Gdy ucicha ocean - Renata L. Górska - E-Book

Gdy ucicha ocean E-Book

Renata L. Górska

0,0

Beschreibung

Przyroda bywa zwodnicza - piękno krajobrazu odwraca uwagę od trudnych relacji i skomplikowanych problemów lokalnej społeczności. Gdy Nadia dostaje propozycję awansu, nie waha się długo. Konieczność przeprowadzki to świetna okazja, by odciąć się od przeszłości, interesownej rodziny i nielojalnego ex-męża. Zresztą perspektywa zamieszkania w Bretanii, nad samym Atlantykiem, wydaje się bardzo kusząca! Nowe obowiązki okazują się jednak dość niewdzięczne, a zawodowe komplikacje nakładają się na duszną atmosferę portowej miejscowości, gdzie wśród rybackich domków i urokliwych klifów kryje się wiele tajemnic. Buntownicze wybryki nastoletniej Zoé czy przemyt narkotyków - to tylko kilka problemów, w które zostanie wplątana bohaterka. Czy Nadia odzyska osobistą równowagę w kraju, nad którym wisi widmo terroryzmu i trwa kryzys uchodźczy? Strzał w dziesiątkę dla miłośników powieści obyczajowych osadzonych w zachwycających sceneriach - w stylu książki "Irlandzki sweter" Nicole R. Dickson.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 660

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Renata L. Górska

Gdy ucicha ocean

 

Saga

Gdy ucicha ocean

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2016, 2024 Renata L. Górska i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727165851 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Edwardowi – z miłością

Wstęp

Zając należy do tego, kto go złapie. 1 

Ar c’had zo da neb he fak.

Przysłowie bretońskie

Mrok powoli ustępował przed brzaskiem, choć szarość nie była jeszcze prawdziwą jasnością. Gęste od wilgoci, ponocne powietrze wyziębiało policzki, sztyletowało płuca, wnikało chłodem za kołnierz mężczyzny. Sięgnął po papierosa i zapalił go, chroniąc płomień zapalniczki przed wiatrem. Zaciągając się dymem, rozmyślał nad sytuacją. Wszystko się rozpirzało, jego niemal doskonały kamuflaż stał się zagrożony.

Ludziom wydaje się tylko, że dokonują wyborów W rzeczywistości chodzą utartymi ścieżkami nawyków, dlatego on swoje raz po raz zmieniał. I jak ognią wystrzegał się zainteresowania swoją osobą. Starał się unikać kłopotów i nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Miał dobrą przykrywkę plus sprzymierzeńca w takim jednym miejscowym, ale też nieprzewidziane problemy. Z interesami długo szło mu tu jak po grudzie, wyobrażał to sobie inaczej, łatwiej. A przecież musiał się wykazać, naprawić minione błędy. Bez tego nie było powrotu.

Nie wierzył w przesądy, lecz ten ostatni ciąg niepomyślnych zdarzeń zakrawał na jakąś pieprzoną klątwę. Zawsze był pewien słuszności swoich decyzji, osiągnął niemało, nawet więcej niż myślał, iż kiedykolwiek będzie w stanie zdobyć. Był zadowolonym z siebie człowiekiem, żył z dużym rozmachem, miał piękne dziewczyny, wozy zmieniane co kilka miesięcy, drogie zegarki. Płacił za to cenę, jednak był gotów ją ponieść, byle rachunek się zgadzał, a jemu zawsze wychodził na plus. Niestety, tylko do czasu, potem karta się odwróciła. Popadł w niemałe długi, wyrównywał je, lecz natychmiast robił nowe. Stracił nad tym kontrolę, typowa równia pochyła. A potem wyszło to na jaw i zakręcono mu kurek; skończyłby marnie, gdyby nie dano mu jeszcze jednej szansy. Musiał przenieść się na nowy teren i udowodnić, że nigdy więcej nie wtopi. Układ nie całkiem mu pasował, ale nie miał wyjścia, bez tamtych był niczym. Przyjechał więc tutaj i stopniowo wychodził na prostą. Tym razem jednak zabezpieczał się lepiej, nie działał na chybcika. I wszystko byłoby bardzo dobrze, gdyby nie zawalono z ostatnią dostawą. Niewiele brakowało, by znów pogrążył się w gównie! Oby tylko dzisiaj poszło zgodnie z planem, bo kolejna obsuwa była wykluczona! Tak czy siak, będzie musiał pokombinować, by wyciągnąć więcej dla siebie. Trudna sprawa, ale mając nóż na karku, granie fair play odpada.

Spojrzał na człowieka drzemiącego we wnętrzu auta. Ten głąb nie połapie się w niczym, a nawet gdyby, ułagodzi go jakoś. Co innego zadzierać z górą, następnej szansy już nie dostanie. Może nawet skończy w piachu, w grę wchodziła duża forsa. Nie, nie dopuści do tego. Prędzej sam właduje komuś kulkę, jakby nie było, kiedyś już zabił. Wprawdzie tylko czarnucha, lecz nie przepadał za mokrą robotą. Tak samo za tutejszą pogodą, wiecznie lało i wiało. Przeklęta Bretania!

Po raz ostatni zaciągnął się dymem, rzucił peta na ziemię i przydeptał go czubkiem buta. Następnie popukał w szybę samochodu.

– Zaraz będzie świtać!

Po chwili otwarły się drzwiczki i z wnętrza auta wydostał się drugi osobnik. Rozciągnął zesztywniałe ciało.

– Ziąb jak diabli... – powiedział.

Sięgnął za pazuchę kurtki i wyjął stamtąd czapkę, założył ją sobie na głowę. Pozorując ciosy bokserskie, zrobił kilka skoków w przód i z powrotem, gdy jego pięści uderzały w korpus niewidzialnego rywala. Z ust walczącego wydobywały się urywane stęknięcia, pod stopami chrzęścił żwirek.

– Skończ z tym!

– Bez nerwów – odburknął, ale posłuchał swojego kompana.

Facet miał dobre układy i dzięki niemu wychodził znów wreszcie na prostą. Nie opłacało się stawiać. Któregoś pięknego dnia ich drogi rozejdą się, to było pewne. Teraz jednak ruszył za nim w stronę rzeki.

Prócz mlaskania fal liżących brzeg nie słyszało się innych dźwięków. Wiatr, jeśli wiał, to gdzieś powyżej, widoczność też była nadal słaba. Płynące wody ginęły w mistycznych oparach, zlewających się z ciemniejszym otoczeniem. Atmosfera miejsca miała coś z dreszczowca, spowijająca je cisza była bardziej bezgłosem aniżeli spokojem.

Mężczyźni zatrzymali się, nasłuchując. W ich postawie wyczuwało się napięcie, wyraźnie czekali na coś.

– Do licha, gdzie oni są?! – Niższy warknął niecierpliwie.

– Może trafili na patrol...

– Wal się! W końcu kiedyś wykraczesz! – Zdenerwował się na te słowa.

– Nie tacy cwani wpadali. – Drugi wzruszył ramionami. – Mieli trzymać się zasad, przed wschodem, to przed wschodem! Od godziny sterczymy tu jak idioci, wystawiają nas na ryzyko!

– Ryzyko jest zawsze. Na wodzie i na lądzie.

Przy ostatnim zdaniu obrócił się ku tamtemu.

– Czego? – tenże zapytał, wychwytując jego spojrzenie.

Nie od razu dostał niegłośną odpowiedź:

– Doszły mnie pewne słuchy...

– Tak? – wysilił się na obojętność.

– Podobno żadnej nie odpuścisz! Uważaj, chłopie! Kobitki są ciekawskie, węszą, podpatrują. A kiedy coś wyczają, to zaraz rozgadają, już taka ich natura!

Złajany mężczyzna zezłościł się nie na żarty. Palant jebany, mało tego, że mądrzy się w trakcie roboty, to jeszcze wtrynią się do jego życia?!

– Musisz teraz wyjeżdżać mi z czymś takim?! – Bezwiednie podniósł głos.

– Ciszej! – Tamten skarcił go sykiem.

– To wara ode mnie!

– Tylko ostrzegam! Najwięksi wojownicy w historii tracili życie przez baby. Nie po to wciągnąłem cię do biznesu, żebyś mnie teraz narażał!

– Chcesz mi narzucić celibat? – zadrwił w odpowiedzi.

– Co najwyżej trochę umiaru. Ja też nie jestem święty, ale działam głową, nie fiutem. Bierz się za młode laski, nad nimi łatwiej przejąć kontrolę! Grunt to dobry towar! – Zarechotał na koniec.

– Zgadza się! – Drugi podjął śmiech, łapiąc dwuznaczność stwierdzenia. – À propos towaru... z Brestem bez zmian? Jakby co, daj znać, mogę cię zastąpić...

– Pilnuj własnego terenu, to moje kontakty! – Jego towarzysz natychmiast go zrugał.

– Nie wściekaj się! Chciałem tylko pomóc.

– Nie trzeba, panuję nad sytuacją!

Obaj zamilkli, zdając sobie nagle sprawę, że to nie pora i miejsce na takie rozmowy. Po wodzie niosły się nawet przyciszone głosy, a w stresie można palnąć za dużo.

Świtało, jednak brak konturów, barw i cieni czynił scenerię rozmazaną. Światło było białe i rozproszone, dochodziło spoza mlecznej kalki. Budziły się pierwsze ptaki, witając się wzajemnie nieśmiałym szczebiotem. Nagle w ich trele wmieszały się dalekie, jeszcze niegłośne, mechaniczne wibracje. Mężczyźni wymienili się niepewnym spojrzeniem i wyższy zapytał:

– Myślisz, że to oni?

– Zobaczymy.

Wycofali się z nadbrzeża za pobliskie zarośla i stamtąd wypatrywali przybyszy. Stłumiony terkot przeobraził się wkrótce w rozpoznawalny dźwięk motoru. Łódź zbliżała się od ujścia rzeki, niespiesznie płynąc pod jej prąd. Przebiwszy kotarę mgieł, skierowała się lukiem na lewo, a potem już wyraźnie ku brzegowi. Następnie z dużą ostrożnością wpłynęła do starego, od dawna nieczynnego doku. Manewr się udał, zacumowano przy jednym ze słupków.

Niższy z mężczyzn zwrócił się do drugiego:

– Sprawdzę, czy wszystko w porządku. Podjedziesz, jak cię przywołam!

– Przecież wiem! – Tamten prychnął z urazą.

– Nie zaszkodzi powtórzyć – powiedział i śpiesznym krokiem ruszył ku dokom.

Kiedy dotarł bliżej łodzi, na jej pokładzie pojawili się dwaj atletyczni osobnicy. Po wymianie powitania, przybyły odwrócił się i pomachał w kierunku swojego kompana.

Faceci z łodzi wysunęli trap i zamocowali go na nadbrzeżu. Dokonawszy tej czynności, jeden z nich zszedł do mężczyzny na lądzie. Początkowo rozmawiali ze spokojem, ale później ich gestykulacja zaczęła zdradzać emocje. Wywiązała się sprzeczka, uciszano się wzajemnie. Wreszcie uzyskano porozumienie i człowiek z łodzi wrócił na pokład, gdy jego rozmówca został na miejscu.

Tuż potem przytoczył się tam samochód. Po wyłączeniu silnika kierowca zwinnym skokiem opuścił szoferkę.

– Wszystko gra? – upewniał się, bacznie zerkając na łódź.

– I tak, i nie – odparł jego koleżka.

– Gadaj jaśniej!

– Przywieźli nie tylko towar. Zostawią nam gości.

– O, w mordę?! – Z głosu biło zaskoczenie i troska.

– Wzięli ich z innej łajby. Niby miała awarię.

– Odbiło im?! – Drugi z mężczyzn zirytował się na tę wiadomość. – Nie tak się umawialiśmy!

– Ciszej! Przechowamy tych ludzi z dzień albo dwa, póki tamci po nich nie wrócą...

– Chyba śnisz! Pozbywają się problemu i tyle! A kiedy znów tu się zjawią, będą udawać głupków!

– Mielenie jęzorem niczego nie zmieni! Lepiej z nimi nie zadzierać! – ofuknął go jego towarzysz i ostrzegł szeptem: – Idą!

Trzeba było wziąć się do pracy. Kolejne pakunki lądowały na naczepie auta, a potem zostały zabezpieczone brezentem. Wszystko toczyło się bardzo szybko, ludzie z obu stron trapu działali sprawnie, każdy z nich doskonale wiedział, co do niego należy. Wreszcie skończyli robotę i faceci z łodzi znowu zniknęli z widoku.

Mężczyźni stojący przy aucie sapali jeszcze z wysiłku, gdy niższy zwrócił się do zmarkotniałego partnera:

– Pogłówkowałem trochę i wiesz co? Nie jest wcale źle.

– Nie jest? – powtórzył za tamtym, lecz w tonie sarkazmu.

– Nie. Właściwie nawet dobrze się stało. To może być nasza szansa. Jeżeli wszystko pójdzie według planu, to nieźle na tym zarobimy!

– Bardzo w to wątpię! Kasuje, kto pierwszy! Oni będą bez centa!

– Tych na pewno już skasowali, ale co do następnych nie damy się wykantować! Z góry ustalimy stawkę! Trafiliśmy na żyłę złota, kapujesz? – nakręcał siebie i kompana.

