Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Na prawdziwe szczęście trzeba sobie zapracować. Ale kiedy przychodzi, nic już nie jest takie jak kiedyś. Wraz z pracą Marta traci wszystko, co trzymało ją w Polsce. W spontanicznym odruchu wsiada w autobus i ląduje w Tauburgu. To jedna z tych małych miejscowości, gdzie wszyscy się znają, mają swoje sekrety i są nieufni wobec nowych przybyszów. Na szczęście Marta dostaje pracę jako opiekunka schorowanej miejscowej arystokratki. Przeprowadza się do górującego nad miastem zamku i poznaje interesujących synów staruszki. Niebawem będzie jej dane uczestniczyć w wydarzeniach, o których nawet nie śniła! Krzepiąca opowieść o nowych szansach, w duchu książek Katarzyny Grocholi.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 592
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Renata L. Górska
Saga
Za plecami anioła
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2014, 2024 Renata L. Górska i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727165875
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Był to bowiem jeden z tych rzadkich dni, w których przeczucie ma moc pokonania rozwagi.
„Wsiąść do pociągu byle jakiego...”. Dawno niesłyszany refren popularnej piosenki, będący dla wielu cichym życzeniem, nieoczekiwanie stał się jej osobistym remedium. Jakimś cudem wywołany z pamięci i bezwiednie nucony, był jak mantra kojąca jej ducha. Przy tym Marcie wcale nie marzył się nowy początek. Zadecydowano o tym za nią.
Początkowo nie czuła nic. Przyjęła wiadomość, jakby dotyczyła kogoś innego. Oddzielona ścianą obojętności, nie musiała nawet zachowywać pozorów. Rutyna pracy w butiku i zgranie z Johanną sprawiały, że wszystko było jak zawsze. Uśmiechała się do klientek, nie tracąc cierpliwości przy tych niezdecydowanych bądź nazbyt wybrednych. Pomagała dobierać ubrania w taki sposób, by pogodzić modę z ograniczeniami figury. Uprzejmość Marty była udawana, a w jej wzroku nie można by dostrzec oznak smutku. W chwilach, kiedy w sklepie nie było ruchu, piła kawę, bez lęku, że zbytnio przyspieszy jej puls, brak apetytu również jej nie dotyczył.
Jadła właśnie chińszczyznę z restauracji na piętrze ich pasażu, gdy niemal od niechcenia wyznała:
– Dirk mnie zostawił.
Spokojnie przytoczyła jego słowa. Siedząca naprzeciw kobieta zamarła, by niebawem zasypać Martę pytaniami. Po wysłuchaniu skąpo podanych faktów przynajmniej Johanna zareagowała, jak trzeba, dając upust emocjom:
– Bydlak i tchórz! Nie miał nawet odwagi, żeby powiedzieć ci to prosto w oczy?! Nie mieści mi się to w głowie! Po trzech latach bycia ze sobą zasłania się telefonem?! No nie, normalnie nie wierzę! Mam nadzieję, że chociaż nieźle go ochrzaniłaś!
– Nie.
– Jak to: nie...? – Z jej twarzy biło szczere zdumienie. – Rzuciłaś słuchawką?
– Powiedziałam „dobrze” i on się rozłączył.
– Dobrze?! Marta... co z tobą? Dobrze?!
Poza wzruszeniem ramion Johanna nie doczekała się innej odpowiedzi.
– W takim razie to musiał być szok! – orzekła. – A sądząc po twoim spokoju, chyba nadal w nim jesteś. Prędzej czy później dotrze do ciebie, co ten łajdak ci zrobił, i się rozkleisz! Wiesz, co? Idź już do domu, dam tu sobie radę!
Troska koleżanki wydała się Marcie przesadna, więc zapewniła ją, że nie ma powodu do obaw. Johanna jednak zbyt dobrze znała życie, by dać temu wiarę. Przez resztę dnia obserwowała swoją polską współpracownicę, a zarazem przyjaciółkę, czy nie nastąpi u niej załamanie nastroju. Niepotrzebnie. Marta trwała w kokonie odrętwienia, przez który nie miało szans przebić się żadne uczucie. Telefon Dirka kompletnie je zamroził i nic z tego, co się działo, nie dotykało jej – nie mogło. Ściana miała się dobrze. Po zamknięciu sklepu Johanna zaproponowała, aby wstąpić gdzieś na drinka, lecz Marta nie zareagowała. Pożegnały się więc i każda udała się w swoją stronę.
„Patrzeć, jak wszystko zostaje w tyle...”. W rytmicznie wstrząsanym tramwaju Marta znów zanuciła piosenkę i po raz pierwszy przyszła jej na myśl ucieczka. Na razie nie miała na to sił. Tymczasem musiała wrócić do miejsca, które w jednej chwili przestało być jej domem.
Ból nadszedł wieczorem. Nie wywołała go samotność; z reguły znosiła ją nieźle, acz niekoniecznie z własnego wyboru. Ostatnio kojarzyła się jej z kłamstwami Dirka. Dzisiaj wyłożył karty na stół: miał inną kobietę. Marta coś przeczuwała, lecz chyba nie chciała dowiedzieć się prawdy. Trudno było jej przyznać się przed sobą do kolejnej życiowej pomyłki. Lata z Dirkiem okazały się zmarnowane, co uświadomił jej, informując o swojej decyzji. Zrywał z nią, oznajmił jej to tonem, którego dotąd u niego nie znała. Czy w ogóle cokolwiek wiedziała o człowieku, z którym się związała, nawet jeśli tylko nieformalnie? Nie winiła siebie za łatwowierność. Owszem, przyzwyczajenie zrobiło swoje i jej czujność zmalała, lecz nie to było jej grzechem głównym. Marta po raz pierwszy w życiu zdecydowała się być z kimś, kierując się wyłącznie rozsądkiem. Została ukarana za to, że uczyniła to z rozmysłem, dla własnej wygody i z braku wiary w miłość. Teraz czuła się zdradzona nie tylko przez Dirka, ale i przez samą siebie. Bolało podwójnie.
Miała za sobą nieudane małżeństwo, po którym na długo zapomniała o mężczyznach. Później tak się ułożyło, że wyjechała do Niemiec, znalazła tu pracę, nowych znajomych. Poznawszy Dirka, nie od razu mu zaufała. Obserwowała go, a nawet prowokowała, starając się sprawdzić, czy nie ujawni cech, które kiedyś lekkomyślnie przeoczyła u męża. Dirk znosił to dzielnie, nie zrażał się łatwo, więc ostatecznie zdał jej egzamin. Teraz pojęła, że testy okazały się zawodne, bowiem zabrakło w nich zadań na wierność. Martę dotknął nie tyle jego romans, co sposób, w jaki jej go wyjawił, absolutnie nie licząc się z jej uczuciami. Moment później stwierdziła, że zasłużyła sobie i na to. Z braku prawdziwej miłości ugodzona została jej własna. Nie kochała Dirka, nie tak, jak powinno się kochać mężczyznę swojego życia. Coś o tym wiedziała, ponieważ w swoim byłym mężu zakochała się do szaleństwa, pomimo licznych ostrzeżeń osób postronnych. Ich proroctwa sprawdziły się szybko: Marta przegrała z mężowską słabością do hazardu i alkoholu. Tym razem fundamentem związku miała być rozwaga. Marta pragnęła stabilności i partnera, który nie rzuca słów na wiatr, z którym można zaplanować przyszłość. Dirk swoje oczekiwania wyraził klarownie, słowo „miłość” w nich nie padło; nie był to szczyt romantyzmu, lecz Marcie to odpowiadało. Dałaby głowę, że jemu również, nigdy przecież nie narzekał. Świadomość porażki uzmysłowiła kobiecie, iż nie można bezkarnie manipulować drugim człowiekiem.
Nie pokochała Dirka, lecz przywiązanie zrobiło swoje. W następnych dniach na przemian płakała i trzeźwo analizowała przeszłość, wysnuwając spóźnione, nieprzydatne już wnioski. Dirk nie odbierał jej telefonów i nie odpisywał na SMS-y, co podwajało jej bezsilność. Wściekłość na niego mieszała się z łzami – wynikiem użalania się nad sobą. Przestała chodzić do pracy; Johanna kryła jej nieobecność przed szefem, mającym na szczęście więcej sklepów. Kiedy jednak przyjaciółka wyłączyła komórkę, zaniepokoiła się już poważnie i nie zwlekając, pojawiła się u niej. Zaciemnione i wychłodzone mieszkanie przypominało grobowiec, zaś Marta wyglądała jak zombie.
– Dziewczyno, co ty wyprawiasz?! – Johanna z miejsca zaczęła ją besztać. – Żaden facet nie jest wart, by doprowadzić się do tego stanu!
– Daj mi spokój. Nie chce mi się żyć...
– Czy ty w ogóle coś dzisiaj jadłaś? – ani myślała rezygnować przyjaciółka. – I czemu nie włączyłaś ogrzewania? Nic zresztą nie mów, siadaj, zajmę się tobą! Najwyższa pora...
Nie bacząc na słabe protesty Marty, zmusiła ją do zrelaksowania się w wannie. Sama w tym czasie nieco uporządkowała mieszkanie i przyrządziła ciepłą kolację. Martę rozczuliła troska przyjaciółki, lecz nie umiała wyrazić wdzięczności słowami. Niezrażona jej apatią Johanna przekonała swoją podopieczną do jedzenia, po czym stawiając na stole butelkę wina, oświadczyła bez nuty żalu:
– Przechodziłam przez to kilka razy i wiem najlepiej, co pomaga. Nie zostawimy na tym nikczemniku suchej nitki...
