraz byłem, obiega cały ten poziom dookoła. Prędzej czy później musiałem więc dotrzeć do schodów. Jakoż za pierwszym zakrętem zobaczyłem wahadłowe drzwi, po których przekroczeniu znalazłem się w metalowej klatce schodowej, zapewne awaryjnej. Jeszcze około dwóch pięter dzieliło mnie od tarasu. Stalowe drzwi prowadzące tam zastałem otwarte i oto byłem na szczycie wieżowca.
Podszedłem do balustrady. Z tej wysokości miasto wyglądało zupełnie normalnie. Poru-szające się pojazdy sprawiały wrażenie zwykłego, codziennego ruchu. Brak ludzi, stąd i tak niemożliwych do dostrzeżenia, nie raził postronnego obserwatora, jakim byłem. Nawet nieo-becność dźwięku można było sobie wytłumaczyć znaczną odległością od jezdni. Maleńkie samochodziki niczym mrówki sunęły powoli ulicami, migając od czasu do czasu światłami i zatrzymując się na skrzyżowaniach. Poszedłem do przeciwległej balustrady. Stąd roztaczał się widok na bogate centrum. W pewnej chwili dostrzegłem, sądząc po jaskrawym lakierze karo-serii, taksówkę, która, podjechawszy pod hotel, zatrzymała się i, otworzywszy drzwiczki, wypuściła nie istniejącego pasażera. Odwróciłem się. Po lewej stronie wznosił się nade mną na wysokość jakichś czterdziestu pięter lśniący bielą budynek linii lotniczych. To on był wła-ściwie celem mojej wędrówki, ale odległy w linii powietrznej o zaledwie kilkaset metrów od miejsca, w którym się znajdowałem, był praktycznie poza moim zasięgiem. Musiałbym zużyć dodatkowo pół godziny, żeby do niego dotrzeć.
Podążyłem do wind. Gdy znalazłem się na dole, dostrzegłem stojący na podjeździe samochód. Wyglądało na to, że był jednym z nielicznych pojazdów, które nie brały udziału w tej bezsensownej gonitwie po ulicach upiornego miasta. Nagle pomyślałem, że warto by zwie-dzić dzielnice peryferyjne. Kierowany tymi wciąż niezrozumiałymi dla mnie samego, impu-lsami wsiadłem, zajmując miejsce kierowcy. Samochód ani drgnął. Wrzuciłem bieg i wykrę-cając kierownicę nacisnąłem gaz. Pojazd ruszył i posłuszny na razie mym żądaniom pognał przed siebie. Nie byłem w stanie nawet się zdziwić. Jechałem ulicami w towarzystwie pustych, przez nikogo nie kierowanych aut, zatrzymywałem się jak one przed przejściami dla pieszych i hamowałem gwałtownie widząc zmieniające się światła na skrzyżowaniach. Samo-chód reagował z opóźnieniem, jakby posłuszny raczej mojej woli niż fizycznym działaniom. Ulice stawały się stopniowo coraz węższe i brudniejsze, domy, przeplatane od czasu do czasu niskimi barakami (hurtowniami czy magazynami?) były coraz niższe i bardziej zaniedbane. Zbliżałem się do rzeki, która, jak to zaobserwowałem z wieżowca, wielkim zakolem odcinała z miasta mniej więcej jedną czwartą jego powierzchni, oddzielając, niczym wrzód, dzielnicę slumsów od zdrowego i zadbanego śródmieścia. Miejsce domów mieszkalnych zajęły nadrze-czne magazyny, składy złomu, drzewa i rozmaitych artykułów przemysłowych. Druciane sia-tki z zardzewiałymi metalowymi tabliczkami, które ogłaszały wszystkim, kto dzierży prawo własności do tych terenów, otaczały centra „biznesu” na wzór zasieków. Zatrzymałem się. Wysiadając, kopnąłem leżącą w rynsztoku puszkę. Potoczyła się w dół opadającej stromo w stronę rzeki ulicy bez jednego dźwięku. Strzeliłem z całej siły drzwiczkami wozu. Cisza. Dałem spokój tym eksperymentom.
W miejscu, gdzie wysiadłem, monotonię drucianych płotów ożywiały dwa czteropiętro-we budynki z powypalanymi jak po pożarze oknami. Czerwone płaty cegły odsłoniętej po odpadnięciu tynku, który, popękany od żaru, leżał na trotuarze, podobne były do krwawych ran. Na bocznych ścianach obu domów znać było ślady po rozbiórce trzeciego, mniejszego budynku, który stał między nimi. W nim to zapewne wybuchł pożar, bo został wyburzony, a gruz wywieziono stąd ciężarówkami, po których zostały głębokie ślady kół na trawniku i zrujnowane płytki chodnika. Uważając, by nie wpaść do pozostałych po nim piwnic, wsze-dłem na pogorzelisko i stanąwszy twarzą do rzeki, wyciągnąłem w bok ramiona, jakby usiłu-jąc dotknąć odległych, poparzonych ścian. Natężyłem się cały i oto poczułem, że rosnę; ręce, teraz z każdą sekundą dłuższe, sięgnęły murów i stopiły się z nimi. Czułem, jak moje oczy dzielą się na prostokątne okna z firankami i pelargoniami w podokiennych skrzynkach i wi-działem tymi oknami-oczyma rzekę i płynące po niej barki. Fruwające firanki przesłaniały mi co chwilę widoczność, ale byłem już zajęty czym innym. Moje żyły, nerwy, przewód poka-rmowy — wszystko to zmieniło się w sieć wodociągową, elektryczną i w kanalizację. Byłem zdumiony własną przemianą, a jednocześnie przerażony i zafascynowany. Dostrzegłem samo-chód, którym przyjechałem. Niby porzucona przez dziecko zabawka stał tuż przy krawężniku. Zapragnąłem wsiąść do niego i jechać, gdzie mnie oczy poniosą. Szarpnąłem się raz i drugi, mocując się z własną siłą, ze skuwającymi mnie murami, którymi byłem, i nagle czując, jak pękają, a ja rozsypuję się w gruzy — obudziłem się.