– Następnych?! – Wyraz twarzy mężczyzny nie skrywał przerażenia.

– Bez paniki, chodzi tylko o metę! Może im się przydać w tym miejscu! Z twoją pomocą poszukamy jakiejś pewnej, a potem ja zajmę się całą resztą. Znam kogoś, kto będzie bardzo zainteresowany...

Fale rzeki równomiernie uderzały o kadłub łodzi. Opary nad wodą rozwiały się już na tyle mocno, że ujawniła się linia naprzeciwległego brzegu. Zachmurzone niebo opóźniało wzejście słońca, ale ptaki coraz głośniej wywoływały je swoim koncertem.

– Ile czasu to jeszcze potrwa? – Kierowca się niecierpliwił.

– Wiem tyle samo, co ty! – skarcił go jego towarzysz, jednak i on przestępował już z nogi na nogę.

Wreszcie na deku łodzi pojawiły się jakieś postacie. Doszło do przepychanki, w której rezultacie cztery osoby, jedna po drugiej, zostały zmuszone do zejścia pomostem. Były otulone w koce i każda z nich niosła w ręku nieduży, płócienny tobołek. Mężczyźni na nadbrzeżu z ciekawością, ale i uprzedzeniem przypatrywali się schodzącym. Ruchy tych ludzi były nieporadne i chwiejne.

– Chyba nie są chorzy? – rzucił jeden z osobników na lądzie.

– Afgańczycy? Rumuni? – zgadywał jego kompan.

– Byle nie czarnuchy! Ci to najgorszy syf! – Splunął na ziemię.

Pasażerowie łajby zeszli na betonowe nabrzeże i stanęli tam w zawahaniu. Rozglądając się wokół, poczęli coś mówić, nerwowo, jeden przez drugiego. Zdania były krótkie, urywane, język bulgoczący i żaden z tych głosów nie należał do kobiety.

– Niech to szlag! – zaklął niższy z mężczyzn czekających przy aucie. – Afrykańcy.

Następnie zaś, sięgnąwszy do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyjął z niej pistolet.

Toczący się kamień nie porasta mchem.

Bili war zirbin,

Ne zastumont ket a vezhin.

Przysłowie bretońskie

Poszukiwanie kluczyków nabrało groteskowego przebiegu. Sprawdzała kieszenie swojego ubrania, sięgając także do tych wewnętrznych. Giętka i szybka w ruchach, wyginała ciało jak hiphopowiec w rytm niesłyszalnej dla innych muzyki. Nic z tego, zguba się nie znalazła. Ręce rozłożone w geście bezradności dały mi jednoznaczną odpowiedź. Zdławiłam westchnienie zawodu.

– Przykro mi! – Estelle rzuciła ze skruchą.

– I co teraz? Masz zapasowe?

– Tak – potwierdziła. – Trzymam je w domu, podjadę po nie... najszybciej będzie taksówką.

Moja nowa znajoma zamilkła, a w jej spojrzeniu odczytałam pytanie. Nie rozumiałam. Czyżby spodziewała się po mnie, że zapłacę za tę taryfę?! Pokrętna logika kobiety albo mały szantażyk? Mogłam jeszcze zrezygnować z naszej umowy i na własną rękę dostać się na dworzec paryski, a dalej już pociągami. Niepotrzebnie zmarnowałam tyle czasu! Ale te liczne przesiadki... Na myśl o długich godzinach podróży, ogarnęło mnie zniechęcenie. Autem będzie znacznie szybciej. O ile uda się je otworzyć.

Byłam coraz bardziej zziębnięta. Budynek terminalu stał za daleko, by dać nam osłonę przed wiatrem. Rozpędzony na płycie lotniska wysmagał mnie chłodem już w drodze na parking. Niestety, upragnione schronienie okazało się niedostępne.

– Może są jednak w torbie? – podsunęłam z czystej desperacji. – Przejrzyj ją proszę raz jeszcze!

– Nigdy ich tam nie wrzucam! – Estelle pogrzebała moje nadzieje.

Pomimo to, podniosła z ziemi przepastny worek z grubej bawełny o orientalnych motywach. Ponownie zaczęła w nim szperać, na ślepo wyjmując przeróżne drobiazgi, lecz żaden z nich nie przypominał kluczyków. Gdzie ona je zapodziała?

Spirale jasnorudych loków wiły się wokół głowy kobiety niczym żmijki Meduzy. Gdyby nie te miodowe, puszyste włosy, Estelle wydawałaby się przeciętna. Niewysoka, o bladej, lekko piegowatej cerze zyskiwała na wdzięku ładnym uśmiechem. Przestałam go odwzajemniać.

Bez wątpienia miałam do czynienia z roztrzepańcem. Pierwszych podejrzeń co do tego nabrałam już po telefonie Francuzki. Gadała jak nakręcona i o cokolwiek pytałam, w niczym nie widziała problemu. Dla mnie przeciwnie, uzgodnienie szczegółów było konieczne, nauczona doświadczeniem, wolałam się zabezpieczać. Zamiast słuchać gładkich deklaracji, stawiałam na organizację, włącznie z planem awaryjnym. Tak było również przed tą podróżą, pomimo to zderzenie z praktyką okazało się trudne.

Moim celem była nieduża miejscowość na północy Francji, zatem żaden koniec świata, acz tak zwano ten region. Przelot z Berlina do Paryża nie nastręczał trudności, ale dalej musiałam się już dostać drogą lądową. Wynajem auta wychodził drogo, a pociągiem musiałabym się przesiadać. Ktoś doradził mi inne wyjście, by poszukać okazji przejazdu z kimś prywatnie. Znalazłam dwa ogłoszenia, jednak pierwszy z kierowców sporo liczył sobie za transport, zaś drugi nie chciał ani centa, co wzbudziło moje podejrzenie. Chciałam już zrezygnować, gdy na portalu pojawił się nowy anons, tym razem kobiety. Dogadałyśmy się ze sobą i zabukowałam samolot, a na wszelki wypadek przygotowałam sobie rozpiskę połączeń kolejowych.

Francuzka nie nawaliła. Czekała na mnie w hali przylotów i przywitała jak dobrą znajomą. Jej swoboda odzwierciedlała się również w wyglądzie, ubierała się chyba w second-handach, preferując styl etno. Estelle od razu wyszła z propozycją, by mówić sobie po imieniu. Oszacowawszy mnie uważnym spojrzeniem, stwierdziła:

– Przez telefon byłaś taka formalna... Myślałam, że gadam z Niemką w średnim wieku! A tu, proszę, młoda i fajna babka!

– Nie jestem Niemką... – sprostowałam, a w duchu dodałam: „i już nie dziewczyną!”.

– Co w takim razie robiłaś w Berlinie? – spytała prosto z mostu.

– Po prostu tam żyłam – odparłam ogólnikowo.

– I orzekłaś, że czas na zmianę kraju?

– Przeciwnie, ten wyjazd nie do końca był moim wyborem.

Nie zamierzałam rozwijać tego tematu. Miałabym biadolić, co przeszłam, gdy z powodu redukcji etatów zwolniono właśnie mnie, Polkę, chociaż pracowałam lepiej od innych? Opowiadać o trudnościach w znalezieniu nowej posady, i że jedyna godziwa wiązała się z wyjazdem do Bretanii? Co obcą osobę mogły obchodzić moje problemy? Prawdę mówiąc, bałam się rozbudzenia emocji, które tego dnia nie były wskazane. Dostatecznie wiele dostarczała ich sama podróż.

– Spodoba ci się u nas, Francja to jednak Francja! – W głosie rudowłosej ujawnił się patriotyzm.

– Nie jestem tu po raz pierwszy... – Uśmiechnęłam się i zdradziłam: – W młodości nawet marzyłam, by zamieszkać w Paryżu, intensywnie uczyłam się francuskiego.

– Władasz nim świetnie! Dobrze się składa, bo moi rodacy są w tym względzie leniwi! Włącznie ze mną! – Zachichotała i zapytała: – Masz wszystkie bagaże? Możemy iść?

Zdekoncentrowana wielością nowych wrażeń, poddałam się przewodnictwu Estelle. Nieroztropnie, bo chociaż parła pewnie do przodu, to jeszcze w terminalu pomyliły się jej kierunki, a był to dopiero początek komplikacji. Kiedy dotarłyśmy w końcu na parking, długo szukałyśmy auta kobiety. Znalazło się wreszcie, ale moja radość trwała krótko...

– Merde alors! – Estelle zaklęła i wysypała zawartość worka na ziemię.

Było tego niemało. Większość z tych rzeczy, sądząc po minie ich posiadaczki, nosiła ze sobą niepotrzebnie lub dawno o nich zapomniała. Kosmetyki, batoniki, lekarstwa i cała masa dalszych drobiazgów. Kluczyki wczepiły się w czarny, koronkowy stanik. Estelle, absolutnie niespeszona faktem trzymania w tym miejscu bielizny, odblokowała samochód, a ja odetchnęłam z ulgą. Mina na powrót mi zrzedła, gdy ujrzałam wnętrze bagażnika. Był kompletnie zapchany, w większości jakimiś kartonami i reklamówkami.

– Hm... chyba trzeba będzie to wszystko wyjąć i ułożyć na nowo – zaproponowała kobieta.

– Może umieśćmy moją walizę na tylnym siedzeniu? – podsunęłam prostsze wyjście.

– Nie da rady, bo wtedy Zoé byłoby za ciasno!

– Zoé? – Nie kryłam zdumienia. – Kto to? Myślałam, że będę jedyną pasażerką.

– Nie mówiłam ci? – Francuzka wydała się bardziej zdziwiona ode mnie. – Moja córka jedzie z nami! Przedtem musimy odebrać ją od jej papy. Bez sensu było budzić ją o świcie i ciągnąć na lotnisko. Załatwimy to migiem, nie trzeba wjeżdżać do centrum! A potem już prosto do Kergon!

Nie chciałam się czepiać, ale wcześniej nie było mowy o dziecku. Może Estelle założyła, że zajmę się nim w trakcie podróży? Nie miałam na to ochoty, byłam niewyspana i bez energii. Jak zwykle przed lotem, minionej nocy niemal wcale nie zmrużyłam oka.

Wyjazd z parkingu przesunął się o dalszy kwadrans. Część sortowanych rzeczy od razu poszła do śmieci, dzięki czemu moja waliza zmieściła się w bagażniku. W końcu i ja zajęłam swoje miejsce, lecz o odprężeniu nadal nie było mowy. Zarówno koncentracja roztrajkotanej Estelle, jak i jej orientacja pozostawiały wiele do życzenia. Chcąc nie chcąc, przyjęłam na siebie rolę pilota. Zwątpiłam, czy jazda okazją była dobrym pomysłem. Marzyło mi się szybciej, taniej i wygodniej, a na razie było wyłącznie stresowo.

Metropolię mijałyśmy bokiem. Zjazd z obwodnicy doprowadził nas do dzielnicy leżącej na obrzeżach miasta. Niebawem znalazłyśmy się na typowym blokowisku, okolica i jego mieszkańcy nasuwali określenie „getto socjalne”. Zgoła nie był to Paryż moich dawnych marzeń i tęsknot. Nawet za dnia nie czułam się w tu bezpiecznie i kiedy Estelle poszła po dziecko, zostałam we wnętrzu auta. Na pobliskim, mocno zdewastowanym placu zabaw dostrzegłam znudzoną grupkę młodzików, w większości ciemnoskórych. O tej porze powinni chyba być w szkole, dzień był roboczy.

Zapewnienie Francuzki, że wróci za parę minut, okazało się mocno na wyrost. Pół godziny później moją uwagę przyciągnęło ożywienie chłopaków, zaczęli coś pokrzykiwać. Idąc za ich wzrokiem, dostrzegłam moją znajomą z torbą turystyczną przewieszoną przez ramię. Kobiecie towarzyszyła smukła, nadąsana dziewczyna, w żadnym razie małe dziecko. Estelle nie wyglądała na mamę tak dużej córki, ale skoro szły razem, musiała być to Zoé.

W reakcji na zaczepki wyrostków pokazała im fucka, co przyjęli ze śmiechem, lecz nie poświęciła im ani jednego spojrzenia. Stwierdziłam, że nastolatka była nie tylko dumna, ale też wyjątkowo śliczna. Oliwkowa karnacja, kruczoczarne loki do ramion, zgrabne ruchy i sylwetka. Kiedy podeszła bliżej, mogłam lepiej przyjrzeć się twarzy; duże oczy, ładnie wyrzeźbione policzki, wypukłe usta. Regularne rysy z domieszką egzotyki kazały domyślić się domieszki krwi arabskiej.

Dziewczyna otworzyła drzwi auta, zdjęła z ramion plecak i rzuciła go na tylne siedzenie. Wsiadła bez słowa przywitania. Ignorując mój uśmiech nałożyła sobie na uszy słuchawki i skierowała głowę ku szybie. Uroda nie szła tu w parze z kulturą, panieneczka była zwyczajnie niegrzeczna. Jej matka, dołączywszy do nas, tłumaczyła się przede mną:

– Przepraszam cię za Zoé! Normalnie nie jest taka, odgrywa się na mnie, bo nie chce jechać! To ten wiek... – Podniosła oczu ku niebu.