Nie myliła się. Następnego dnia Marta obudziła się z bólem głowy, lecz nie czuła już ucisku w piersiach, który kradł jej oddech i wiarę w siebie. Była na powrót sobą, a przyszłość nie zdawała się już beznadziejna. Marta przyrzekła sobie, że na zawsze zapamięta to doświadczenie i nie zwiąże się z człowiekiem, którego nie pokocha. Nabrała zresztą przeświadczenia, że była jej pisana samotność. I wcale jej to nie przerażało.
_____________
Mechanicznie wrzucała resztę drobiazgów do torby, ignorując uwagi Dirka. Na jego pytania rzucała krótkie „tak” lub „nie”, jedynie z rzadka dodając coś więcej. Nie, nie zabierze wspólnie zakupionych sprzętów. Tak, rekompensata w podanej przez niego kwocie wystarczy. Nie, nie pracuje już w butiku. Tak, poradzi sobie. Nie, nie jest na niego wściekła. Niemo zaś dopowiadała: „zamknij się wreszcie!”.
Chciała jak najprędzej mieć to wszystko za sobą. Zdaniem Johanny powinna mu uświadomić, jakim jest skończonym dupkiem oraz ile stracił, zrywając z kimś takim jak ona. Uznała to za niezły pomysł, lecz stanąwszy oko w oko z Dirkiem, pojęła, iż tego nie zrobi. Nie było takiej potrzeby. Dwa miesiące rozłąki sprawiły, że spojrzała na niego w nowy sposób, a to, co zobaczyła, wygasiło jej wcześniejsze emocje. Ten mężczyzna nie był ich wart. Dowodziły tego również jego cyniczne przytyki i chciwość. Marta poczuła nawet coś w rodzaju wdzięczności, gdyż oto wyzwolił ją od złudnych wyobrażeń. Zgodziła się na jego propozycje, nie spierając się o niekorzystne dla niej szczegóły. Zanim się pożegnali, podsunął jej do podpisu umowę, w której rezygnowała z roszczeń do wspólnie wynajmowanego mieszkania. Od razu poprosił także o zwrot kompletu kluczy.
– Spodziewałem się scen... – podziękował jej i dorzucił: – Wszystkiego dobrego!
Marta opuściła dom z niewspółmierną do zajścia lekkością ducha. Już nie żałowała straconych lat, mogła się tylko cieszyć, że nie było ich więcej. Po raz pierwszy od tygodni zachłysnęła się wiosennym powietrzem i własną wolnością. To nic, że znalazła się znów w punkcie wyjścia. Da sobie radę.
W zaparkowanym pod domem aucie czekała na nią Johanna. Zezłościła się, usłyszawszy o ustępstwach przyjaciółki. Wbrew swoim feministycznym zapatrywaniom twierdziła, że nawet w prymitywnych plemionach istnieje zwyczaj wynagradzania oddalonej kobiety. Marta miała dostać jedynie częściowy zwrot za sprzęty, które wniosła lub kupiła do tego mieszkania. Zabrała z niego tylko rzeczy osobiste.
Przeprowadziła się do Johanny tuż po tym, jak Dirk wreszcie się zameldował. Opalony i nadrabiający miną pojawił się w sklepie, sprytnie asekurując się przed awanturą. Zwięźle wyjaśnił Marcie, że był nieosiągalny, ponieważ przebywał na urlopie; domyśliła się, w czyim towarzystwie go spędził. Nie pytała o nic, obawiając się, że jeśli zacznie to robić, nie zapanuje nad sobą. Natomiast Dirk kuł żelazo, póki gorące, i poprosił, by opuściła ich wspólne mieszkanie. Nie zaprotestowała. Zraziła się do lokum, z którym wiązało się tak wiele wspomnień. Nie wszystkie były przecież złe.
Każdego poranka Marta przeglądała oferty lokali do wynajęcia, lecz kawalerki w ostatnim czasie były rarytasem, zaś większego mieszkania nie chciała. Jakby tego było mało, włoski właściciel butiku, w którym pracowały z Johanną, oznajmił im, że jedną z nich musi zwolnić. Przyrzekł posadę młodej siostrzenicy – więzy krwi zobowiązywały go mocniej niż lojalność wobec personelu. W przeciwieństwie do owej Włoszki oraz Marty, Johanna była Niemką i chyba to przeważyło na tym, że ostatecznie to ją zatrzymał w sklepie. Chociaż żadna z przyjaciółek nie miała wpływu na jego decyzję, w ich wzajemne stosunki wkradło się napięcie. Niepracująca Marta z przewrażliwieniem odbierała wszystkie oznaki stresu u Johanny i winiła za to swoją obecność w jej domu. Na dodatek przyjaciółka poznała kogoś i stały gość w domu mógł przeszkadzać zakochanym. Niestety, Marta nie umiała znaleźć ani nowej posady, ani mieszkania. Coraz częściej myślała o tym, aby wyjechać.
Nic właściwie nie wiązało jej z tym miastem. Osiedliła się w nim za namową Dirka, wcześniej mieszkała gdzie indziej. Wszyscy tutejsi znajomi, pomijając Johannę, należeli do jego grona i kontakt z nimi się zerwał. Do tego, po tygodniach bezskutecznych poszukiwań pracy, Marta zaczęła wątpić w siebie. Nie po raz pierwszy straciła pracę, wcześniej jednak stosunkowo szybko stawała na nogi. Tym razem było inaczej.
– A może by tak wrócić do Polski? – spytała kiedyś na głos.
– Czemu nie? – podchwyciła Johanna. – Twoja ojczyzna się rozwija, zresztą, możesz tam i możesz gdzie indziej. Europa powoli przypomina Stany. Tam ludzie przeprowadzają się po kilka razy w życiu. Liczy się to, gdzie akurat jest praca, a nie sentymenty.
– Inny kraj raczej nie wchodzi w rachubę, z języków obcych dobrze znam tylko niemiecki – zauważyła Marta.
– To może jednak Polska...? Masz tam gdzie się zatrzymać?
– Na początek u ojca... Jest sam.
– No to jedź! A jakby ci nie wyszło, wrócisz. Moje drzwi zawsze będą dla ciebie otwarte! – zaręczała Johanna.
Raz zasiana w głowie idea, nie chciała opuścić Marty. Rozważała wszystkie za i przeciw, a chociaż przeważały minusy, powrót do ojczyzny nadal ją kusił. Miała trochę oszczędności, więc nie byłaby zależna od ojca, a z czasem znalazłaby pracę i coś by wynajęła. Gdyby tylko nie mieszkał tam jej były... Kto jak kto, ale on potrafił być bardzo natrętny. Wspomnienie o nim zmniejszało optymizm Marty, wywoływała go zresztą trochę na siłę. W końcu jednak skontaktowała się z ojcem. Jej pomysł nie wywołał u niego radości, a wręcz go skonsternował. Dopiero teraz wyjawił, że spotyka się z jakąś kobietą, która czasowo nawet pomieszkuje u niego. Marta nie wiedziała o jej istnieniu, więc w pierwszej chwili i ona doznała szoku. Zaraz jednak uprzytomniła sobie, że od śmierci mamy minęło już kilka lat. Zapewniła ojca, że na pewno nie będą sobie wchodzić w drogę.
Do Polski miała wrócić pociągiem. Data jej wyjazdu zbiegła się z wylotem Johanny na urlop, więc pożegnanie przyjaciółek było dość chaotyczne. Marta zostawiła u niej część swoich rzeczy do późniejszego odbioru. Resztę spakowała w jedną dużą torbę, do drugiej ręki wzięła mniejszą, z laptopem, a przez ramię przewiesiła torebkę. Kiedy podjechały autem Johanny pod dworzec, do Marty dotarło, że nie udaje się w zwyczajną podróż. Na wahania było za późno, ponadto musiała się śpieszyć, aby zdążyć kupić bilet przed odjazdem pociągu. Pomimo komplikacji ostatnich tygodni, kobiety rozstały się ze łzami w oczach; ich przyjaźń sprawdziła się w niejednym kryzysie.
Kierując się ku budynkowi dworca, Marta dostrzegła stojący przed nim autokar. Szczerze mówiąc, nie umiałaby powiedzieć, dlaczego zwróciła na niego uwagę. Wprawdzie różnił się kolorem od miejskich, lecz ten detal chyba nawet jej umknął. Kiedy podeszła bliżej, kierowca włączył silnik, a nad przednią szybą autobusu pojawiła się nazwa miejscowości docelowej. Marta przystanęła i jak zahipnotyzowana zaczęła wpatrywać się w napis. Później wielokrotnie wracała myślą do tego momentu, lecz nie udało jej się dociec, co tak naprawdę wtedy się stało. Po prostu spontanicznie kupiła bilet i zajęła miejsce w autobusie. Nie stłumiła w sobie impulsu i dopiero gdy pojazd ruszył, zrozumiała, że w głębi siebie nie chciała wracać do Polski. Jeszcze nie teraz, a już na pewno nie z poczuciem porażki. Opuszczała miasto lekko niepewna, co czeka na nią za kolejnym życiowym zakrętem.
O miasteczku Tauburg zwykło się mówić, że pozostaje zawsze pół kroku w tyle. Bieg historii może nie do końca je omijał, lecz nie wywoływał u nikogo zadyszki. Ludzie byli tutaj ostrożni i nieskorzy do zmian, więc nim zapalili się do nowej idei, gdzie indziej już ona wygasała. Miasteczko tak naprawdę nigdy nie przeżywało chwil świetności. Powstawało powoli, przykucając kolejnymi domostwami wokół wzgórza, na którym wznosił się zamek. Upłynęły wieki, nim wciąż rozrastająca się wioska otrzymała prawa miejskie. Głównym powodem tego stanu rzeczy był fakt, że nikt nie zabiegał o zmianę statusu.
Jako że żaden z placów Tauburga nie pretendował do miana rynku, skromny ratusz postawiono przy jednym z większych. Biegnącą od niego ulicę na siłę można by uznać za główną. Oplatała wzniesienie, krzyżując się z wąskimi zaułkami, przeważnie jednokierunkowymi, toteż wjechać do miasteczka było łatwo, lecz opuścić je nader trudno. Nie kwapiono się zbytnio, aby ułatwić to zadanie przyjezdnym. Ci bywali tu zresztą rzadko, zaś miejscowi orientowali się w plątaninie dróg, najczęściej przemierzając je na własnych nogach.
Prawdę mówiąc, Tauburg nie oferował turystom wielu atrakcji: kościół i kilka architektonicznie ciekawych kamienic z fasadami o misternie wyrzeźbionych belkach, dwa lokale gastronomiczne i sklepy z asortymentem, który nieszczególnie zadowalał przybyłych. Natomiast wokół wzgórza rozpościerała się dolina z przerzuconą przez nią wstęgą rzeki. Ginęła w przesmyku gęsto zalesionych gór, nadal półdzikich, gdyż nieoznaczonych szlakami. Najpiękniejszy widok na okolice roztaczał się ze starej wieży zamkowej. Niestety, dla obcych była niedostępna. Co niektórzy turyści ignorowali informację o terenie prywatnym i wspinali się na samą górę; zawracali potem jak niepyszni spod zamkniętej bramy.
Dzieje zamku na przestrzeni wieków były zmienne, splecione z historią. Od zawsze należał do starego rodu von Tauburgów. Życie owych arystokratów było stałym tematem rozmów mieszkańców miasteczka. Brakowało jednak nowinek. Starsi państwo nie dostarczali sensacji, zaś o ich dorosłych dzieciach niewiele było wiadomo. Dopiero wypadki ostatniego roku znów rozpaliły ogień spekulacji. Nieoczekiwanie zmarł senior rodu, a tuż potem jego żona przeszła poważny wylew. Snuto domysły, czy i który z ich synów obejmie dziedzictwo, pierworodny Egon czy młodszy Nicolas. Wydawało się, że nie interesuje ich spuścizna w postaci zamku. Obaj przed laty opuścili Tauburg; jeden przeprowadził się do europejskiej stolicy bankierów, a drugi nawet za ocean. Żaden z nich nie kwapił się także do przedłużenia linii rodu. Co prawda starszy z braci był przez krótki czas żonaty, lecz rozstał się ze swoją połowicą, nim doczekali się potomstwa.
Egon von Tauburg był postawnym, blisko czterdziestoletnim mężczyzną o nordyckiej urodzie. Odziedziczył ją po swoim rodzicielu, lecz choć jak tamten wzbudzał respekt, to już nie sympatię. W przeciwieństwie do swojego młodszego brata przybył na pogrzeb ojca, ale zaraz potem wyjechał. Wiele wskazywało na to, że dopiero wylew matki skłonił go do zajęcia się sprawami rodzinnymi. Jakiś czas potem Egon na powrót przeniósł się do Tauburga.
W minionych latach nieraz chodziły słuchy, że zamek zostanie sprzedany. Nie było wiadomo, w jakiej kondycji finansowej byli nestorzy rodu, nie żyli wystawnie. Tymczasem Egon zaczął od remontu siedziby. Sprowadził różnych fachowców, zatrudnił również kilku miejscowych. Jego matka, pani Adela von Tauburg, opuściła klinikę i także wróciła do domu. Od niedawna zaczęto ją znowu widywać w kościele. Wielotygodniowy pobyt rehabilitacyjny w dobrej klinice pomógł jej tylko nieznacznie. Pojawiała się na nabożeństwie, siedząc nieruchomo w wózku inwalidzkim pchanym przez jej syna lub przez zarządczynię. Spojrzenia niektórych parafian wyrażały współczucie, wzrok innych pozostał jednak zimny. Pani Adela była cudzoziemką i szanowano ją tu jedynie ze względu na męża. Nawet ci liczni, którym pomogła, szybko zapominali o wdzięczności. Adeli nie udało się zdobyć serc mieszkańców, lecz otrzymała dozgonną miłość małżonka i dobre życie u jego boku.
Tauburg leżał na końcu świata. Prowadząca do niego droga wiła się wzdłuż rzeki, na pewnych odcinkach oddalając się od niej i biegnąc skrótem poprzez stoki gór, by na powrót znaleźć się w jej pobliżu. Tutejsze obszary gęsto porastały lasy, dopiero po minięciu pasma górskiego o łagodnych, niewysokich szczytach wjeżdżało się w rozległą dolinę. Pojedyncze wzniesienie w samym jej środku wieńczyły kontury zamku. Poniżej leżące miasteczko sprawiało wrażenie w całości starego. W rzeczywistości po przeciwnej stronie wzgórza rozrosła się dzielnica nowych domów. Latem na soczystych łąkach doliny wypasano konie i bydło, a reszta pól szła pod zasiew. Większość terenu należała do von Tauburgów, lecz w praktyce zajmowali się nim dzierżawcy.
Malownicza dolina z płynącą przez nią leniwie rzeką i ochraniającym ją pasmem zalesionych gór była przyjazna zwierzętom i ludziom. Łagodny klimat oraz duże oddalenie od ośrodków przemysłu czyniło z Tauburga idealne miejsce do wypoczynku i rekreacji, jednakże brakowało tu odpowiedniego zaplecza. O miasteczku nie wspominano w folderach turystycznych, a zabłąkani przyjezdni nie znajdowali powodu, aby reklamować je ustnie. Prowincjonalny Tauburg przespał niejedną szansę, nie inaczej było i teraz. Leciwy burmistrz, którego wybierano siłą nawyku, dobierał sobie ludzi niechętnych innowacjom. Przed każdymi wyborami władze podkreślały zalety wygodnej dla nich sielanki, z zaakcentowaniem prawie zerowej przestępczości. Nieśmiałe głosy krytyki puszczano mimo uszu. Młodzi, którzy wyjeżdżali na studia, z reguły już nie wracali, a wielu innych mieszkańców wyprowadziło się na skutek braku pracy. Większość jednakże godziła się z dewizą, że dobrze jest, jak jest. Co podupadło, doprowadzało się do porządku, zaś jakiekolwiek reformy wprowadzano niechętnie i bardzo powoli.
Tego roku czuło się w powietrzu zapowiedź czegoś nowego. Wraz z nadejściem przedwiosennych roztopów mieszkańcy Tauburga przebudzili się z zimowej ospałości z osobliwym przeczuciem. Kiedy gruchnęła wieść o planie zasiedlenia miasteczka obcymi, potwierdziły się niejasne obawy. Ktoś dowiedział się, że rodzina von Tauburg sprzedała państwu działki sąsiadujące z osiedlem nowych domów jednorodzinnych. Planowano tam ponoć wybudować siedziby dla przesiedleńców z byłych republik radzieckich. Pojedynczy cudzoziemcy mieszkali w miasteczku od lat i na ogół ich tolerowano. Co innego jednak Włosi prowadzący lodziarnię czy filipińska żona właściciela restauracji, a co innego przybysze ze Wschodu! I to na dodatek w takiej ilości!
Wiosna objawiła się nie tylko ożywieniem. Wygłodniała wielomiesięcznym snem natura upomniała się o ofiary niczym okrutny bożek pogański. Dzwony znad kaplicy cmentarnej często zanosiły się smutnym biciem i mieszkańców Tauburga ogarnęła trwoga. Niemałym szokiem były śmierć pastora oraz burmistrza, którzy wydawali się niezastąpieni. Wieloletni zastępca burmistrza wpadł w popłoch, czego jednym z dowodów była nieskładna mowa pożegnalna, jaką wygłosił nad grobem swego poprzednika. W odróżnieniu od niego młody pastor z miejsca zapanował nad niełatwą sytuacją, niosąc ludziom pociechę i radę. Żywot zakończyło też paru seniorów szanowanych rodzin, śmierć nie omijała również biedniejszych oraz samotnych.
W gronie tych ostatnich znalazła się Bernadetta. Chociaż była nietutejsza, z czasem uznano ją za swoją. Przed wieloma laty przybyła do zamku jako opiekunka dla synów rodu von Tauburg. Kiedy chłopcy podrośli, przeniosła się do domku z ogródkiem na skarpie, po zachodniej części wzgórza. Nieduża posiadłość przynależała do zamku i wcześniej zamieszkiwana była przez kolejnych ogrodników. Odległość od miasteczka nie przeszkadzała widać Bernadetcie ani odwiedzającym ją dziewczynkom oraz chłopcom. Przybywali tam chętnie posłuchać jej bajania, póki ktoś złośliwy nie wyśmiał ich przez to od dzieciuchów. A jednak na pogrzeb starej niani stawiło się prawie całe miasteczko, nie zabrakło nawet Adeli i Egona von Tauburg.
Wiosna rozbuchała się nagle i z niezwykłą mocą, na powrót zwyciężyło życie. Tym niemniej ludzie nie umieli pozbyć się uczucia, że to jeszcze nie koniec nietypowych wydarzeń. Miasteczko funkcjonowało znowu jak przedtem, lecz miało się dziwne wrażenie zawieszenia. Jako że chwilowy burmistrz, wystraszony spadłą na niego odpowiedzialnością, nosił się z zamiarem dymisji, na wrzesień zaplanowano przedterminowe wybory nowego. Na zamku remontowano starą wieżę i echo prac niosło się po okolicy nie tylko hałasem. Miejscowych frapowało, dlaczego w czasach, gdy mówiło się o kryzysie gospodarczym, Egon odważył się na inwestycje. Szeptano, że roztrwoni cały majątek rodzinny. W tym miasteczku każda zmiana już z zasady stawała się podejrzana. Nie ulegano nęcącym blaskom, twierdząc, że nie wszystko co się świeci, musi od razu być złotem. Większą wartość dla ludzi miały tu pokryte patyną czasu srebra.