Wyczuwałam napięcie kobiety, chyba pokłóciły się wcześniej. Mogłam tylko się cieszyć, że nie angażowano w to mojej osoby, płaciłam za przejazd, chciałam mieć spokój. Nadprogramowy pasażer mógł go zaburzyć, lecz z dwojga złego, lepszy był naburmuszony podlotek niż grymaszący maluch.

Wydostałyśmy się na obwodnicę, Estelle poradziła sobie ze zjazdami i samochód pognał we właściwym kierunku. Ledwo się rozpędził, trzeba było zwolnić przy bramce. We Francji płaciło się za przejazd większości odcinków autostrad.

– Dlatego zabieram pasażerów – wyjaśniała rudowłosa. – Koszty paliwa przecież także nie są tanie. Szkoda, że nie znalazłam nikogo na drogę powrotną...

– Kiedy wracasz? – spytałam dla formy, gdyż i tak nie umiałabym jej pomóc.

– W najbliższą niedzielę, muszę do pracy – odparła na ciężkim wydechu. – Więcej wolnego dostanę może latem. Niestety, życie mnie nie rozpieszcza...

Wydała mi się teraz starsza niż wcześniej. Ściągnięte brwi i sztywność zgarbionego karku dodały jej lat, ujawniając chyba ich zgodność z metryką. Zamaskować prawdziwy stan ducha potrafili tylko nieliczni i przeważnie na krótko. Nie należałam do tych osób.

Być może Estelle pragnęła oderwać się od ponurych myśli, gdyż zagadnęła mnie:

– Wspominałaś, że bywałaś już we Francji...

– Tak, ale nigdy nad Atlantykiem – wyliczyłam znane mi miejscowości. – O Bretanii mam słabe pojęcie, tyle co z książek i filmów.

– To nie to samo. Pobędziesz tam trochę i wyrobisz sobie własną opinię. Masz jakieś konkretne oczekiwania?

– Nie jadę na urlop, więc właściwie tylko te związane z pracą. Chociaż... ciekawi mnie, jacy są Bretończycy? – Przemilczałam, że że względu na rodzaj mojego przyszłego zajęcia. – Może powiesz mi coś o nich?

– Lepiej nie, nie byłabym obiektywna! – Roześmiała się i wyjaśniła: – Moja rodzina wywodzi się z Bretanii.

Zerknęłam ku kobiecie. Jej uroda od początku kojarzyła mi się bardziej z Irlandią niż Francją; czyżby w żyłach kobiety płynęła krew celtycka?

– Mama pochodziła z Finistère – kontynuowała. – Ojciec był z innego departamentu. Jak wielu ich krajan, wyjechali stamtąd za pracą. Bretania była dawniej biednym regionem, nie wszystkim udawało się wyżyć z rolnictwa czy rybołówstwa. Turystyka jeszcze nie była popularna, zaczynała dopiero raczkować.

– Masz tam jeszcze krewnych? – dopytywałam, zaintrygowana jej korzeniami.

– W zasadzie nie. Starsi pomarli, a młodzi rozjechali się po świecie. Dopóki żył mój dziadek, spędzałam u niego każde lato. Wszystkie swoje wakacje, a potem też z Zoé.

– Czy nie mówiłaś, że jedziesz do brata? – nawiązałam do naszej rozmowy telefonicznej.

– Tak, ale z niego taki Bretończyk, jak ja – uśmiechnęła się kpiąco. – Urodził i wychował się w Paryżu, i dopiero jakiś czas temu przeprowadził się do Kergon. Zamieszkał w domu po naszym dziadku, doprowadził go do porządku! Byłyśmy tam z Zoé zeszłego roku, gdy trwał jeszcze remont... o relaksie mogłam zapomnieć!

Wdała się w opis dokonanych przebudów, jednak bez ładu i składu. Nie obchodził mnie dom, którego i tak nie miałam nigdy zobaczyć. Potakiwałam z grzeczności, żeby nie urazić kobiety, dopiero gdy zaczęła mówić o okolicach, wciągnęłam się bardziej. Ustronna posiadłość rodzinna leżała nad samym oceanem, do dyspozycji była jakaś zatoczka. Brat Estelle zamieszkał tam samotnie, więc może zmodernizował ten dom pod wynajem pokoi turystom. Czy dało się z tego wyżyć? Krótkie lato bretońskie nie sprzyjało temu biznesowi. Firma, która mnie zatrudniła, stawiała na gości będących przejazdem, hotele powstawały przy trasach przelotowych, lotniskach. Ładnych widoków za oknem należało szukać pod innym adresem.

Na autostradzie nie sposób było zabłądzić, moja pomoc stała się zbędna. Manifestując zmęczenie, opuściłam fotel ciut niżej i przybrałam wygodniejszą pozycję. Estelle załapała, że pragnę odpocząć i przestała odzywać się do mnie. Monotonny krajobraz nużył moje oczy, a spokojne dźwięki dochodzące z radia stały się tłem dla rozmyślań.

Przeważały w nich rozterki. Regularnie oblatywał mnie strach, czy podołam nowym zadaniom i przywyknę do zmiany? Z drugiej strony, nie miałam nic do stracenia, będąc osobą wolną, mogłam pozwolić sobie na podjęcie ryzyka. Powrót do Polski nie wchodził w rachubę, nikt nie czekał tam na mnie i już trzy lata temu opuściłam ojczyznę. Myślałam jednak, że zostanę w Niemczech na dłużej. Podobał mi się kosmopolityczny charakter Berlina i moja praca. Niestety, ledwie poczułam się trochę pewniej, postawiono mnie przed kolejnym wyborem. Początkowo byłam stanowczo na nie; ileż razy można przeprowadzać się z kraju do kraju? Później przemyślałam sprawę i zobaczyłam w tym szansę dla siebie, dla swojej kariery zawodowej.

Międzynarodowa sieć hoteli Statio rozciągała się i na Francję. Nowo powstały etat miał być rodzajem dozoru nad placówkami na północy kraju. Pracodawcę przekonało do mnie moje doświadczenie w branży i dobrze opanowany francuski. Tym niemniej, przeszkolono mnie jeszcze – w trybie przyspieszonym. Czynności urzędowe nie były skomplikowane, lecz pewne obawy budziły we mnie kontakty z pracownikami hoteli. Do tej pory siedziałam tylko za biurkiem i nie kontrolowałam nikogo, przynajmniej nie bezpośrednio. Minusem był również trzymiesięczny okres próbny z dość niskim dochodem. Warunki płacowe poprawiały się znacznie przy umowie na stałe, na którą miałam nadzieję. Zagwarantowano mi także samochód służbowy, a co ważniejsze, nie wykluczono możliwości późniejszej pracy w zarządzie berlińskim. Bretania mogła więc stać się szansą dla mojego awansu. Istniało coś jeszcze oprócz ambicji, co wsparło moją decyzję. Moje życie w Berlinie było jałową egzystencją i czegoś zaczynało mi tam brakować.

 

Nie wiedzieć kiedy, znużona nieprzespaną nocą, zapadłam w drzemkę. Przebudziłam się, gdy samochód przyhamował, skręcałyśmy z głównej trasy. Myślałam, że będziemy tankować, ale Estelle minęła stację benzynową. Zaparkowała pod nowoczesnym zajazdem.

– Muszę wzmocnić się kawą – zapowiedziała. – Robię tylko jedną przerwę, więc warto także coś zjeść!

Spojrzałam na zegarek, przespałam dwie godziny! Nie byłam głodna, ale cóż, musiałam się dostosować. Na sztywnych kolanach wygramoliłam się z auta, chłodne powietrze natychmiast mnie otrzeźwiło. Zoé wyszła przede mną, z młodzieńczą zgrabnością i nie czekając na nas, ruszyła w stronę budynku.

Za drzwiami zajazdu Estelle skierowała się do restauracji, gdy ja skręciłam do toalety. Natknęłam się tam na swoją młodą współpasażerkę. Nieoczekiwanie dowiodła, że potrafi jednak mówić, a nawet się uśmiechać.

– Czy pożyczy mi pani telefon? – zaczepiła mnie, ledwo weszłam.

– Nie masz własnego?

Zdziwiłam się, gdyż młodzież zwykle nie rozstawała się z tym gadżetem. Dziewczyna zaprzeczyła i ponowiła swoją prośbę:

– Proszę! To tylko jedna rozmowa.

– Okay! – Wyjęłam swoją komórkę i wręczając ją Zoé, zaznaczyłam: – Jest na kartę, więc skracaj się, dobrze?

Kiedy później przeszłam do restauracji, Estelle kupowała już obiad. Ustawiłam się w kolejce do bufetu. Byłyśmy już w trakcie posiłku, kiedy dołączyła do nas dziewczyna. Idąc przez salę, ściągała na siebie spojrzenia gości, lecz zdawało się nie robić to na niej wrażenia. Zwracając mi telefon, z satysfakcją popatrzyła na matkę.

– Co to ma znaczyć?! – Estelle zirytowała się. – Jeżeli myślisz, że wskórasz coś sprytem, to grubo się mylisz!

– To nie spryt, a wyższa konieczność! – odpyskowała czarnulka.

– Uważaj! Tylko pogarszasz sprawę!

Zoé w odpowiedzi zareagowała uśmieszkiem, w moim odczuciu – bezczelnym. Kobieta podała jej banknot i zarządziła:

– Nie siadaj, kup sobie coś do jedzenia!

Nastolatka wzruszyła ramionami, ale wzięła pieniądze i poszła.

– Proszę cię, nie ulegaj więcej jej prośbom! – Estelle odezwała się teraz do mnie. – Nie bez powodu zabrałam jej telefon, więc nie dawaj jej swojego!

– Nie uprzedziłaś mnie o tym! – Obroniłam się na jej zarzut.

– Masz rację, mój błąd, przepraszam! Przy niej nigdy nie można tracić czujności!

Pomyślałam, że trochę przesadza. Nadmierna kontrola córki nie polepszy ich wzajemnych stosunków, to było pewne. Może niepotrzebnie ciągnęła ją do Bretanii? Kiedy ma się naście lat, wizyty rodzinne nie stanowią atrakcji, a poza sezonem nad morzem mogło wiać nudą.

Skończyłyśmy swój posiłek, gdy dziewczyna dopiero zaczęła jeść. Robiła to w ślimaczym tempie.

– Nie widzisz, że czekamy tylko na ciebie?! – Estelle nie wytrzymała. – Może tej pani się spieszy, nie pomyślałaś o tym?

– Wybiorę sobie deser – łagodziłam sytuację, podnosząc się z miejsca.

– W takim razie wypiję jeszcze jedną kawę! – Rudowłosa podążyła za mną, wzdychając ciężko.

Wracając od bufetu, zorientowałam się, że nasz stolik jest pusty. Zoé zniknęła. Kiedy doszła jej matka, spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Dokąd ona znowu polazła?! – Spytała, marszcząc gniewie brwi. Pokręciłam głową, na znak, że nie wiem, gdy pan z sąsiedniego stolika wtrącił się do nas:

– Szukają panie tej ładnej dziewczyny? Wyszła na zewnątrz.

– Co takiego?! – Estelle, odstawiając kubek, rozlała trochę kawy.

Nie bacząc na to, bezzwłocznie ruszyła ku wyjściu, rzucając za siebie, że zaraz wróci.

Jej zachowanie wytrąciło mnie z równowagi. Zatęskniłam za neutralnością przedziału pociągu, lecz na przypomnienie sobie uciążliwości przesiadek, napomniałam siebie o cierpliwość. Byle dojechać na miejsce, a najdalej jutro zapomnę o wszystkim, a zwłaszcza o rudowłosej i jej czupurnej córce. Tymczasem jednak one wciąż nie wracały. Z nerwów skonsumowałam lody mechanicznie, bez przyjemności. Nagle wystraszyłam się, że może tamte odjechały beze mnie. Wizja przelękła mnie do tego stopnia, że poszłam to sprawdzić.

Auto Estelle stało na parkingu, było jednak puste i pozamykane. Rozejrzałam się wokół i ku mojej uldze, odkryłam znajome postacie. Nadchodziły od pobliskiej stacji benzynowej, Zoé z posępną miną, jej matka z głową spuszczoną ku ziemi.

– Wybacz, że musiałaś czekać – powiedziała łamiącym się głosem, gdy znalazły się bliżej.

Odniosłam wrażenie, że kobieta płakała, nadal była bardzo przybita. Otworzyła samochód, zaczekała, aż dziewczyna wsiądzie do środka. Zoé nałożyła sobie słuchawki i skuliła się na siedzeniu.

– Wyobraź sobie, że chciała mi uciec! – Estelle mówiła cicho. – Zagadywała kierowców tirów, jednego prawie już przekonała! Musiałabyś widzieć jego minę, gdy powiedziałam, że jestem jej matką! I że ona ma dopiero czternaście lat!

– Czternaście?! – Dawałam jej co najmniej dwa lata więcej.

– Tak, to jeszcze dziecko, chociaż jej się wydaje, że jest już dorosła! Wciąż robi mi jakieś numery! Całe szczęście, że nie ma stąd zjazdu na Paryż, bo już by jej nie było! Widzisz, jaka z niej cwana smarkula!? Już nie daję sobie z nią rady! – W jej oczach zalśniły łzy. – Nawet Zafir wreszcie zrozumiał, że coś trzeba zrobić!

– Zafir to jej papa? – upewniałam się w swoim domyśle.