_____________
Okna zamku wychodziły na cztery strony świata, Adela miała swoje ulubione, poprzez które wyglądała na wschód. To tam leżała jej ojczyzna. Przybyła z niej tutaj przed wieloma laty, kiedy obydwa kraje dzieliły mocno strzeżone granice. Opuszczając Polskę, Adela przeczuwała, że wyjeżdża na zawsze. Pozostawiła rodziców, przyjaciół, ukochane miasto. Zyskała miłość mężczyzny, który nigdy nie złamał złożonych jej kiedyś obietnic. Ich historia była niczym z baśni, nieprawdopodobna od samego początku. Ona, studentka ostatniego roku germanistyki, dorabiająca na targach międzynarodowych, on będący na nich tylko przypadkiem, z miejsca oczarowany tłumaczką. Potem z niezwykłym uporem dążył do przełamania wszystkich barier między nimi. Zdarzało się, że nad ich małżeństwem zbierały się czarne chmury, lecz większość wspólnych lat Adela oceniłaby jako szczęśliwe. Obczyzna, nowy status społeczny i związana z nim rola... jej codzienność zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Mąż wspierał ją we wszystkim i zawsze mogła liczyć na jego lojalność. Pomimo to jej życie nie było bajką. W miasteczku nie aprobowano jej jako obcej, zaś w kręgach arystokratycznych na każdym kroku dawano jej odczuć, że była tylko nuworyszką. Narodziny synów, najpierw Egona, a cztery lata później Nicolasa, umocniło jej pozycję jako pani von Tauburg, lecz nie na tyle, by zapomniano o jej pochodzeniu.
Dopóki żył mąż Adeli, nic nie było jej straszne. On zapewniał jej bezpieczeństwo, poważał i dawał wiele czułości. Synów traktował z surowością, lecz był wobec nich sprawiedliwy. Co dwa lata wyjeżdżali do Polski, gdzie Adela z dumą przybliżała dzieciom swoją ojczyznę oraz uciszała tęsknotę za nią. W późniejszych latach, gdy chłopcy podrośli, małżonkowie wybierali częściej inne cele podróży. Pozostałą część roku spędzali w Tauburgu, mało uczestnicząc w życiu towarzyskim swoich sfer; wyjątkiem były większe uroczystości rodzinne, które zobowiązywały do obecności. Adela nie przepadała za krewniakami męża, uprzedzenie było więc wzajemne. W odróżnieniu do tamtych, jej mąż nie miał w sobie nic z materialisty i snoba. Był pracowitym, przyzwoitym człowiekiem, który trzymał się sprawdzonych zasad oraz respektował tradycyjne wartości. Adela podziwiała podejmowane przezeń wysiłki, aby zachować dziedzictwo po przodkach. Wbrew trudnościom mąż zawsze tryskał optymizmem, którym przedziwnie łatwo zarażał też innych – i niekiedy zdarzały się cuda. Nawet wówczas, kiedy ich synowie opuścili Tauburg, nie tracił wiary i był dobrej myśli. Twierdził, że to tylko kwestia czasu, aż któryś z nich doceni swoje korzenie i przejmie spuściznę.
Odejście męża było ogromnym ciosem dla Adeli. Była bliska obłędu, nie umiała podjąć najprostszych decyzji, funkcjonowała tylko ciałem. Organizacją pogrzebu musiał zająć się starszy syn; Nicolas przebywał gdzieś w dżunglach Ameryki Południowej i nie zdołano go zawiadomić. Ale najgorsze było dopiero przed Adelą. Nie potrafiła ogarnąć sytuacji, w jakiej się znalazła, zaś wiele spraw nagliło. Nie sypiała po nocach, próbując uporządkować papiery, z którymi wcześniej nie miała do czynienia, nie radziła sobie z aktualnymi rachunkami. Egon obiecywał pomoc, lecz akurat sam przeżywał złe chwile – rozwodził się z żoną. Młodszy syn był nieosiągalny, więc gdy mijały tygodnie, a on nadal się nie meldował, doszedł jeszcze niepokój o niego. W przeciwieństwie do swego brata, który wspinał się po szczeblach kariery, Nicolasa pociągała dzika, nieskażona cywilizacją natura. Kręcił filmy dokumentalne dla znanej z nich stacji telewizyjnej. W gruncie rzeczy nieszczęśliwa i bezradna Adela nie mogła więc liczyć na żadnego z synów. Na dodatek sprawy spadkowe nie były jeszcze zamknięte, kiedy pojawili się różni doradcy. Większość z nich namawiała ją do sprzedaży posiadłości i zainwestowania pieniędzy w coś, co miało bardzo się opłacić. Adela nie była na tyle naiwna, aby traktować ich oferty poważnie, lecz – nieprzywykła do życia w stałym napięciu – znosiła to z dużym trudem.
Tamtego feralnego poranka obudził ją ból głowy. Był inny od tych, które dokuczały jej od śmierci męża, i tak intensywny, że godzinę później straciła przytomność. Jedynie szybka interwencja Irmgardy, jej zarządczyni, sprawiła, że na czas sprowadzono pomoc. Wylew był rozległy i Adelę trzeba było natychmiast operować. Niewiele pamiętała z następnych tygodni. Ze swojego położenia zdała sobie sprawę dopiero, gdy przeniesiono ją z oddziału intensywnej terapii na neurologię. Zaczęła się modlić, aby Bóg i ją zabrał do siebie, lecz jej prośba nie została wysłuchana. Miała żyć – ale po co i dla kogo? Na domiar złego unieruchomiona na wózku i nieumiejąca mówić? Pobyt w ośrodku rehabilitacyjnym poprawił trochę kondycję jej ciała. Wróciła władza w lewej ręce i nodze, Adela sylabizowała pojedyncze słowa. Jej psychice już nie zdołano tam pomóc – nie tęskniła bowiem za zdrowiem, lecz za mężem.
Po wylewie matki Egon von Tauburg stanął wreszcie na wysokości zadania. Wprowadził się na zamek i przejął odpowiedzialność za związane z nim sprawy. Kiedy matka powróciła z kliniki, zatrudnił dla niej wykwalifikowaną pomoc do kontynuowania terapii, lecz postępy Adeli były minimalne. Przedpołudniowe ćwiczenia wykonywała bardziej z poczucia obowiązku niż chęci, brakowało jej motywacji. Na dodatek nie potrafiła przekonać się do nowej rehabilitantki. Dziewczyna miała w sobie ten rodzaj wyuczonej serdeczności, który odpychał Adelę sztucznością. Drażniła ją także forma zwracania się do niej, infantylna i w liczbie mnogiej: „to teraz sobie usiądziemy”, „wyżej podniesiemy rączkę”, „raz jeszcze wypowiemy samogłoski”... Przecież wszystkie polecenia Adela wykonywała całkiem sama! Nie widziała też powodu, aby tylko dlatego, że jest po wylewie, traktować ją jak małe dziecko.
Niestety, Egon również nie był lepszy. Prawie wcale nie odzywał się do niej, jakby nie był pewny, czy ona w ogóle pojmuje jego słowa. Adelę dusiła bezsilność, ponieważ całkowicie ją ubezwłasnowolnił i nie pytając o zgodę, zlecał jakieś roboty przy zamku. Serce bolało ją, kiedy patrzyła na niego. Zewnętrznie tak bardzo podobny do ojca, w niczym innym już go nie przypominał. Nie miał ani poczucia humoru tamtego, ani też jego wrażliwości. Od małego pełen powagi, jakby dzieciństwo było dla niego fazą, którą jak najszybciej należy zostawić za sobą, Egon wyrósł na sztywnego, zasadniczego mężczyznę o niewzruszonych poglądach.
Musiała przyznać przed sobą, że niezbyt dobrze znała swojego pierworodnego syna. Mając dwanaście lat, zaskoczył ich prośbą o wyjazd do dobrej szkoły z internatem. Chłopiec był ambitny, ponadto nie znalazł sobie przyjaciół w Tauburgu, poniekąd także z własnej winy, gdyż nieustannie prowokował konflikty. Nauka w innym otoczeniu pod wieloma względami mogła być dla niego korzystna, więc poparli jego wolę. Egon nigdy nie pokazał po sobie, że pobyt z dala od domu jest dla niego trudny, a podczas wakacji wręcz odnosili wrażenie, że nudzi się z nimi. Nie lubił także wyjazdów do Polski i jako pierwszy z nich zrezygnował. Z biegiem lat coraz rzadziej przyjeżdżał w rodzinne strony. Zaraz po studiach zajął się swoją karierą, której przebiegu domyślali się po coraz lepszych adresach i drogich autach. Nawet swoją żonę przedstawił im dopiero tuż przed ślubem. Adela nie potrafiła tej zdystansowanej kobiety traktować jak córki. Podobnie jak Egon, żyła wyłącznie pracą. Równie nagle co o ślubie, poinformowali o separacji, choć Adela wyczuwała już wcześniej, że małżeństwo syna nie przetrwa. On – jak zwykle – doskonale skrywał swoje uczucia. Jego problemy osobiste zbiegły się ze śmiercią ojca i z czasem, który z Adelą także nie obszedł się łaskawie. Nawet nie zdążyła porozmawiać z Egonem o tym, co przeszedł. Teraz na powrót miała go przy sobie, lecz świadomość istnienia muru między nimi raniła ją mocniej niż wcześniejsza, fizyczna odległość.