– Tak. I mój były mąż. Ech...! – Estelle zreflektowała się nagle: – Przepraszam cię za tę aferę! Ochłonę i pojedziemy!

– Nie wypiłaś swojej kawy – przypomniałam.

– Podaruję sobie, rozbolała mnie głowa. – Pogrzebała w torbie, wyjęła z niej jakieś tabletki, zażyła dwie i popiła wodą z butelki. – Usiądź sobie w środku, zaraz do was dołączę. Muszę tylko zadzwonić do brata, uprzedzić go, co się dzieje...

Po tym, co usłyszałam, moja wyrozumiałość dla kobiety wzrosła. Upilnować tak krnąbrne, a zarazem urodziwe dziewczę na pewno nie było łatwo. Najnowszy wybryk Zoé, gdyż jej matka insynuowała, iż było ich więcej, dowodził dużej niefrasobliwości dziewczyny. Zagadywać obcych kierowców? To naprawdę mogło źle się skończyć!

Rozmówca Estelle chyba umiał wpłynąć na nią krzepiąco, gdyż po powrocie do auta wydawała się uspokojona. Ruszyłyśmy z parkingu. Na trasie kobieta trzymała się przepisowej prędkości, nikogo nie wyprzedzając. Od czasu do czasu spoglądała w lusterko wsteczne, prawdopodobnie kontrolując nie tylko drogę. Odzywałyśmy się do siebie już tylko zdawkowo. Z radia dobywała się muzyka, przerywana reklamami, a gdy było ich za dużo, któraś z nas zmieniała stację. Estelle wybrała jakieś dźwięki folkowe, prym wiodły skrzypce i akordeon, czasem słyszałam też harfę lub obój. Muzyka ucichła i odezwał się spiker – w dziwnie brzmiącym, lekko chrapliwym języku.

– Mówi po bretońsku – objaśniła kobieta.

– To my jesteśmy już w Bretanii? – Zaczęłam się rozglądać.

– Od dłuższego czasu. Nie zauważyłaś, że nie ma już bramek? Tutaj autostrady są bezpłatne.

Poczułam podniecenie, ulotnił się strach przed nieznanym, a zastąpiła go niczym nieskażona ciekawość. Moją uwagę przyciągał nieboskłon. Od północy nadciągała kawalkada chmur, w tempie wskazującym na silny prąd powietrza. Podobne zjawisko widziałam kiedyś podczas wichury, ale teraz drzewa trzymały się prosto. Kiedy słońce podświetlało obłoki, otrzymywały złocistą otoczkę, gra świateł i cieni odbywała się również na mijanych polach.

Zjechałyśmy na drogę krajową. Ruch na naszym pasie był większy niż na przeciwnym.

– To pora powrotów z pracy. Tutejsi ludzie dojeżdżają głównie do Brestu – informowała Estelle.

„A mnie ściąga się tutaj z daleka!”, pomyślałam. Nie musiałam mieć wyrzutów sumienia, ponieważ nikt z miejscowych nie stracił przeze mnie pracy. Moje stanowisko, określane jako „przedstawiciel zarządu”, dopiero powstało.

Na kierunkowskazach pojawiły się dwujęzyczne napisy, francuskie i bretońskie. Te drugie nie przypominały mi żadnego znanego języka, więc naszły mnie nowe wahania. Podzieliłam się nimi:

– Nie przewidziałam, że mogę mieć problem w zrozumieniu Bretończyków...

– Wystarczy ci znajomość francuskiego – uspokoiła mnie Estelle.

– Po co więc te dodatkowe nazwy?

– Dla podkreślenia odrębności kulturowej Bretanii – mówiła z nową powagą w głosie. – Dzięki temu wzrosło zainteresowanie tradycjami, powstały szkoły, w których uczy się bretońskiego, liczne koła regionalne. Mój dziadek Kelvin Denez był inicjatorem jednego z takich stowarzyszeń. Nazwisko Denez do dzisiaj wiele znaczy w Kergon.

– Twój dziadek działał politycznie?

– Niezupełnie, po prostu sprawy Bretanii leżały mu na sercu. Do późnych lat pozostał bardzo aktywny. Wiesz, on dosyć wcześnie przęszedł na emeryturę, bo przedtem był latarnikiem.

– Niebywałe... latarnikiem?! – Moje zdumienie było szczere.

– Tak, tak, jego ojciec także nim był – powiedziała z dumą. – Niestety, następcy nie będzie, nie tylko dlatego, że dziadek nie miał męskiego potomka. Większość latarni morskich stała się zbędna, gdy pojawiły się nowoczesne systemy nawigacyjne, rozumiesz, satelity, radary. Chyba że zostały odpowiednio wyposażone, ale ta przy Kergon już wtedy była zabytkiem, więc nie miała takiego szczęścia. Jest już tylko ozdobą wybrzeża. Musisz tam się wybrać, polecam!

– Chętnie, o ile czas mi pozwoli... – zastrzegłam sobie na wszelki wypadek.

– Znajdź go koniecznie! To super trasa na wędrówkę, ale można też podjechać rowerem czy autem. W „Le Havre” objaśnią ci drogę!

– „Le Havre”? – nie kojarzyłam.

– Przecież umawiałyśmy się, że mam cię zawieźć do hotelu. – Estelle zerknęła ku mnie niepewnie. – W Kergon jest tylko jeden, właśnie „Le Havre”. A może szło ci o któryś z pensjonatów?

– Nie, nie! – Wtem wpadłam na przypuszczalny powód naszego nieporozumienia: – Może po prostu nie znasz tego hotelu, bo powstał stosunkowo niedawno! Otwierano go jakoś tak chyba na jesień. Słyszałaś o sieci Statio?

Wydało mi się, że kobieta spochmurniała. Wreszcie, z nietypową dla siebie zwłoką, odrzekła:

– Tak, słyszałam. Hotel, o którym mówisz, znajduje się jednak poza miasteczkiem. A więc to w nim będziesz pracować?

– Właściwie to będę wizytować obiekty w całym okręgu. W Kergon zatrzymam się na początek, bo mają wolne mieszkanie służbowe.

– Aha... – Estelle przygryzła wargę, zdecydowała się jednak kontynuować: – Jeśli mogę coś ci doradzić, to raczej nie chwal się tutaj swoją pracą.

– O co ci chodzi? – Zagadkowa reakcja kobiety skonsternowała mnie i zaciekawiła.

– Nieważne – wykręciła się od odpowiedzi i raptem zawołała z przejęciem: – Spójrzcie, jesteśmy już blisko!

Na najbliższym drogowskazie odkryłam nazwę miejscowości docelowej. Kergon, a pod spodem po bretońsku: K êr Goanag. Moje serce przyspieszyło i zaczęło kołatać, bynajmniej nie z radości. Jeszcze kilka kilometrów i będę zdana wyłącznie na siebie. Znowu uleciała ze mnie pewność, że podołam temu wyzwaniu. Jakby na potwierdzenie tego, zza moich pleców padła złowróżbna zapowiedź:

– Lepiej od razu zawróć! Twój plan się nie uda!

______________

Miała świadomość, że jest obserwowana. Raz po raz napotykała w lusterku wstecznym badawczy wzrok matki. Zoé musiała pilnować się, by udawać obojętną, chociaż w środku aż skręcało ją z wściekłości. Jak mama mogła jej to zrobić?! Z każdym kolejnym kilometrem oddalającym ją od Paryża nienawidziła jej coraz mocniej. Zoé do końca nie wierzyła, że ten wyjazd dojdzie do skutku. Przecież zawsze stawiała na swoim!

Głośna muzyka w słuchawkach najlepiej oddawała emocje dziewczyny. Brutalna sekcja rytmiczna, ciężkie brzemienia gitary, intensywnie napastliwy wokal solisty. Zoé najchętniej przyłączyłaby się do niego, nie były jednak w aucie same, a wstyd wydzierać się przed nieznajomą. Płakać także nie będzie, nie jest gówniarą, a jeszcze mama pomyśli sobie, że dała się złamać! Jedna wygrana bitewka nie przesądza o wyniku wojny! Wymyśli coś, by wrócić do Paryża. Dokona tego, na przekór matce, papie i wszystkim innym!

Na wspomnienie ojca mimowolnie przygryzła wargę. Zabolało, ale rozczarowanie nim trafiło ją dużo boleśniej. Do zwrotów matki przywykła, co innego jednak papa, ma ten swój luz i dotąd zawsze stawał po jej stronie. Córka jest najważniejsza, ciągle tak mówił, i że nigdy by jej nie zostawił, gdyby matka była inna. No, pewnie! Żaden facet nie wytrzyma z taką szajbuską!

Papa niestety nie był już taki jak kiedyś. Ostatnio coraz rzadziej zapraszał ją do siebie i już nie dawał jej prezentów. Przy tym musiał mieć forsę, bo chociaż mieszkał w złej okolicy, to rozbijał się dobrym wozem. A te potężne soundbary w domu i telewizor na pół ściany! Może wydawał pieniądze na laski? Właściwie, Zoé nie tyle szło o kasę, ile o dziwny chłód ojca. Czy chodziło o to, że nie była już dzieckiem? Odkąd urosły jej piersi, papa nie przytulał jej więcej, a gdy ona to robiła, odsuwał ją szybko od siebie,

Przewinęła kolejny utwór. Nie miała nastroju na balladę, choćby i rockową. Zerknęła przez szybę auta, były już chyba w Bretanii. Tylko mama mogła wymyślić coś tak pokręconego! Kiedy po raz pierwszy wyskoczyła z tym wyjazdem, Zoé nie wierzyła własnym uszom.

– Totalny bezsens! – krzyczała. – Zamieszkać z dala od Paryża? Od koleżanek i papy?!

– Przecież nie na zawsze, a tylko do lata. Tak będzie dla ciebie najlepiej!

– A pomyślałaś, czy też dla ciebie? Wariujesz, jak jesteś sama! – wytknęła jej bez ogródek.

– Przesadzasz! Mam przyjaciół, a twoja szkoła jest najważniejsza!

– Chcesz się mnie zwyczajnie pozbyć! – przerwała jej dziewczyna. – Jesteś wyrodną matką i tyle!

– Jeszcze będziesz mi za to wdzięczna! W Paryżu nie masz szansy zaliczyć tej klasy, na prowincji może ci się to udać!

– I tak nie pojadę! – Zoé kończyła tak każdą dyskusję.

A jednak mama pozostała nieugięta i każdego dnia kłóciły się o to na nowo. Zoé była przekonana, że papa ją wesprze, niestety, rozczarował ją okrutnie. Najpierw nie odbierał telefonów, a później ciągle przesuwał termin spotkania. Wreszcie został im już tylko jeden, ostatni weekend, ale nawet wtedy nie udało się z nim porozmawiać. Ledwie przyjechała, zmył się i zostawił ją z tą babą, żoną swojego kuzyna! Ta idiotka miała ją chyba wybadać, bo zadawała głupie pytania o chłopaków. Ględziła coś o świętości małżeństwa, o przywilejach, jakie ma żona. Akurat! Sama na okrągło chodzi z brzuchem a przy mężu siedzi jak trusia.

Papa wrócił w środku nocy, a rankiem znowu zniknął! Całą niedzielę czekała na niego, zabijając czas grami komputerowymi lub wydzwaniając do koleżanek. I znów to samo, nie odbierał jej telefonów, a do domu dotarł, gdy ona już spała. Kiedy dziś rano mama przyjechała po nią, to wcale nie słuchał, co Zoé mówi do niego. Kazał jej jechać z mamą i niemal wypchnął obydwie z mieszkania.

Zawszy był zły, gdy nie dano mu się wyspać, ale nie odpuściła mu, zadzwoniła do niego z trasy. Nie szkodzi, że mama zakasowała jej smartfona, są inne możliwości! Pożyczyła telefon od pani, która jechała z nimi z aucie. Papa był zaskoczony, kiedy usłyszał głos Zoé. Czyżby odebrał rozmowę tylko dlatego, że nie znał tego numeru? Wolała myśleć, że miał poczucie winy z powodu poranka.

– W niedzielę wrócę z mamą, dobrze? – błagała go, by zmienił zdanie. – Zamiast u wujka, mogłabym przecież zamieszkać u ciebie. Chociaż na jakiś czas, na próbę...

– Nie ma mowy! – Był stanowczy. – Ja nie mam czasu zajmować się tobą, a twoja mama nie daje już rady! Zostaniesz w Bretanii, to już postanowione.

– Ale, papo...

– Zoé, dobrze wiesz, jak było! – Nie pozwolił jej sobie przerwać. – W Paryżu nie wyjdziesz z problemów, a uczyć się trzeba. Nie wymagamy dużo, wystarczy, że skończysz jakąś szkołę i wszyscy dadzą ci spokój. Tam będzie ci dużo łatwiej niż tutaj. Postaraj się, a jak zobaczę świadectwo, to będzie dodatkowa nagroda!

– Jaka? – burknęła, choć była ciekawa, czym będzie chciał ją zmotywować.

– Wyjedziemy razem do Maroka!

– W zeszłym roku też tak mówiłeś! – wypomniała mu, dodając w myślach: „i w kilku poprzednich latach!”.

– Tym razem nie ma odwołania, zapowiedziałem, że będę, to już sprawa honoru. Skończysz klasę, lecisz ze mną!

– Naprawdę wziąłbyś mnie ze sobą?