Przez większość czasu Adela była niemą obserwatorką działań syna i ludzi, którzy kręcili się po dziedzińcu. Przeważnie jednak apatycznie wpatrywała się w dal, przy swoim ulubionym oknie, skierowanym na wschód. Niedzielne wyjazdy do kościoła były jedyną pozostałością dawnego harmonogramu dni wypełnionych zajęciami od rana po wieczór. Tamto należało do przeszłości, w której czuła się spełniona, kochana i potrzebna. Dzisiaj pozostawała jej tylko samotność.
Adela zastanawiała się, czy już na zawsze pozostanie inwalidką. Bardziej od widzialnych następstw wylewu cierpiała z powodu niesprawnego aparatu mowy. Słowa pchały się jej na usta, lecz wydobywał się z nich jedynie bełkot. Musiała skupić się z całych swoich sił, aby wyartykułować jakieś zrozumiałe słowo. Co gorsza, chciała na przykład powiedzieć „tak”, a słyszała, jak mówi „nie”. Doprowadzało to do ciągłych nieporozumień, co dodatkowo wytrącało ją z równowagi, ponieważ czuła się winna. Nie dziwiła jej wcale niecierpliwość ludzi. Wyjątkiem była wierna zarządczyni Irmgarda, która nigdy nie traciła spokoju. Znały się od dwudziestu kilku lat i Adela pomyślała, że to jedyna przyjaciółka, jaką zyskała w tym kraju.
Po chwili skorygowała tę myśl. Był ktoś jeszcze, w czyim towarzystwie czuła się akceptowana w swoim obecnym stanie. Pastor i jego żona, z którymi znajomość zacieśniła się jeszcze za życia męża Adeli. Tradycyjnie raz w miesiącu zapraszali pastora seniora na niedzielne obiady, a gdy ten posunął się w latach i do pomocy przysłano mu zastępcę, młodego i zapalonego do służby teologa, przy ich stole znalazło się miejsce również dla niego. Później, gdy ożenił się z mieszkanką Tauburga, dołączyła do nich i ona. Początkowo młodzi byli wyraźnie skrępowani wizytami na zamku, lecz z biegiem czasu przywykli do starszych państwa. Te spotkania były dla von Tauburgów miłą odmianą, ponieważ nieczęsto mieli do czynienia z ludźmi ich generacji. Kiedy Paulina urodziła dzieci – trójkę w przeciągu dwóch lat, gdyż za pierworodną dziewczynką na świat przyszła para bliźniaków – już rzadziej towarzyszyła mężowi. Niekiedy jednak przyprowadzała swoją gromadkę na wzgórze, niechcący wzbudzając w Adeli tęsknotę za wnukami.
Po śmierci pana von Tauburga pastor i jego żona byli dużym wsparciem dla Adeli. Odwiedzali ją także w szpitalu, a gdy wróciła do domu, przynajmniej raz w tygodniu przychodzili do niej na zamek. W odróżnieniu od Egona, rozmawiali z nią tak samo jak wcześniej, traktując jak osobę chwilowo niezdrową, lecz o pełnej sprawności umysłu. W ich towarzystwie udawało jej się wypowiedzieć więcej poprawnych słów niż podczas ćwiczeń z rehabilitantką. Spotkania z pastorostwem stały się nie tylko urozmaiceniem jej codzienności. Stopniowo udało im się napełnić Adelę nową nadzieją, przypominając, że rozstanie z mężem nie będzie trwać wiecznie. Liczyła na to, że nie każe jej się czekać zbyt długo.
_____________
Greta Simon wiedziała wszystko, co w jej mniemaniu wiedzieć należało. Nowinki z wielkiego świata niewiele ją obchodziły; nie była ciekawa przemian na polu technicznym, polityki, kryzysów ani nawet nowin z magazynów ilustrowanych. Interesowały ją wyłącznie rzeczy mogące mieć bezpośredni wpływ na jej własną egzystencję oraz na życie w miasteczku. Przede wszystkim – mieszkający w nim ludzie. Jej przenikliwy wzrok nie przeoczył żadnej drobnostki, która pojedynczo nie miała znaczenia, lecz nabierała go w połączeniu z innymi. Baza danych Grety Simon powiększała się z każdym kolejnym dniem. Nie zajmując się niczym innym, kobieta rejestrowała zdarzenia, które innym długo uchodziły. Nie wszystkie z jej przypuszczeń pokrywały się z prawdą, lecz trzeba przyznać, iż często miała rację. Z jej ust padało wówczas nieskromne: „a nie mówiłam!” i dla tych małych chwil satysfakcji gotowa była znieść bardzo wiele.
Żeliwna ławka w cieniu starego buka stanowiła świetny punkt obserwacyjny. Miejsce było idealne do śledzenia aktywności zarówno na ulicy handlowej, jak i na łączącym się z nią placyku. Położone nieco wyżej od tamtych dawało Grecie poczucie panowania nad wszystkim. Od wczesnej wiosny po późną jesień zasiadała tam tuż przed piętnastą, i to nie bez powodu. O tej godzinie kończyła się przerwa obiadowa, otwierano znów sklepy, a chodniki zapełniały się ludźmi. Kogo Greta nie spotkała rankiem, gdy przemierzała zaułki miasta lub wędrowała na targowisko, cmentarz oraz do parku, tego najpóźniej powinna dostrzec teraz. Przy placyku stał bank, a rząd otaczających go kamienic upatrzyło sobie na gabinety kilku miejscowych lekarzy, jak też adwokat i redakcja lokalnej gazety. Kobieta zaś nie tylko była spostrzegawcza; równie dobrze potrafiła dedukować. Czyjeś parokrotne wizyty w jednym z tych miejsc nasuwały jej stosowne wnioski, czy to o chorobie, czy o kłopotach innego rodzaju. Poznanie szczegółów było potem dla Grety już tylko kwestią czasu.
Z perspektywy ławki pod bukiem miała ponadto widok na przystanek autobusu dalekobieżnego. Wyruszał z dwustutysięcznej stolicy regionu i powracał do niej, kreśląc rozległą pętlę, po drodze zahaczając także o Tauburg. Docierał do miasteczka tylko dwa razy na dzień, w tym kwadrans po piętnastej. Dzisiaj, u progu weekendu, na przystanku oczekiwało więcej ludzi niż zwykle. Greta rozpoznała kilku miejscowych, pozostali byli nietutejsi, pracowali przy remoncie zamku.
Autokar już z daleka zameldował się rykiem silnika; ostatni odcinek do placu biegł dość stromo pod górę. Kiedy pojazd dojechał na miejsce, wydawało się, że z jego środka nikt nie wyszedł. Wsiadły natomiast osoby czekające na przystanku, choć do planowego odjazdu zostało jeszcze parę minut. Zawiedziona Greta Simon już odwracała wzrok, gdy jednak dostrzegła coś kątem oka. Z wnętrza autokaru wynurzył się kierowca, co nie dziwiło; często to robił, by zapalić papierosa. Tym razem pomagał komuś wyjąć bagaż, pakowną torbę podróżną, a to było już nietypowe. Greta zezłościła się, widząc, że tuż potem autokar opuściła młoda pasażerka. Starej by nie pomógł! – zirytowała się na szofera. Paliła ją ciekawość, kim jest ta obca, a jeszcze mocniej – do kogo przyjechała. Z daleka nie potrafiła ocenić jej wieku; przybyła nosiła się młodo, lecz nie była już dziewczyną. Kiedy ruszyła przed siebie, w górę placyku, Greta – pomimo swoich lat – podniosła się żwawo z ławki. Następnie, mrucząc coś pod nosem, energicznym krokiem ruszyła śladami kobiety.
_____________
Miasteczko zauroczyło ją od pierwszego wejrzenia. Pięło się i gęsto oplatało wzgórze niczym poczerwieniały od słońca bluszcz. Zarys budowli na szczycie przydawał mu majestatu, a całość skojarzyła się Marcie z ilustracją ze zbioru baśni. Nie łudziła się, że autokar przeniesie ją do równie bajecznych realiów, lecz obraz za oknem zaintrygował ją i zagadnęła swojego sąsiada:
– Zna pan tę miejscowość? Jak się nazywa?
– Tauburg. Ale to dziura, nic tam się nie dzieje! Nawet dyskoteki nie mają! – Nie tylko w zblazowanym tonie młodzieniaszka trudno było doszukać się źdźbła zachęty.
Starszy mężczyzna, siedzący naprzeciw, dodał od siebie:
– Tego zamku pani nie zwiedzi, bo jest własnością prywatną. Turystów tam nie wpuszczają.
Podziękowała mu słabym uśmiechem, powstrzymując się od mówienia, że nie jest turystką. Kim właściwie była? Poszukiwaczką szczęścia? Współczesnym nomadą? Niepoprawną optymistką czy raczej nierozważną naiwniarą? Nie pozwoliła sobie zamącić pogodnego nastroju. Okolice były urocze, a szyby domostw, na których tańczyły słoneczne refleksy, wesoło witały przybyszów.
Autokar wjechał między pierwsze zabudowania miasteczka. Wydawało się wyjątkowo spokojne, żeby nie powiedzieć – ospałe. Ludzie poruszali się wolno, tylko z rzadka przejechał jakiś samochód. Dojechali do przystanku. Kiedy szofer wyłączył silnik i otworzył drzwi wozu, do wnętrza pojazdu wpadła cisza i ciepłe, czyste powietrze. Było w tym coś zapraszającego. Marta początkowo chciała tylko rozprostować nogi, ale nagle zdecydowała, że wysiądzie w Tauburgu. Kierowca zdumiał się, gdyż bilet wykupiła do miejscowości końcowej.
Zdobyła jeszcze informację, którędy dojść do miejscowego hotelu, i poszła. Nie poznawała siebie. W minionych tygodniach nierzadko była samym smutkiem, a teraz miała wrażenie, że unosi się na skrzydłach. Uczucie było czysto metaforyczne; ciężar torby podróżnej przypominał o przyciąganiu ziemskim. Ulica wiodła łagodnym łukiem pod górę, partery większości kamieniczek zajęte były przez sklepy. Marta nie spieszyła się i z nawyku przyglądała się wystawom. Czuła na sobie spojrzenia mijanych przechodniów, a także te niewidzialne, zza firanek. Nie mogła wiedzieć, że widok nieznanej nikomu kobiety, na dodatek tak objuczonej jak ona, nie był tutaj zbyt częsty.
Niebawem doszła do placu, przy którym miał znajdować się hotel. Ku swojej konsternacji, nie znalazła tam ani hotelu, ani nawet żadnego pensjonatu! O zabłądzeniu nie było mowy, cały czas trzymała się wskazanej drogi. Na opustoszałym placyku nie było kogo się poradzić. Marta odkryła ławkę i usiadła na niej, po czym ugasiła pragnienie resztkami wody zabranej w podróż. Wtedy dostrzegła tę starszą kobietę. Nadchodziła zziajana, z poczerwieniałą twarzą, a w jej wzroku było coś namolnego. Podobnie wścibskie zdały się Marcie dopytywania.
– Do kogo pani przyjechała? Z taką wielką torbą to chyba na długo...
W brzmieniu jej głosu nie pojawiła się żadna przyjazna nuta, pobrzmiewał wręcz jakby pretensją. W pierwszym odruchu Marta chciała zwrócić uwagę na niestosowność pytania, lecz zignorowała je i odparła na nie własnym:
– Przepraszam, gdzie tu jest hotel? Powiedziano mi, że znajdę go przy tym placu...
Kobieta spojrzała na nią karcąco i natychmiast odrzekła:
– Nie ma żadnego hotelu!
– Jak to... nie ma? – Marta zakłopotała się. – Jeśli nie tutaj, to gdzie?
– W ogóle nie ma. – Jej rozmówczyni potrząsnęła głową w rozdrażnieniu. – Jest tylko Lucy, ale ona teraz śpi.
Marta zaczęła podejrzewać, iż baba ma nierówno pod sufitem. Że też akurat przyczepiła się do niej! Sytuacja stała się męcząca. Wtem spojrzała na incydent z innej perspektywy i uznała go nawet za zabawny. Odkąd pamiętała, lgnęli do niej przeróżni dziwacy, więc któż inny miałby powitać ją i tutaj?
W pobliżu zjawił się jakiś mężczyzna. Marta chętnie sama by go zagadnęła, ale starsza pani była pierwsza. Zatrzymała go i szepcząc mu coś do ucha, bez żenady wskazywała na nią palcem. Trochę zniecierpliwiony przechodzień westchnął ciężko i wyjął telefon komórkowy.
– On obudzi Lucy! – rzuciła kobieta z chytrym uśmieszkiem na swej nalanej twarzy.
Cokolwiek miało to oznaczać, Marta pokiwała głową na zgodę. Z wariatami lepiej nie dyskutować.
_____________
Melodyjka nie chciała zamilknąć, a wibracje telefonu wtórowały jej niskim buczeniem. Lucy niechętnie ocknęła się ze snu, który przeniósł ją dzisiaj na pola rodzinnych Filipin. Odebrała rozmowę z wymuszoną grzecznością, potrzebowała trochę czasu, by zrozumieć, kto dzwoni i w jakiej sprawie. Dopiero wtedy odpowiedziała:
– Dobrze, ja zaraz być. Oni mają poczekać.
Tutejsza mowa po dekadzie lat spędzonych w tym kraju nie sprawiała jej żadnych trudności. Bezbłędne opanowanie języka nie zawsze było jednak wskazane. Lucy szybko pojęła, że mówiąc perfekcyjnie, nie miałaby żadnej ulgi. Przeważnie więc celowo przekręcała słowa, co miało ten dodatkowy plus, że jej nie doceniano. Tymczasem opanowała nie tylko język niemiecki; poznała także reguły panujące w tym zakątku świata. Obserwacja tubylców uczyniła z niej dyplomatkę. Lucy nauczyła się wykorzystywać ich dobre cechy i nie prowokować do ujawnienia złych. Drobnymi kroczkami, z typowo azjatycką cierpliwością doprowadzała do tego, czego chciała. Dzisiaj to ona decydowała o wszystkim, tak w domu, jak i w interesach. Co lepsze, jej mąż – Herman – nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. A jeżeli ktoś inny coś insynuował, Lucy śmiała się, udając, że nie wie, o co chodzi. Na wszelki wypadek wolała być czujna. Dlatego, kiedy usłyszała w słuchawce głos Grety Simon, nie zawahała się ani przez chwilę. Przed tą wścibską, wszędobylską babą lepiej było mieć się na baczności.
W drodze na placyk Lucy zastanawiała się, cóż to za przyjezdna zjawiła się tutaj bez uprzedzenia. Turystów przybywało mało i z reguły szybko opuszczali Tauburg. Nieczęsto ktoś obcy szukał noclegu, toteż pokoje gościnne nad ich lokalem przez większość roku stały puste. Mąż Lucy nosił się nawet z zamiarem przerobienia ich na mieszkanie. Na razie pokoje nadal wynajmowano, na przykład w związku z hucznym weselem lub liczebną stypą.
Lucy tak naprawdę nosiła inne imię, lecz w miasteczku nikt nie potrafił go spamiętać. A przecież jej imię było piękne i tradycyjne; powstało z początkowych liter trzech największych wysp filipińskich: Luzon, Visayas i Mindanao. Cóż, kiedy imię Luzviminda nawet dla jej męża okazało się zbyt skomplikowane... Chcąc nie chcąc, zgodziła się na Lucy.
Kiedy stanęła przed nieznajomą, naszło ją osobliwe przeczucie. Pomyślała, że oto ma przed sobą kogoś, kto stanie się dla niej ważny. Intuicja nie chciała zdradzić nic więcej, lecz już to na tyle zakłopotało Lucy, że wyciągnąwszy rękę, bezwiednie rzekła:
– Dzień dobry! Jestem Luzviminda!
Zdumiała się, słysząc, co wymówiły jej usta. Od dawna nie przedstawiała się tak nikomu! Przybyszka odwzajemniła przywitanie. Obydwie zamilkły i tylko przyglądały się sobie, co pobudziło aktywność Grety. Nie zważając na to, że pokoje wynajmuje Filipinka, zamiast niej zarządziła:
– Nic tu nie wystoimy! Chodź, Lucy, pokażemy pani nasz hotel!
Przy ostatnim słowie zachichotała złośliwie i ruszyła, jednoznacznym ruchem głowy nakazując kobietom, ażeby poszły za nią. Uczyniły to bez szemrania, łapiąc wspólnie za torbę podróżną i wymieniając porozumiewawcze uśmiechy.
„Gospoda pod Starym Rycerzem” zajmowała zabytkowy, narożny dom o skośnym dachu i pruskich murach. Do jej nazwy nawiązywała drewniana rzeźba w podłużnej belce nad wejściem do restauracji, którą każdej wiosny zabezpieczano świeżą warstwą impregnatu. Pomimo to tylko mocno wiekowi mieszkańcy Tauburga nazywali ją gospodą. Wszyscy inni mówili po prostu „U Hermana”, ze względu na imię jej właściciela. Na piętro z pokojami do wynajęcia dostać się było można poprzez lokal lub oddzielną klatką schodową. Jako że ta ostatnia była dość wąska i robiła na gościach nieprzyjazne wrażenie, Lucy poprowadziła kobiety przez restaurację. Aktualnie zamkniętą – chociaż otwierana była w południe, zamykano ją pomiędzy piętnastą a osiemnastą. Wieczorami serwowano w niej głównie piwo i bywało, że ostatni goście wychodzili grubo po północy. Lucy do samego końca stała za kontuarem, wiernie towarzysząc mężowi i mając na wszystko baczenie. A że rankami wstawała wcześnie, by wraz z kucharzem zaopatrzyć restaurację w świeże produkty, ucinała sobie drzemkę podczas przerwy obiadowej.
Znajomość zwyczajów mieszkańców Tauburga należała do tajemnic Grety. Nie znosiła natomiast, kiedy inni mieli sekrety przed nią. Niezaspokojona ciekawość była dla niej gorsza od głodu, zamierzała więc ponownie wypytać przybyłą o powód przyjazdu. Nie zdążyła; Lucy odzyskała swój animusz i taktownie, lecz zdecydowanie wyprosiła ją z pokoju gościa.
– Wzięłaś od niej dowód osobisty? – zagadnęła ją Greta, ledwo wycofały się za drzwi.
– Ona później przyjść do mnie.
– Lekkomyślna jesteś! Nie słyszałaś, jak się odzywała? Ze wschodnim akcentem! Może to jakaś złodziejka? Albo pierwsza Rosjanka z tych, co to niby mają się u nas budować? Kto wie, czy nie przyjechała tu na zwiady... – dokończyła ściszonym głosem.
– Mnie ona wyglądać na porządek!
– „Na porządną”, się mówi. A obcych lepiej mieć na oku!