– Oczywiście, tam wszyscy od dawna czekają na ciebie. Twoja babcia, twoje ciocie... – wyliczył więcej krewniaków.

Na wyobrażenie, że mogłaby wreszcie poznać liczną rodzinę ojca, jej serce zadrżało z radości. Hm... może jednak z tą podróżą do Maroka było coś na rzeczy? Tyle co wzbudzoną wiarą dziewczyny zachwiał odgłos dobiegający ze słuchawki. Nie myliła się, w tle usłyszała damski chichot. Jednocześnie papa chrząknął i zakomunikował:

– Skarbie, muszę kończyć, ale będziemy w kontakcie! Daj z siebie wszystko, słyszysz? Tylko od ciebie zależy, gdzie spędzisz tegoroczne wakacje!

Rozmowa z papą rozdrażniła Zoé. Pomimo, że nie miała całkowitej pewności w czyim towarzystwie przebywał, poczuła się o niego zazdrosna. I czy może mu ufać? Będzie wkuwać jak naiwniara, a on znowu się wykręci! Nic z tego. I tak nie ma szans nadgonić straconych miesięcy. Lepiej nie robić sobie nadziei.

Sięgnęła do kieszeni po gumę do żucia. Odpakowała sreberko, włożyła ją sobie do ust, a papierek rzuciła na podłogę. Leżało ich tam już więcej. Miętowa guma miała na chwilę oszukać żołądek, gdyż Zoé nie przyznałaby się do tego, że jest głodna. Z obiadem nie wyszło, ale musiała wybierać: posiłek albo wolność. Na pomysł ucieczki wpadła po rozmowie z papą.

Postanowiła, że wróci do Paryża stopem i przekima się u koleżanki. Potem zobaczy co dalej. Najpewniej mama wkrótce zatęskni za nią i wybaczy jej ten numer. Zoé była przekonana o tym, znała jej wszystkie słabości, a jedną z nich była wola. Musi tylko przeczekać gdzieś, aż afera przycichnie. I za żadne skarby nie pozwolić zawlec się do Bretanii!

Wszystko potoczyłoby się dobrze, gdyby mama jej nie nakryła! Wyskoczyła zza tego tira jak diabeł z pudełka! Ależ narobiła jej wstydu! Mało tego, że objechała tego faceta, to potem darła się jeszcze na nią, aż obcy ludzie się obracali! Idealna matka się znalazła! Co ona sobie myślała, że będzie stać jak słup soli i pozwoli się upokarzać? No to dla odmiany potem mama usłyszała swoje! Sama prosiła się o to!

Zoé powinna cieszyć się ze swojego zwycięstwa, ale nie miała poczucia wygranej. Pamięć przywołała inne, podobne sceny, gdy któraś z nich, mama lub ona, traciły panowanie nad sobą. Przestały się za to przepraszać, jakby wiedziały, że to daremne, bo prędzej czy później sytuacja znów się powtórzy. Zresztą, nie ta jedna. Chaos ich wspólnego życia tak naprawdę był przewidywalny. Wszystko kręciło się w kółko i zmierzało donikąd.

Teraz obydwie milczały. Ciężkiej atmosfery nie łagodziły nawet dźwięki skocznych piosenek dochodzących z radia auta. Zoé kojarzyły się z pradziadkiem Kelvinem. Kiedy była mała, wyjmował akordeon i wygrywał na nim podobnie wesołe utwory. Potem zarzucił muzykowanie. Mówił, że ma sztywne palce, ale stracił chyba radość z grania po śmierci babci Zoé. Kiedy zmarł również pradziadek, ich rodzina rozpadła się niemal do reszty. Przestali jeździć do domu na przylądku, który nie był już miejscem jej szczęśliwego, bezpiecznego dzieciństwa. Nie zmienił tego nawet powrót wujka, ponieważ po latach on także stał się Zoé obcy. Nie chciała wracać do Kergon. Nie było po co.

Miała dosyć skocznych dźwięków, fałszujących obraz Bretanii. Wszystkie te trendy z powrotem do korzeni to tylko chwyty marketingowe! Ona nie nabierze się na mistyczne bajania, jakimi raczyło się naiwnych turystów. W ostrej muzyce, której słuchała, była przynajmniej czysta, brutalna prawda o życiu! Zoé sięgnęła po słuchawki i osunęła się na siedzeniu, aby mama nie dojrzała jej oczu. Nie wiedzieć czemu, nagle zwilgotniały.

______________

Napięcia między Estelle i jej córką sprawiły, że z niecierpliwością wypatrywałam hotelu. Pragnęłam pożegnać się z nimi i rozpocząć nowy etap, skupiając się wyłącznie na sobie. Z prawdziwą ulgą odkryłam symbol Statio na szyldzie. Sam obiekt nie zaskoczył mnie niczym, wyglądał tak samo, jak wszystkie tej sieci: dwupiętrowy klocek bez ozdób, z ilością okien wskazującą na mały metraż pokoi. Lokalizacja również była typowa. Znajdował się przy trasie przelotowej biegnącej z Normandii do Brestu, praktycznie na odludziu, nie licząc kilku mniejszych budynków industrialnych w sąsiedztwie. Dalej rozpościerały się pola uprawne, które przecinała droga asfaltowa wiodąca do widocznej za nimi miejscowości.

Estelle zatrzymała samochód przed głównym wejściem hotelu. Wysiadła tam ze mną, by pomóc mi w wyjęciu bagaży. Za przejazd rozliczyłyśmy się wcześniej, toteż zakładałam, że na tym zakończy się nasza znajomość. Nieoczekiwanie Francuzka rzuciła pomysłem:

– Spotkajmy się w miasteczku! Oprowadzę cię po nim, pokażę fajne miejsca...

– Nie rób sobie kłopotu. Przyjechałaś na tak krótko, odpoczywaj! – wykręcałam się nieszczerze.

– Kiedy chciałabym zrekompensować ci jakoś te przykre chwile...

– Zapomnijmy o tym.

– Nie, Nadio, wyszło nieładnie, dlatego pozwól mi to naprawić! – przekonywała, przytrzymując moje ramię. – Może nie od razu jutro, ale powiedzmy w sobotę?

Estelle rozbroiła mnie swoją postawą, nie spodziewałam się tego po niej. Równie dobrze mogła mnie wysadzić, nie zawracając sobie głowy tym, co o nich myślę. Doceniłam jej chęci. Odmawiając, czułabym się nie w porządku.

– Dobrze, zadzwonię do ciebie, jak już ogarnę się trochę i umówimy się konkretnie – przyrzekłam.

– Do miasteczka dojdziesz stąd na skróty. Od boiska biegnie dróżka. Tam! – Estelle wskazała kierunek.

W pewnej odległości od nas dojrzałam ogrodzony obiekt sportowy. Podziękowałam za informację, mogła się przydać, chociaż obiecano mi samochód. Lubiłam spacery.

– Do widzenia, Zoé!

Postukałam w szybę auta i pomachałam dziewczynie. W odpowiedzi podniosła rękę, jak na nią, było to dużo. Estelle uścisnęła mnie serdecznie i trzykrotnie cmoknęła moje policzki. Samochód odjechał, zostałam sama i nieoczekiwanie naszedł mnie smutek. Przygodna znajomość nabiera innej rangi w metropolii, a innej na pustkowiu. Czułam się samotna i bardzo obco.

Wzięłam się w garść i ciągnąc za sobą walizę, ruszyłam do hotelu. Szklane drzwi rozsunęły się przede mną bezgłośnie, ujawniając standardowe wnętrze holu z naprzeciwległą recepcją. Stała za nią szczupła dziewczyna w rozpoznawalnym stroju pracowników Statio. Zbliżyłam się ku niej, wymieniłyśmy powitanie.

– Od razu uprzedzę, że nie jestem gościem, przyjechałam do pracy. – Przedstawiłam się z imienia i nazwiska. – Powiedziano mi, że czeka tu na mnie mieszkanie służbowe.

Recepcjonistka raczyła mnie wyuczonym uśmiechem, który w miarę moich wyjaśnień przeszedł w bardziej naturalny.

– A, to pani! – Ożywiła się. – Spodziewaliśmy się pani przybycia, wszystko jest przygotowane! Zaraz zadzwonię po naszego menadżera, o tej porze już nie pracuje, ale dojedzie.

– To nie jest konieczne – powstrzymałam ją przed ściąganiem tu mężczyzny po godzinach. – Wystarczy, że pani da mi te klucze, a formalności dokonam już jutro.

– No, nie wiem... – zawahała się, dostała chyba inne instrukcje.

– Proszę pani... – Zerknęłam na jej identyfikator i dodałam: – Fleur! Od samego świtu jestem w drodze, marzę o łóżku! Pokażę pani swoje dokumenty!

Sięgnęłam po nie do torebki. Wyjęłam kopertę z nadrukiem Stafio, w której miałam potrzebne pełnomocnictwa. Przekonały dziewczynę, gdyż wręczyła mi klucze i objaśniła:

– Będzie pani musiała wyjść na zewnątrz, obejść hotel. Proszę kierować się na prawo, tak jak na parking! Wchodzi się od podwórza, zaraz pierwszymi drzwiami! Nie pomyli się pani, bo następne są metalowe, od magazynu. Niestety, nie mogę opuścić stanowiska...

– Nie trzeba, poradzę sobie!

Podziękowałam i zarzuciwszy torbę z laptopem na ramię, wzięłam się znów do holowania walizki. Człowiekowi, który wpadł na ideę przytwierdzania do nich kółek, należały się głębokie pokłony. Szkoda tylko, że równy chodnik skończył się już za parkingiem. Plac na tyłach hotelu wyłożono ostrym żwirkiem, niekorzystnym także dla moich obcasów.

Lokum służbowe składało się z niedużego pokoju z wnęką kuchenną, ślepej łazienki oraz przedpokoju. Zakratowane okna wychodziły na podwórze, a dalej, za pasem nieużytków, biegła droga szybkiego ruchu. Nie oczekiwałam luksusów i na razie nie stać mnie było na lepszą kwaterę. Odkąd życie przekreśliło moje marzenia, dostosowywanie się do okoliczności stało się moją nową zasadą. I raczej dobrze na tym wychodziłam: zero złudzeń – zero rozczarowań.

Włączyłam mały telewizor, działał, znalazłam jakiś program. Wyłącznie po to, by zabić nieznośną ciszę, nie licząc odgłosów z drogi. Wiedziałam, że upłynie niemało czasu, zanim przywyknę do tego miejsca, do Francji, do nowej pracy. W tej chwili nie chciałam o tym myśleć. Rozpakowałam się i stwierdziłam, że znowu jestem głodna. W Berlinie kupiłabym sobie kebaba u Turka na rogu albo coś w pobliskim sklepie. Tutaj bałam się wypuszczać do miasteczka, nie uśmiechało mi się wracać w ciemnościach przez pola. Hotele Statio oferowały tylko śniadania samoobsługowe, zjadłam więc resztki prowiantu zabranego na drogę. Potem postanowiłam, że wezmę natrysk i pożegnam się z dniem wcześniej niż zwykle.

Pora nie była jeszcze późna, ledwo zmierzchało. Zamknęłam okno i przekręciłam żaluzje, robiąc sobie iluzję nocy, a również intymności. Miałam na tym punkcie małego fioła. W moim domu rodzinnym okna pokoju stołowego wychodziły na ogród. Nigdy nie zaciągało się zasłon z tej strony, nie widzieliśmy takiej potrzeby. Aż do pewnego zimowego wieczoru. Wszyscy domownicy spali, tylko ja oglądałam jeszcze telewizję. Czułam się bardzo swobodnie, gdy dostrzegłam coś za oknem, jakby błysk flesza i zarys twarzy. Wystraszyłam się, obudziłam tatę, lecz w ogrodzie nikogo nie było. Następnego ranka odkryliśmy ślady męskich butów na śniegu i ławę podsuniętą pod okno. Były też niedopałki papierosów, co wskazywało na to, że ten człowiek spędził tam trochę czasu. Historia nie miała dla mnie żadnych przykrych następstw, jednak pozostał mi uraz.

Pomimo zmęczenia nie udało mi się całkowicie odprężyć. Umysł przetrawiał wrażenia z podróży, a zmysły oswajały się z nowym otoczeniem. Pomieszczenia wyglądały na czyste, ale musiał tu wcześniej mieszkać palacz, gdyż wykładziny dywanowe przesiąkły zapachem tytoniu. Dopiero po uchyleniu wietrznika napływ świeżego powietrza pomógł mi usnąć.

 

Obudził mnie warkot silnika, jakieś głosy, stuki, pobrzękiwanie szkła. Odgłosy dochodziły przez otwarty lufcik. Podniosłam się z łóżka i ostrożnie odchyliłam żaluzję. Na placu stał samochód dostawczy, rozładowywali go dwaj mężczyźni. Od pobliskiej trasy szybkiego ruchu również szedł głośny poszum.

Dochodziła dopiero siódma, z rozkoszą pospałabym dłużej. Pokój był wychłodzony, noc musiała być zimna, poszukałam pierwszych lepszych ubrań. Bez porannej dawki kofeiny byłam zdolna tylko do najprostszych czynności. Opłukałam twarz wodą i nadal nie całkiem przytomna, opuściłam mieszkanie z zamiarem zdobycia kawy. Akurat na podwórze podjechał inny samochód, tym razem z logo pralni na masce. Zrozumiałam, że w dniach roboczych wczesne pobudki będą tu normą.