– Chce pić? – Lucy postanowiła załagodzić napięcie. – Zrobię nam kawa.
– Nie mam czasu, muszę iść dalej! – Greta żachnęła się, jakby propozycja była nie na miejscu. – A ty się dobrze przypatrz jej dokumentom! Najlepiej zapisz te dane, bo potem wszystko pokręcisz! Zajdę tu jutro, to mi pokażesz!
Wyszła, a Lucy odetchnęła z ulgą. Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Ze schodów prowadzących na piętro z pokojami wpatrywała się w nią przyjezdna. Nie wiadomo, jak długo tam stała, ale wydawała się rozbawiona. Lucy także się uśmiechnęła – i to był moment, w którym upewniła się, że intuicja jej nie zawiodła.
Niespełna czterdziestoletnia kobieta o egzotycznej urodzie była drobnej budowy ciała, lecz poruszała się z gracją tancerki. Jej wysoka, prawie dziecięca barwa głosu kontrastowała z lekko podejrzliwym spojrzeniem skośnych oczu. Częściej jednak igrały w nich ogniki radości, gdyż Lucy śmiała się dużo i chętnie. Marta również od razu poczuła do niej sympatię.
Po załatwieniu formalności kobiety wdały się w pogawędkę. Obydwie na co dzień raczej umiarkowanie wylewne, tym razem niezwykle łatwo nawiązały kontakt. Marta złapała się na tym, że nie tylko opowiedziała Lucy o Dirku, ale także o planach zaczęcia wszystkiego od nowa. Z kolei Filipinka równie szczerze przyznała się przed nią, iż za wyborem niemieckiego męża stała głównie sytuacja gospodarcza jej ojczystego kraju. Nikomu wcześniej nie powiedziała tego wprost i z tak niebywałą dla siebie spontanicznością. Trudno orzec, czy zaufanie zrodził wspólny los bycia cudzoziemką w tym miejscu, czy zadecydowało coś metafizycznego. Jakkolwiek by nie było, spadło to na nie nieoczekiwanie, jak miły prezent wręczony bez okazji.
Kiedy w restauracji zjawił się kucharz, zastał je zaśmiewające się z czegoś do łez. Lucy tuż przedtem opowiedziała anegdotę o jednym ze stałych bywalców lokalu. Skądinąd poważny mężczyzna zamawiał herbatę zaparzoną w czajniczku, lecz nigdy nie korzystał z filiżanki. Od lat używał w tym celu starej puszki po śledziach, z której głośno siorbał wszystkie napoje, nie oglądając się na reakcje postronnych! Lucy miała w zanadrzu dużo więcej podobnych historyjek, a dotąd nie miała odwagi podzielić się nimi z nikim. Prawdę mówiąc, nawet wobec swojego Hermana nie do końca była otwarta. A tu raptem zjawia się jakaś nieznajoma i ona, roztropna Luzviminda, rozmawia z nią bez zahamowań! Myśli Marty biegły zbliżonym torem, zastanawiała się jedynie, czy jej zaufanie do Lucy nie wynikało z desperacji. Jestem tu całkiem sama, nic więc dziwnego, że szukam bratniej duszy, wnioskowała naprędce.
Przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Z dołu dobiegały głuche odgłosy muzyki, ponad którą wybijał się czyjś rubaszny śmiech. Lucy uprzedziła ją, że wieczorami restauracja staje się punktem spotkań towarzyskich i może być trochę głośno. Marta nie miała jednak wyboru; to był jedyny punkt noclegowy w miasteczku. Poza tym nie wiedziała, czy pozostanie tutaj na dłużej. Na razie nakryła głowę jaśkiem, co stłumiło hałasy. Przypomniawszy sobie serdeczność Lucy, mimo wszystko uśmiechnęła się. Przyjemnie było pomyśleć, iż w tym miasteczku żyje ktoś jej życzliwy.
_____________
Delikatne mgiełki otuliły wzgórze białym tiulem, jedynie zarysy zamku na szczycie ostro wcinały się w niebo. Jego nieskazitelny błękit zapowiadał kolejny pogodny dzień. Marta uwielbiała spokojne, leniwe poranki, kiedy czas zdawał się nie mieć żadnego znaczenia. Był to luksus, którego w minionych latach doświadczała bardzo rzadko. Dirk nawet w weekendy zrywał się o świcie i nie rozumiał, że ona pragnie pospać dłużej. Dla niego wypoczynek musiał być aktywny, bez względu na to, czy ten krótki, czy wakacyjny. Marta uśmiechnęła się kpiąco i pomyślała: „musiałbyś mnie teraz widzieć!”. Celowo odsunęła firankę, aby móc podziwiać widok, nadal wylegując się w łóżku. Na razie czuła się tutaj jak na urlopie.
Tauburg. Wszystko było w nim nowe dziewiczą innością nieznanego, co Martę na równi pociągało i co nakazywało ostrożność. W minionych dniach oswajała się z jego widokami, zapachami, dźwiękami. Podświadomie wpisywała je w pamięć, nie po raz pierwszy ucząc umysł orientacji. Być może rutyna sprawiła, że szybko opanowała lokalizację ważniejszych punktów. Centrum było nieduże, jednak chaotyczna zabudowa komplikowała rozeznanie się w nim. Marta zabrała się do tego metodycznie, pieszo przemierzając kręte uliczki. Stopniowo utworzyła sobie w głowie plan miasteczka, przy czym nasunęły się jej trafne paralele z grą planszową. I faktycznie, gdyby rozpłaszczyć wzgórze do poziomej powierzchni, okazałoby się, że krążąc po Tauburgu, w końcu i tak dochodziło się do głównej ulicy. Wyjątek od tej reguły stanowił trakt prowadzący do zamku. Droga była nie tylko prywatna, lecz też bez możliwości zawrócenia auta pod bramą. Te zjeżdżające stamtąd tyłem mówiły miejscowym, iż kierowcami są nie zamkowi, a turyści.
Podczas swoich pierwszych wędrówek Marta nie zdecydowała się podejść pod zamek. Na razie nie interesowały jej zabytki, lecz praktyczne poznanie okolicy. Odkryła piekarnię, sklepy spożywcze, aptekę. Przyglądała się wystawom butików, a także tabliczkom małych firm czy różnych biur. Dotarła do kościoła, który okazał się ewangelickim, oraz do ratusza i banku. Zdumiała się niepozornym budynkiem posterunku policji, w którym mieściła się także poczta. Kobieta rozglądała się również za ewentualnym miejscem pracy dla siebie. Nie przedstawiało się to różowo.
Potwierdziła swoje obawy, pytając u źródeł, w ratuszu. Okręgowa filia odpowiedniego urzędu dysponowała paroma ofertami, które nie pokrywały się z jej kwalifikacjami. Większość miejscowych znalazła pracę w najbliższym dużym mieście. Pomimo to Marta próbowała szczęścia w Tauburgu. Obeszła większość z punktów, w których widziałaby posadę dla siebie, nie zrażając się objawami nieufności w odpowiedzi na dopytywania. Niekiedy próbowano wyciągnąć od niej, kim jest i czemu szuka pracy właśnie tutaj. Nie było łatwo w grzeczny sposób wykręcić się od podania konkretów, lecz nawet wtedy słyszała, że wolnych posad nie ma. Marta wszędzie czuła się zbywana. Mile zaskoczył ją dopiero człowiek w biurze regionalnej gazety. Zaproponował jej rozmowę przy kawie, tym niemniej szansy na pracę nie było również tutaj. Mężczyzna był miejscowym korespondentem pisma, a że nowinom z Tauburga poświęcano tylko pół strony, jeden redaktor w zupełności wystarczył. W sprezentowanym Marcie najświeższym numerze ogłoszenia o pracę stanowiły nieśmiałą rubryczkę. Poszukiwano głównie sezonowych pracowników do robót na polach, to jednak nie wchodziło w rachubę.
Poprzedniego dnia wyjawiła swój problem Lucy. Wspólnie spożywały posiłek, który Marta zwała obiadokolacją, gdyż zastępował jej obydwa. Schodziła na dół po osiemnastej i zwykle była pierwszym gościem po ponownym otwarciu restauracji. Lucy, nie mając chwilowo zajęcia, dotrzymywała jej towarzystwa.
– Mogę popytać naszych gości – zaoferowała się. – Powiem ci jednak, że większość z nich daleko dojeżdża do pracy. W Tauburgu nie ma większych firm, najwyżej jakieś małe, rodzinne geszefty, w których zatrudnia się swoich. Czym właściwie zajmowałaś się wcześniej?
– Różnie. Pracowałam w biurach, w księgarni, ostatnio w butiku. Kiedyś dorabiałam także jako kelnerka...
Ostatnie słowa wyraźnie zmieszały Lucy i zaczęła się tłumaczyć:
– Marto, u nas ruch nie jest na tyle duży, aby przyjąć dodatkową osobę! W ciągu dnia dajemy radę we dwójkę z kucharzem, a pod wieczór dołącza do nas Herman. Tylko niekiedy potrzebna jest pomoc, na przykład gdy są tu jakieś imprezy, no wiesz, wesela, festyny...
– Nawet o tym nie pomyślałam! – wyrzuciła z siebie Marta z autentycznym sprzeciwem. – Lucy, pytałam ciebie tylko dlatego, że mieszkasz tu i znasz wielu ludzi! Poza tym ja kelnerowałam w barze nocnym, nie w restauracji, a to jednak różnica. Ech, skończmy z tym lepiej, bo czuję się skrępowana...
– Niepotrzebnie, ale cieszę się, że mnie rozumiesz. Jest tu jeden bar, ale to speluna, chodzą do niej różne męty. Tam nawet nie pytaj!