Łudziłam się, że niezauważalnie przemknę się do jadalni, lecz tak się nie stało. Pracownica recepcji, inna niż wczoraj, kiedy tylko mnie spostrzegła, zaczepiła profesjonalnym pytaniem:

– Czy mogę pani w czymś pomóc?

Jej ostry wzrok spod gęstej grzywki wyrażał oburzenie moim zuchwalstwem. Bufet śniadaniowy był tylko dla gości hotelu! Naprędce wyjaśniłam nieporozumienie, a kobieta uspokoiła się i obdarzyła mnie uśmiechem. Tak zwanym końskim albo fernandelowskim. Następnie poinformowała, że menadżera jeszcze nie ma, gdyż zaczyna pracę o ósmej. Ze zrozumiałych względów odpowiadało mi to.

Nieduża jadalnia świeciła pustkami. Nałożyłam sobie śniadanie, trochę pieczywa, sera i pomidorów Chętni na jajka musieli ugotować je sobie sami, w maszynce elektrycznej. Przynajmniej kawa była już zaparzona. Budziłam nią zmysły, jadłam trochę na siłę. Pola za oknem były świeżo zaorane, na bruzdach ziemi ucztowały jakieś ptaszyska. Niezdecydowane niebo powyżej to chmurzyło się, to przejaśniało, trudno było o prognozę na najbliższe godziny.

Nie przeciągałam posiłku, musiałam przecież przygotować się na spotkanie z menadżerem. Chciałam wywrzeć na nim dobre wrażenie, jakby nie patrzeć, reprezentowałam zarząd. Próżność kobieca znalazła wymówkę.

Recepcjonistka rozmawiała z jakimś mężczyzną. Był w typie południowca, z ulizanymi, jakby naoliwionymi czarnymi włosami, które u nasady szyi przechodziły w loki. Gdyby natura łaskawiej dodała mu centymetrów, może mógłby uchodzić za szczupłego, lecz przy jego wzroście nasuwało się skojarzenie „drobny”. Kobieta rzuciła mu jakieś słowa, a wówczas odwrócił się ku mnie i ruszył mi naprzeciw.

Dochodząc, wymienił moje imię i nazwisko, to ostatnie z akcentem na ostatnią sylabę i z pytajnikiem na końcu. Nietrudno było się domyślić, z kim mam do czynienia. Że też akurat dzisiaj przed czasem pojawił się w pracy!

– Tak, to ja. Dzień dobry! – Maskując skonsternowanie, podałam rękę mężczyźnie.

– Luc Piemonte, menadżer – przedstawił się, nachylając się szarmancko ku mojej dłoni. – Miło mi panią powitać! Żałuję, że nie mogłem już wczoraj... Jak minęła podróż?

Nosił się bardziej luźno niż niemieccy kierownicy hoteli. Miał przepisową marynarkę, ale do koszuli nie założył krawata. Tym niemniej, prezentował się poprawnie. Zważywszy zasadę pierwszego efektu, ja wypadłam raczej średnio.

– Nie sądziłam, że zastanę tu pana tak wcześnie – usprawiedliwiałam się przed nim. – Spotkajmy się za pół godziny!

– Będę w swoim gabinecie, ale naprawdę nie ma pośpiechu...

Zirytował mnie protekcjonalny uśmieszek mężczyzny i wzrok, jakim mnie odprowadzał. W moim poczuciu – pełen przewagi nade mną.

Wróciwszy do mieszkania, w ekspresowym tempie doprowadziłam się do stanu bliższego perfekcji. Punktualnie trzydzieści minut później zapukałam do biura menadżera. Luc Piemonte na mój widok podniósł z uznaniem brew, ale już nie swoje ciało z fotela. Może zdał sobie sprawę, że obecnie sporo przewyższam go wzrostem. Moje wysokie obcasy były małą zemstą za tamto jego spojrzenie.

Wobec niskich mężczyzn miałam się na baczności. Potrzeba bycia zauważonym nierzadko czyniła z nich ludzi swarliwych i władczych, do tego łatwo było ich urazić. Pewne siebie zachowanie menadżera przeczyło kompleksom, lecz mógł nadrabiać miną. Wskazał mi krzesło naprzeciw biurka, usiadłam, podałam mu swoje skierowanie. Rzuciwszy na nie okiem, zauważył:

– Nie jestem pani zwierzchnikiem. Za to chętnie służę pomocą! Mieszkanie panią zadowala? Wyposażenie jest skromne, ale cóż, Stano to nie Hilton! – Zaśmiał się jak z dobrego żartu.

– Dziękuję, dla mnie wystarczy. A co z samochodem służbowym?

– Tak, otrzyma go pani.

– Ale kiedy? – Zaniepokoiłam się czasem przyszłym. – Jak pan wie, jest mi niezbędny.

– Chwileczkę. Zaraz się dowiem... – Sięgnął po notes, a tuż potem po telefon.

Kiedy rozmawiał, rozejrzałam się po biurze. Panował w nim niemały rozgardiasz. Biurko było zawalone dokumentami, pomiędzy nimi poniewierały się kubki po kawie i butelki z wodą, krzywo stojące segregatory na półce, na wszystkich sprzętach leżały jakieś teczki, pudła, papiery, a pod oknem stał rowerek do ćwiczeń. Czy zaglądała tu w ogóle sprzątaczka? Kosz na papiery był opróżniony, ale dywan prosił się o odkurzenie.

– Samochód będzie za jakiś tydzień – zakomunikował mi Piemonte po odłożeniu słuchawki.

– Dopiero za tydzień? – nie kryłam zawodu.

– Mniej więcej. Zawiadomią nas, kiedy trzeba go odebrać.

– Odebrać? – zafrasowałam się ponownie. – To nie zostanie mi dostarczony?

– Niestety nie. Trzeba wybrać się po niego do Brestu, ale to żaden problem, zawiozę tam panią. – Uśmiechnął się protekcjonalnie.

Powiedziałabym nawet, że uwodzicielsko, dlatego się zawahałam.

– Po co tłuc się autobusami? Mam wygodny i szybki wóz, zaoszczędzi pani dużo czasu – przekonywał mnie.

I znów na jego ustach pojawił się uśmiech, tym razem wydał mi się po prostu usłużny. Stwierdziłam, że mężczyzna ma rację i zgodziłam się na jego pomoc.

– Jakie auto zakupiono? – spytałam.

– Będzie małe – uprzedził z kpiącym błyskiem w oku. – Dwuosobowy Renault.

– Doskonale. A kolor lakieru?

– Typowe pytanie kobiety! Bez urazy, ale mężczyzna zapytałby o dane techniczne. Przykro mi, nie wiem! – Rozłożył ręce. – Ale tak ładnej mademoiselle w każdym kolorze będzie korzystnie!

Odniósł się chyba do braku obrączki na moim palcu.

– Dziękuję – odparłam trochę zakłopotana. – Wolałabym jednakże madame.

– Naturalnie, przepraszam.

Francuskie feministki regularnie poruszały temat usunięcia tytułu „panienki” w stosunku do kobiet niezamężnych. Rozgraniczanie według stanu cywilnego i ja miałam za przeżytek. Nie mówiąc o tym, że dla kogoś w moim wieku takie określenie ocierało się śmieszność. Podejrzewałam, że menadżer usiłuje zdobyć nade mną przewagę, być może jego uczynność też była interesowna. Aby do reszty odzyskać respekt dla siebie, oświadczyłam:

– Skoro na razie jestem unieruchomiona, to zacznę pracę od tego obiektu.

Wyobrażałam sobie, że moja obecność nie będzie cieszyć pracowników hoteli. Luc Piemonte nie sprawiał jednak wrażenia przejętego:

– Kiedy tylko pani zechce!

– Odpowiada panu, że zajmę się tym od jutra?

Wiedziałam, że nie może mi odmówić, spróbował jednak odwlec ten moment:

– Nie lepiej wejść w obowiązki od nowego tygodnia? Najpierw trzeba się zadomowić, poznać z otoczeniem!

– Zastanę tu pana jutro o ósmej? – przerwałam mu, podnosząc się z krzesła.

– Oczywiście, będę do pani dyspozycji! – Zmienił ton na oficjalny i pożegnał mnie bez uśmiechu.

„Jędza z ciebie!”, zbeształam się w duchu. Coś mi jednak mówiło, że postąpiłam właściwie.

______________

Tymczasem wybrałam się do miasteczka. Siłą rzeczy – pieszo, pokazanym mi skrótem przez pola. Musiały zostać świeżo nawożone, gdyż szedł od nich charakterystyczny, wiejski zapaszek. Wiosna dopiero się skradała, nie widziało się dużo zieleni, a już na pewno nie nowej. Ziemia na dróżce miejscami była rozmokła. Po przejściu pewnego odcinka szum drogi szybkiego ruchu zastąpił świergot ptasi. Zrobiło się przyjemniej.

Pierwsze zabudowania, do których dotarłam, były bez charakteru i dopiero na rynku Kergon poczułam, że jestem w Bretanii! Nic nie przypominało tu poznanych przeze mnie wcześniej miejscowości francuskich. Dwujęzyczne napisy na szyldach i tabliczkach informacyjnych wskazywały na swoistość regionu. Merostwo znajdowało się w niepozornym, wąskim budynku, za to z dumnie łopoczącymi flagami przy wejściu. Jedna miała barwy narodowe, druga, wisząca wyżej, była w poprzeczne biało-czarne pasy i z czarnymi śladami łapek zwierzęcych.

Domy w centrum były głównie kamienne, pomiędzy nimi też otynkowane i szachulcowe, o pruskich murach. Niektóre fasady zdobiły groteskowe figury. Na przeciwległym końcu głównego placu stał kościół. Strzelista wieża i główna budowla wskazywały na gotyk, lecz okalały ją przybudówki o charakterze romańskim. Całość była z szarego kamienia, a dachy, podobnie jak większości kamienic, z łupku.

Ducha dawnych czasów nie przepędzały tutaj reklamy. Część środkową rynku pokrywały kocie łby, ale jezdnia wokoło była już nowsza. Brak drzew rekompensowały zieleńce, na których sadzono właśnie kwiaty. Miasteczko było schludne, jednak bez sterylności znanej mi z podobnych mieścin niemieckich.

Moje pierwsze wrażenia ze spotkania z Kergon oscylowały pomiędzy sympatią a rozczarowaniem. Chociaż leżało nad oceanem, to nie wyczuwało się tego. Potem doszłam do wniosku, że widziałam zbyt mało, by wyrabiać sobie opinię. Przydałoby się też coś do rozeznania; może kupić sobie przewodnik lub mapę? W jedynym czynnym punkcie z pamiątkami nie umiano mi pomóc. Dostępne materiały obejmowały szerszy odcinek wybrzeża. I wtedy wpadła mi w oko ta panoramiczna pocztówka. Zdjęcie zostało zrobione latem, z lotu ptaka, i przedstawiało Kergon wraz z okolicami. Świetnie!

Zdecydowałam zrobić to na spokojnie – i na siedząco, gdyż po spacerze z hotelu trochę bolały mnie nogi. Zajrzałam do pobliskiego bar tabac, który okazał się połączeniem knajpy, bistro i sklepiku. Obydwa stoliki pod oknem były zajęte, a kontuar oblegali jacyś staruszkowie. Przy rynku odkryłam jeszcze Crêperie z tarasem na murowanym podwyższeniu. Uznałam, że jest na tyle ciepło, że mogę tam wypić kawę i coś przekąsić. Obsłużono mnie błyskawicznie i choć kelnerka radziła przenieść się do środka lokalu, zostałam na zewnątrz.

Skupiłam się na widokówce. Linia wybrzeża była nierówna, z buchtami i językami cyplów. W centralnym miejscu zdjęcia znajdowała się duża zatoka, gdzie miasteczko stykało się z oceanem. Z góry wyglądało niczym kormoran podchodzący do nurkowania. Tylko ptasi dziób docierał do morza, długa szyja rozszerzała się w tułów z przylegającymi doń skrzydłami, który skosem przecinał ląd, by rozcapierzyć się potem w dwie odnogi zabudowań. Rynek plasował się w mniej więcej w podgardlu, co mogło oznaczać, że w ciągu wieków Kergon poszerzyło się znacznie, coraz bardziej oddalając się od wybrzeża. Historyczne centrum było dość małe i ścieśnione, dopiero na obrzeżach domy stały luźniej.

Obszar wokół zatoki pozostał stosunkowo wolny od zabudowań. Kształtem przypominał z lekka rozszerzoną podkowę, do jej obu krańców przylegały przystanie lub porty. Przy nich również było nieco domów, a obydwa punkty łączyła droga biegnąca wzdłuż oceanu.

Odbijając z „głowy ptaka” na lewo docierało się do małego portu. Znajdowały się tam prostokątne doki i coś jak wioska. Zdjęcie z tej strony objęło jeszcze ujście rzeki za pasmem lasu, a również fragment morza, gdzieniegdzie upstrzonego wysepkami.

Z kolei na przeciwległym zakolu dużej zatoki usadowiła się przystań żaglowa. Wchodziło w nią molo, a na brzegu stał szereg zabudowań. Bardziej na prawo dostrzegłam następną buchtę, z jaśniejszym pasem, możliwe, że plażą. Dalej wybrzeże wydawało się już niezamieszkane, a ląd był patchworkiem pól. Widok na zdjęciu z tej strony zamykał przylądek. Na jego końcu była jakaś budowla, lecz nie miałam pewności, czy była to latarnia morska? Nie miało to znaczenia. Oceniwszy odległość oraz własną kondycję, orzekłam, że nie doszłabym tam na nogach.

Miałam już pewne wyobrażenie o Kergon i zrewidowałam swój wcześniejszy pogląd. W położeniu miasteczka dopatrzyłam się wielu atrakcji. Nie miałam wątpliwości, że w sezonie letnim przyciągają wielu turystów.

Na razie byłam jedynym gościem na tarasie lokalu. Kapryśne słońce raz po raz kryło się za chmurami, a wówczas do kości przenikał mnie chłodny wiatr. Kawa wystygła mi w minutę, podobnie smaczne, choć słonawe naleśniki galettes, które kosztowałam po raz pierwszy w życiu. Kelnerka miała rację, radząc mi usiąść w pomieszczeniu.

Kiedy poszłam uregulować rachunek, zapytałam ją o sklepy:

– Są tu jakieś większe? Znalazłam jeden spożywczy, ale zaopatrzenie w nim słabe...

– Zależy, czego pani szuka? – odparła. – Po ryby najlepiej iść do portu, a warzywa kupi się taniej na straganie, ale trzeba przyjść w dzień targowy. Jest też supermarket.

– Gdzie dokładnie? – Dla pewności sięgnęłam po swój przewodnik-pocztówkę.

Uczynna kobieta wskazała mi to miejsce. Sklep znajdował się przy wylocie z Kergon i to całkiem blisko hotelu! Postanowiłam wstąpić tam w drodze powrotnej.

Wzmocniona kofeiną, kontynuowałam zwiedzanie miasteczka. Ruszyłam od rynku w kierunku „szyi ptaka” ze zdjęcia. Domy po obu stronach brukowanej uliczki, którą wybrałam, były z równo ociosanych kamieni. Musiały być stare, miały okna o małych szybkach i spadziste dachy łupkowe, gdzieniegdzie z plackami mchu. Framugi drzwi i okien pomalowane były na niebiesko, a widok do wnętrza domu zasłaniały wzorzyste firanki. Po niektórych ścianach wspinał się przerzedzony bluszcz.

Ulica wiodła teraz wyraźnie w dół. Domy były nowsze, o białych tynkach i drewnianych okiennicach. Tabliczki na niektórych bramach informowały o wynajmowaniu pokoi, ale okiennice były przymknięte. Za wcześnie na gości!

Podmuchy wiatru stały się silniejsze i niosły ze sobą mikroskopijne kropelki wilgoci. Pachniało morzem, musiało być już niedaleko. Za kolejnym łukiem odsłonił się wylot drogi. Nie myliłam się, na horyzoncie niebo stykało się z ciemniejszym pasem. Ocean! Kusiło mnie, by dojść do samego nadbrzeża, lecz rozsądek mi to odradzał. Zanosiło się na deszcz. Zawróciłam.

W markecie poczułam się znajomo: typowy układ stoisk z koniecznością przejścia wszystkich działów, by dostać się do świeżych produktów. Z niewidocznych głośników puszczano piosenki francuskie. Sklep o tej porze był pustawy, niepracujący już załatwili swoje sprawunki, a pracujący mieli je dopiero przed sobą. Powrzucałam sporo rzeczy do wózka, lecz uzmysłowiwszy sobie, iż będę zmuszona je nosić, połowę z nich wyjęłam z powrotem. Natomiast przypominając sobie o wieczorze, który miałam spędzić samotnie, zdecydowałam się kupić wino.

Poszukałam regałów z alkoholem. Kiedy się już tam znalazłam, zaskoczył mnie widok znajomej osoby. Stała tam Zoé, przyglądała się butelkom, czytała etykietki. Wreszcie wybrała jakieś wino i dopiero wtedy mnie spostrzegła. Nie zmieszała się wcale, że zastałam ją w tym miejscu.

– Salut! – Powitała mnie francuskim „cześć!”. – Na zakupach?

Oczywistość pytania dziewczyny nie dziwiła tak bardzo, jak jej dobry humor.

– Jesteś tutaj z mamą? – Odruchowo rozglądnęłam się za nią.

Oprócz jakiegoś mężczyzny ładującego kartony piwa do wózka, nikogo innego nie było w pobliżu. Krótko ścięty brunet popatrywał ku nam ciekawie, choć może częściej ku Zoé. Trudno byłoby mu się dziwić. Jej długie nogi w czarnych rajstopach do krótkich dżinsowych spodenek machinalnie ściągały spojrzenia, podobnie jak burza loków dziewczyny.

– Nie. Przyjechałam sama, rowerem. Z nią nie da się wytrzymać! – Wywróciła oczami.

– Co się dzieje?

– Jak zwykle, próbuje wszystkich ustawić! Mnie, wujka, w szkole także zdążyła zrobić aferę! Niech już lepiej wraca do domu! – dodała, sapiąc.

– Zatem ty jednak zostajesz?

Dziewczyna zmarkotniała.

– Niestety. Przyjęto mnie do tutejszej szkoły. Ale przyzna pani, że to jest nie w porządku, gdy rodzona matka pozbywa się dziecka!

Zoé wcale nie wyglądała na dziecko, dzisiaj nawet robiła wrażenie starszej niż wczoraj, gdyż miała na twarzy makijaż. Nie doczekawszy się mojej odpowiedzi, wskazała na butelkę.

– Weźmie mi pani to wino? – spytała. – Pieniądze zwrócę pani za kasą. Mnie mogą nie sprzedać...

– Mam taką nadzieję! – powiedziałam.

– Kiedy to dla mamy!

– Zoé! – Skarciłam ją wzrokiem. – Chcesz, żebym przedzwoniła do niej?

– No, dobrze, nie dla mamy. – Posłała mi porozumiewawczy uśmieszek. – Ale to tylko cydr, jest słaby jak piwo!

– Piwo także nie jest dla czternastolatek.

– Proszę! – Jej śliczna buzia nabrała niewinności aniołka.

– Nie.

– Tylko ten jeden raz!

– Nie zmienię zdania. A ty lepiej odłóż tę butelkę, zanim zobaczy cię ktoś z obsługi!

Nie posłuchała mnie i spoglądała teraz zaczepnie.

– Jak chcesz – powiedziałam. – W każdym razie, ja muszę dalej. Au revoir!

Zoé nie poprosiła mnie, by zataić zdarzenie przed matką, nie odstawiła też cydru na półkę. Bez wątpienia, dziewczę było rozpuszczone, nie przywykłe do odmów. Straciłam humor, może po prostu byłam już trochę zmęczona. Wybrałam wino i skierowałam się do kasy.

Moje nabytki pomimo wszystko ważyły sporo. Za drzwiami marketu czekała druga niespodzianka – rozpadało się, a nie wzięłam parasola. Rozważałam, czy nie wrócić do środka, gdy moją uwagę przyciągnęły jakieś śmiechy. Pod pobliskim zadaszeniem ukryły się dwie osoby, jedną z nich była Zoé. Przekomarzała z mężczyzną, tym samym, którego widziałam w dziale alkoholowym. W ręce trzymała butelkę cydru, a więc jednak dopięła swego. Domyśliłam się, że do kupna wina namówiła tego bruneta. Swoją drogą, był niczego sobie.

Nie bacząc na deszcz, ruszyłam skosem przed parking. Zoé zauważyła mnie i rzuciła mi triumfujący uśmieszek. Jej towarzysz zmierzył mnie z góry na dół, wyraźnie taksując moją sylwetkę. Może powinnam ochrzanić faceta za jego brak odpowiedzialności, ale nie miałam chęci na kłótnie. Zoé wina nie odda. Skoro nawet jej rodzice nie umieli zapanować nad nią, to miałaby słuchać obcej? Poza tym mokłam.

Kiedy jednak doszłam do hotelu, moje sumienie zbombardowały wyrzuty. Niedobrze, że Zoé została z tym człowiekiem. Godzina była wczesna, ale padało, mógł na przykład zwabić ją do auta, proponując podwózkę. Facet nie wyglądał podejrzanie, wręcz przeciwnie, ale to nic nie znaczyło. Byłam coraz bardziej niespokojna, wreszcie wybrałam numer Estelle i upewniłam się, że jej córka jest w domu. Nie powiedziałam, czego stałam się świadkiem, nie chciałam wywołać nowego konfliktu. Dziewczynę przyjęto do szkoły i wydawało się, że pogodziła się z decyzją matki. Przy okazji umówiłam się z Estelle na sobotę.

 

Deszcz ustał dopiero wieczorem, do tego czasu zdążyłam się wynudzić. Telewizor odbierał tylko kilka programów, a na laptopie firmowym nie dało rady połączyć się z Internetem. Wykonałam dwa telefony do Niemiec, przypominając sobie o obietnicy, że odezwę się, gdy będę na miejscu. Pierwszy do moich sąsiadów pod ostatnim adresem, z którymi, pomimo dużej różnicy wieku, zdążyłam się zaprzyjaźnić. Para była niemiecko-francuska, więc dodatkową korzyścią tej znajomości stanowiła okazja do konwersacji w obu tych językach. Pogawędka z małżeństwem podniosła mnie na duchu, zarazem uświadomiła, jak wiele życzliwości doznałam od tych ludzi. Mogłam zaglądać do nich, kiedy tylko chciałam, dokarmiali mnie, interesowali się mną, traktowali prawie jak córkę. Zatęskniłam za nimi i za poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawało mi ich sąsiedztwo. Inaczej przebiegła rozmowa z berlińską koleżanką, moją rodaczką. Zastałam ją szykującą się do wyjścia na imprezę, toteż zbyła mnie, że niebawem sama zadzwoni. Wątpiłam, by to zrobiła, w odróżnieniu ode mnie miała dużo innych kumpelek. Prawdę mówiąc, spotykałam się z nią trochę na siłę, ażeby całkiem nie zdziwaczeć. Więcej nas dzieliło niż łączyło, lecz sprawdzała się jako kompanka do kina czy knajpek. Do innych znajomych nie było po co dzwonić, pożegnałam się z nimi i rozdział został zamknięty – tak dla nich, jak dla mnie.

Kiedy szarzyzna za oknami przeszła w ciemność, sięgnęłam po wino. I tutaj zrobił się problem, gdyż butelka była zakorkowana, a nie miałam jej czym otworzyć. Brakowało także kieliszka, w szafce kuchennej znalazłam tylko kilka kubków fajansowych. Nie wyobrażam sobie degustować w nich wina.

Pomyślałam, że w może w sukurs przyjdzie mi ktoś z obsługi hotelu. W recepcji zastałam Fleur, tę samą miłą dziewczynę, która powitała mnie wczoraj. Od razu zapewniła mnie, że mają, co trzeba.

– Urządzamy tu niekiedy bankiety... – urwała, patrząc na kogoś za mną.

Odwróciłam się. Do holu wkroczyła znana mi już pracownica, ta z końską grzywą i takąż szczęką. Mina kobiety nie wróżyła nic dobrego. Zanim zbliżyła się do nas, Fleur zdążyła rzucić półgłosem:

– Przyniosę pani te rzeczy do mieszkania. Będę za kwadrans.

Przytaknęłam, choć nie widziałam powodu, aby kryć się przed przybyłą. Wycedzone przez nią „Bonsoir!” przeczyło życzeniu dobrego wieczoru.

– Była wściekła, gdyż musiała wskoczyć za kogoś na nocną zmianę – wyznała mi później Fleur, gdy zaszła do mnie.

– No właśnie, dopiero co dziś rano widziałam ją w recepcji – skojarzyłam.

– Menadżer ją wezwał, nie mogła mu odmówić. Proszę! – Podała mi reklamówkę.

Zerknęłam do środka, były tam dwie lampki owinięte serwetkami i zwykły korkociąg. Podziękowałam Fluer i nagle zobaczyłam szansę na ucieczkę przed samotnością.

– Spieszy się pani do domu? Może razem napijemy się tego wina? – zaproponowałam.

– Nie wiem, czy powinnam... Chociaż przydałoby mi się małe odprężenie, moja zmienniczka wpieniła mnie trochę! – Zawstydziła się nagle swojej szczerości.

– Zapraszam! – Otworzyłam drzwi szerzej.

– Dobrze, ale tylko na jedną lampkę... po jednej można prowadzić. – Uśmiechnęła się filuternie.

Nie wzięłam pod uwagę, że Fleur może być zmotoryzowana, chociaż jak inaczej miałaby tutaj się dostać? Uspokoiła mnie jednak, że nie ma żadnego ryzyka, gdyż mieszka bardzo blisko, do domu zajedzie w trzy minuty.

Kameralne mieszkanie służbowe o zmroku nabrało namiastki przytulności. Zakupiłam brakującą żarówkę do lampki nocnej i teraz, dzięki abażurowi z kremowego płótna, dawała całkiem przyjemne światło. Na łóżko narzuciłam kapę wyżebraną rankiem w hotelu, stolik przykryłam własną chustą. Półśrodki pomogły, jednak za dnia nie dało się oszukać oczu.

– Ładnie... – stwierdziła Fleur bez większego przekonania.

– Metraż mi odpowiada, problemem jest poranny hałas od drogi. I ten zapaszek... muszę kupić jakiś odświeżacz powietrza, bo nawet wietrzenie nie pomaga – pożaliłam się. – Kto mieszkał tu wcześniej?

– Dozorca, ale zwolnił się i teraz firma zewnętrzna pilnuje obiektu.

– Widziałam kamerki na budynku.

– Tak, z przodu i od strony parkingu. Ochroniarze robią objazd autem, podobno kilka razy w nocy. Wolałam jednak dozorcę. Rzeczywiście, kopcił na okrągło, ale nigdy w hotelu.

– Za to tutaj sobie pozwalał... – Powiodłam wzrokiem po pokoju.

– Wie pani, nocą jesteśmy same w recepcji. O północy zamykamy wejście hotelu, ale gościom i tak trzeba otwierać. Tylko skąd pewność, że oni naprawdę są gośćmi? Menadżer mówi, że w razie czego mamy dzwonić po ochronę, jednak z dozorcą w tym samym budynku czułyśmy się bezpieczniej.

– Proszę sobie usiąść! – Zreflektowałam się, że nadal stoimy i wskazałam dziewczynie fotel. – Otworzę wino.

Zatroszczyłam się nie tylko o trunek, doniosłam jeszcze na stolik żółty ser pokrojony w kostki i kiść winogron. Teraz i ja mogłam zająć miejsce.

– Mówi pani, że na nocnej zmianie jest tylko jedna osoba z obsługi? – wróciłam do przerwanego tematu. – Zorientuję się, jak ma się to do przepisów.

– Dobrze, ale proszę tylko mu nie mówić, że to ja się skarżyłam! – Zerknęła ku mnie z obawą.

– Boi się pani zwolnienia?

– Nie, raczej nękania, nagan za byle drobnostki. Potem są adnotacje w papierach i trudniej o nową pracę – wyrwało się jej i dodała usprawiedliwiająco: – Bastian, mój przyjaciel, chciałby, żebym poszukała sobie innej. W Statio są niskie zarobki, a praca na zmiany i często w weekendy. Niestety, w Kergon nie ma dużego wyboru, to znaczy, poza sezonem.

– Przy dojazdach trzeba wliczyć koszty paliwa – przypomniałam.

– Właśnie, i dlatego na razie tu zostanę. Chyba że Bastian przeniesie się do Brestu, wtedy pojadę za nim. Zachowa to pani dla siebie?

– Naturalnie, może być pani spokojna!

– Fleur, proszę! – Chciała, bym zwracała się do niej po imieniu.

Zarazem upierała się, by do mnie mówić per pani. Tłumaczyła, że jestem jej przełożoną, co niezupełnie było zgodne z prawdą. I że w przeciwnym razie będzie gubić się w formach.

– Monsieur Piemonte wymaga od personelu, by do zwierzchników mówić z nazwiska – dorzuciła usprawiedliwiająco.

Potem wyjawiła mi coś, co zirytowało mnie trochę. Przyjeżdżając do nowej pracy, liczyłam na start z czystym kontem, tymczasem ktoś postarał się o to, by witano mnie z uprzedzeniami.

– Zanim pani przybyła, menadżer obdzwonił hotele naszej sieci. Te w regionie.

– Po co? – Właściwie, z góry znałam odpowiedź.

– Aby przygotować wszystkich na inspekcje!

– Przecież to nie nowość, wszędzie są kontrole.

– Ale nie zawsze przysyła się kogoś prosto z zarządu. U nas nie przepada się za Niemcami... – dziewczyna dodała otwarcie. – Wiem, wiem, pani jest Polką, ale ci ludzie nie wiedzą tego.

– To bez znaczenia. – Udałam obojętność, choć w duchu zżymałam się na Piemonte’a.

– Przepraszam, nie chciałam zepsuć pani humoru! Mądry człowiek sam wyrabia sobie opinię o innych. A wie pani, że w żyłach Bastiana płynie trochę krwi polskiej? – Fleur zgrabnie zmieniła temat.

Sprawcą owej domieszki był pradziadek chłopaka, który w latach trzydziestych przybył do pracy w jednej z kopalni normandzkich.

– Wtedy był czas wielkiej biedy – powiedziałam. – Pośród moich przodków także byli emigranci, ale i dzisiaj wielu moich rodaków szuka pracy za granicą. Sama jestem tego przykładem.

Fleur zaciekawiła się życiem we współczesnej Polsce i była zawiedziona, że gaszę ten wątek.

– Wybierz się tam ze swoim chłopakiem! – Spontanicznie podsunęłam jej ideę. – Polecam wam Kraków, można wyszukać sobie tańsze przeloty. Wielu turystów wpada tam po prostu na weekend!

– Czemu by nie?! – Młoda Francuzka zapaliła się do tego pomysłu. – Ale my nie lubimy zorganizowanych wycieczek, wolimy zwiedzanie na własną rękę. Albo z miejscowym przewodnikiem, jeżeli taki się nadarzy, żaden profesjonalny! Kiedy byliśmy w Budapeszcie, to po mieście oprowadził nas przypadkiem poznany Węgier. Byliśmy w miejscach, do których nie docierają przeciętni turyści. Ktoś taki przydałby się także w Krakowie...

Nie potrafiłam jej pomóc. Nie mogłam, a raczej nie chciałam ujawnić dziewczynie, że odkąd opuściłam ojczyznę, nie utrzymuję tam z nikim kontaktów. Wykręciłam się, że pochodzę ze stron nieciekawych turystycznie. Potem czym prędzej zagadnęłam ją, by opowiedziała mi coś o tutejszych. Chyba nie doceniała, że urodziła się w miejscu, do którego inni przyjeżdżali na urlop. Dla niej Kergon było grajdołkiem.

– Po sezonie nie działają tu żadne kluby! – skarżyła się. – Najbliższa dyskoteka jest kilkanaście kilometrów stąd! Nawet knajpki z porządną muzyką tu nie ma! Pozostaje nam robić domówki...

Narzekania dziewczyny skończyły się z ostatnim łykiem wina w jej lampce. Nie dolałam jej więcej, więc podziękowała i zebrała się do wyjścia.

Dopiłam butelkę w bezcielesnym towarzystwie kogoś, o kim nie powinnam myśleć. Kiedyś świadomie podjęłam się wysiłku wyparcia go ze swojej pamięci, dzisiaj wprosił się podstępem... Sama byłam sobie winna, po co wyjeżdżałam z tym Krakowem? Mogłam sobie darować, bądź zaproponować Fleur inne rejony, Warszawę albo Mazury. Nie skłamałam, Kraków nie był moim miastem rodzinnym. Łączyło mnie z nim jednak wiele wspomnień, w tym jedno decydujące: dzień, w którym poznałam Szymona. Mężczyznę, który rzekomo chciał spędzić życie ze mną, a który dzisiaj miał nową żonę. Tym samym potwierdził, co przeczuwałam od dziecka – że nie zasługuję na niczyją miłość. Być może sama nie byłam do niej zdolna. Jak inaczej wytłumaczyć moją samotność?

______________

Gdyby nie wczesna pora, to natykając się na tę parę, pomyślałabym, że widzę prostytutkę z klientem. Wygląd kobiety i sposób, w jaki idąc, kołysała biodrami, kojarzył się jednoznacznie. Miała na sobie białą skórzaną kurteczkę, spod której wychodził różowy pas mini spódniczki. Strój uzupełniały buty na wysokiej platformie i białe, koronkowe rajstopy. Ramię w ramię z tlenioną blondynką kroczył Luc Piemonte, naciągający szyję, by dodać sobie wzrostu. Kierowali się przez parking do wejścia hotelu, a mimo poranka, sprawiali wrażenie zmęczonych.

Dogoniłam ich w holu. Była młodsza niż sądziłam, postarzał ją mocny makijaż, mogła uchodzić za żywą definicję nadmiaru. Przeszarżowała także z tandetną biżuterią. Ściągnęła kurtkę; pod spodem miała za ciasny sweterek, który więcej ujawniał aniżeli zasłaniał. Menadżer lubieżnie gapił się w jej dekolt, przynajmniej póki nie spostrzegł mojego nadejścia.

– O, pani także już w pracy? – Jego wzrok wyrażał teraz zdumienie.

– Dzień dobry! – rzuciłam, tłumaczenie się z punktualności uznając za zbędne.

– To jedna z naszych recepcjonistek – przedstawił mi blondynkę, jej nazwisko poprzedzając zwrotem „mademoiselle”, by następnie dodać bez ceregieli: – Gigi, powinnaś zacząć, już ósma!

Odpicowana lala wydęła rybie usta w grymasie urazy i oddaliła się od nas. Patrzyłam za nią lekko zszokowana, gdyż w życiu bym nie zgadła, że „panna Żiżi” tu pracuje.

– Pójdę sobie po kawę – powiedziałam. – Panu także przynieść?

– O, tak, dziękuję! I zapraszam do mojego biura! – dodał oczywistość.

Chciał chyba na powrót poczuć się panem sytuacji. Przypuszczałam, że wkrótce zachwieję jego pewnością siebie, miałam już kilka obiekcji co do tego hotelu. Chociaż działał od niedawna, zauważyłam ślady zaniedbań, również na zewnątrz, a Fluer sugerowała złą organizację. Właśnie w tym celu przysłał mnie tu zarząd Statio, by poprawić funkcjonowanie w obiektach. Z północy Francji napływało dużo skarg gości.

Luc Piemonte nie potraktował mojej wizyty serio. Mówił o prognozach pogody na weekend, dopytywał, gdzie już byłam i co widziałam. Był wobec mnie bardzo uprzejmy, co nie ułatwiało mi przejścia do celu naszego spotkania. Przerwałam wreszcie te pogaduszki i nawiązałam do niedociągnięć dostrzeżonych w hotelu. Menadżer zbagatelizował moje uwagi, do tego w irytujący mnie, władczy sposób. Trochę więc przekornie skrytykowałam prezencję recepcjonistki, w moim mniemaniu wulgarną, choć użyłam łagodniejszych określeń.

– A więc widziała pani, że wysiadała z mojego auta... – odrzekł z kpiącym uśmieszkiem na ustach.

– Co to ma do rzeczy?

– Być może ma, więc wyjaśnię, że podwoziłem ją tylko. Jak pani wie, chętnie służę swoim wozem. Nie ma powodu, by dogryzać za to Gigi.

Osłupiałam; czyżby posądzał mnie o zazdrość? Podjęłam się tego skorygowania:

– Źłe mnie pan zrozumiał! Nie interesuje mnie, czy i komu wyświadcza pan swoje przysługi. Chodzi wyłącznie o wygląd tej pani, zajmuje przecież ważne stanowisko frontowe. Tak wyzywającą aparycją może zrażać ludzi do zatrzymania się w tym hotelu.

– Z pewnością nie płeć męską – wtrącił ironicznie.

– Pan nie traktuje mnie poważnie!

– Ależ jak najbardziej! – zapewnił z zaprzeczającym temu uśmiechem. – Jedynie nie zgadzam się z pani zdaniem. Uważam, że dzięki atrakcyjnym recepcjonistkom hotel może tylko zyskać! Poza tym, na Gigi nie było dotąd żadnych zażaleń.

– Zatem jest pierwsze. Moje.

– O ile wiem, to Francuzki słyną z elegancji – wytknął mi przez kwiatki, że jestem tu obca.

– Na pewno nie hurtem. Dobry gust polega na tym, by dopasować wygląd do okoliczności i miejsca – obstawałam przy swoim.

– Dobrze! – Zrobił gest, jakby odganiał muchę. – Przekażę Gigi pani zastrzeżenia.

Czułam, że ustąpił tylko dla świętego spokoju. A może jednak nie miałam racji? Oddaliłam zwątpienie, odtwarzając sobie obraz z poranka. Hotel nie był wielogwiazdkowy, ale też nie stał w podejrzanej dzielnicy. Zatrzymywały się tutaj rodziny, więc pannica przeginała i tyle. Wyobrażałam sobie, że nie będzie zachwycona moim naciskiem o więcej skromności. Cóż, zostałam zatrudniona, by dopilnować poziomu obiektów, płacono mi za to.

Poprosiłam o zaprezentowanie mi strony internetowej hotelu. Piemonte dopiero wtedy włączył komputer. Strona od dawna nie była aktualizowana, przeczyła też dobrej reklamie. Tak informacje, jak i zdjęcia były słabej jakości, brakowało linków do siostrzanych obiektów czy atrakcji turystycznych w okolicach. Programy mające ułatwić pracę prosiły się o nowsze wersje, ale mężczyzna twierdził, że te mu w zupełności wystarczą. Możliwe, że wcale ich nie używał, gdyż gubił się, gdy o coś pytałam.

Z trudnej sytuacji wyzwolił go dzwonek telefonu. Menadżer przeprosił mnie i odebrał rozmowę, a gdy zakończył, zakomunikował:

– Muszę wyjść, mam coś pilnego do załatwienia! Dzisiaj piątek, więc nie wrócę tu więcej!

– Sądziłam, że przejrzymy jeszcze to i owo. – Wskazałam głową na regał z segregatorami.

– Zajmiemy się tym w poniedziałek. A teraz... weekend! – Podniósł się z krzesła i klasnął w ręce, poganiając mnie do powstania.