– O takie właśnie rady mi chodziło. – Marta wynagrodziła ją uśmiechem. – Nie chciałabym wpaść z deszczu pod rynnę...
– Na to nie pozwolę! – pisnęła Lucy, dodając: – Zrobię tak, jak mówiłam, dowiem się u ludzi. Może coś się znajdzie?
– Dziękuję ci. Myślę jednak, że to na nic i wkrótce stąd wyjadę...
– A ja czuję, że zostaniesz. Los nie na darmo przywiódł cię tutaj... – zakończyła filozoficznie.
Zmieniły temat. Marta zauważyła, że jej rozmówczyni, będąc z nią sam na sam, operuje dużo lepszym językiem niż w obecności osób trzecich. Na razie nie dociekała przyczyn tego stanu rzeczy, zresztą podziwiałaby Lucy za opanowanie niemieckiego i na niższym poziomie. Niewiele wiedziała o jej ojczyźnie, więc zmotywowała swoją nową znajomą, by opowiedziała jej trochę o Filipinach. Z zainteresowaniem przysłuchiwała się jej wywodowi. Tamten kraj, jak większość w erze globalizmu, również dzieliły duże kontrasty. Rodzina Lucy należała do tej części społeczeństwa, która niewiele zyskała na przemianach gospodarczych. W małych wioskach ciągle było tak samo biednie, jak wcześniej i narodziny córek nikogo nie cieszyły. Luzviminda tymczasem była piątą z kolei. O swoim dzieciństwie nie chciała za dużo mówić. Twierdziła, że dzięki szkole misyjnej zdobyła chociaż wykształcenie i miała lepszy start od wielu swoich rówieśnic. Znalazła pracę, zakochała się, ale za mąż nie wyszła. A potem przyjechała do Niemiec.
– Na ciebie kolej! – rzekła Lucy, zakończywszy. – Opowiedz mi coś o swojej rodzinie.
W przeciwieństwie do Filipinki, Marta najchętniej ograniczałaby się do wspomnień z dzieciństwa. Wtedy wszystko było jeszcze takie proste i bezpieczne... Nie zdawała sobie sprawy, w jak cieplarnianych warunkach ją wychowano, dopóki nie stanęła na własnych nogach. Zbyt wcześnie zawarte małżeństwo było następstwem jej życiowej naiwności. Marta nigdy wcześniej nie miała styczności z uzależnieniami i incydenty alkoholowe męża początkowo nawet bagatelizowała. Później, gdy dołączył do tego hazard, docierało do niej powoli, że jest na przegranej pozycji. Pomimo to jeszcze kilka lat walczyła o męża, wynosząc z tego związku jedynie trwałe szkody psychiczne. Rozeszli się w końcu. Na domiar złego jej matka bardzo poważnie się rozchorowała, a opieka nad nią przerastała ojca. Marta, jako jedynaczka, poczuła się w obowiązku, by zająć się mamą. Wielokrotnie była na krawędzi załamania, widząc, co choroba Alzheimera uczyniła z mądrej i łagodnej kobiety. Po jej przedwczesnej śmierci Marta potrzebowała odmiany, przywrócenia wiary w sens życia. Wyjechała za granicę, gdzie nowy start zdawał się łatwiejszy.
Przysłuchująca się jej słowom Lucy stała się nagle mniej skupiona. Niby przytakiwała, ale myślami była raczej gdzieś indziej.
– Przepraszam cię na chwilę! Przyszło mi coś do głowy! – zawołała nagle, przerywając opowieść Marty.
Udała się truchcikiem na zaplecze i po dziesięciu minutach wróciła stamtąd z nowiną:
– Porozmawiasz z tutejszym pastorem! Czeka na ciebie jutro w południe! – Więcej zdradzić nie chciała, bojąc się, że zapeszy.
Marta nie była przekonana do pomysłu Lucy, lecz nie miała też nic do stracenia. Spotkanie z duchownym miało odbyć się dzisiaj. Postrzegała je jako szansę na pozostanie w Tauburgu, zarazem podchodziła do niego bez emocji.
– Co ma być, to będzie! – westchnęła, odrywając wzrok od widoku za oknem.
Przeciągnęła się i uznała, że pora podnieść się z łóżka. Zaciągając na powrót firany, zauważyła, że mgły zdążyły się rozpierzchnąć, a miasteczko ożyło w porannej krzątaninie mieszkańców. Promienie słoneczne harcowały po nim, odbijając się wesoło od szyb i wszędzie ujawniając majową wielobarwność. Nawet fasady zamku wydały się jaśniejsze i bardziej przychylne niż zwykle. Przyglądając się panoramie miasteczka, Marta przyznała sama przed sobą, że chętnie pozostałaby tutaj na dłużej.
_____________
Pastor był trzydziestoparoletnim mężczyzną, jednak sprawiał wrażenie starszego. Przybywszy do Tauburga przed laty, przeszedł szybką, lecz gruntowną edukację. Zrozumiał, że nie wystarczy jego teologiczne przygotowanie do służby – akceptację miejscowych musi zdobyć cierpliwością. Odłożył na bok zakusy reform i stał się wierną kopią pastora seniora. Nie minął rok, a zjednał sobie parafian, którzy bardziej niż diabła bali się wszystkiego, co nowe. Pozycja pastora umocniła się jeszcze, kiedy poślubił mieszkankę Tauburga. Obecnie, gdy stał się tutaj jedynym przewodnikiem duchowym, rozważał wprowadzenie przemian. Miejscowy kościół był skostniały, aczkolwiek nie świecił pustkami, jak wiele innych w tym kraju. Pastor odnosił jednak wrażenie, że wierni przynoszą tam ciało i to ciało potem wynoszą, a ich duch ten czas przesypiał. Z roku na rok ubywało młodych, którzy po konfirmacji zapominali o kościele, by przypomnieć sobie o nim dopiero na krótko przed ślubem. Tak, zmiany były konieczne! Zbliżał się czas comiesięcznego posiedzenia z radą starszych, jak pastor nazywał tutejszych diakonów. Zamierzał zaproponować im wprowadzenie nabożeństw dla młodzieży, podczas których tradycyjne organy zastąpiłby zespół muzyczny. Miał i dalsze pomysły, do wprowadzenia krok po kroku.
Od pewnego czasu coś jeszcze zajmowało jego myśli. Martwił się o panią von Tauburg. Jego rodzina otrzymała od niej wiele dowodów przyjaźni, nie mówiąc o wsparciu finansowym dla kościoła. Teraz to pani Adela wymagała pomocnej dłoni. Zdaniem pastora, nie otrzymywała należytej opieki i dokuczała jej samotność. Następstwa wylewu ustępowały teraz bardzo powoli, jakby kobiecie brakowało chęci do walki o lepszą kondycję. Pastor postanowił pomówić o tym z synem pani arystokratki, lecz zanim do tego doszło, nieoczekiwanie podsunięto mu pewną ideę. I pomyśleć, że wpadła na to ta Filipinka! Nie była nawet jego parafianką, ale naturalnie wiedział, kim jest. W tym miasteczku prędzej czy później znało się wszystkich, jeśli nie osobiście, to przynajmniej z widzenia.
Kobiety, z którą obecnie rozmawiał, dotąd jednak nie spotkał. O słowiańskim typie urody i szczupłej sylwetce, kontrastującej z zażywnymi figurami typowych mieszkanek Tauburga, wydawała się młodsza niż ujawniony przez nią wiek. W jej ruchach było jakieś wyrafinowanie, niemające jednak nic wspólnego z pychą, raczej z naturalnym szykiem. W pewnym sensie onieśmielała pastora, przypomniał sobie jednak, że kiedyś podobnie podziałała na niego Adela von Tauburg.
To wspomnienie uspokoiło go i upewniło, że obydwie kobiety do siebie pasują. Co więcej, pochodziły z tego samego kraju. Pani Adeli parokrotnie wymsknęły się słowa, które musiały być polskimi. Najpewniej nie wymawiała ich świadomie, ale Paulina, żona pastora, zauważyła, że być może w języku ojczystym byłoby jej łatwiej odzyskać dawną sprawność mowy. To był argument, który zachowano na wypadek oporów Egona von Tauburga. Powściągliwy w wyrażaniu uczuć syn pani Adeli potrafił być niekiedy bardzo uparty. Obawiano się również, że mężczyzna nie popiera szczodrych datków matki na kościół. Nieładnie było myśleć w ten sposób, lecz wyzdrowienie arystokratki poniekąd leżało w interesie pastora. Bezsprzecznie przeważało jednak u niego miłosierdzie.
Nim też się kierował, opowiadając przybyłej Polce o Adeli von Tauburg oraz o ciosach, jakie spadły na nią w ostatnim czasie. Następnie zapytał kobietę, czy byłaby gotowa zaopiekować się starszą panią.
– Nie mam kwalifikacji pielęgniarki ani doświadczenia z osobami po wylewie – uczciwie wyznała Marta.
– Tak przypuszczałem. Podobno jednak zajmowała się pani chorą matką?
Potwierdziła, a następnie zgodnie z prawdą odpowiadała na dalsze pytania duchownego. Podczas praktyki studenckiej miał do czynienia z cierpiącymi na Alzheimera, więc szybko doszedł do wniosku, że kobieta nie kłamie. Potem do rozmowy dołączyła żona pastora. Kiedy zachodziła taka potrzeba, małżeństwo potrafiło porozumiewać się bez słów. Pastor wiedział, że jego Paulina ma dobre wyczucie ludzi, więc dostrzegając w jej oczach aprobatę, zwrócił się do gościa słowami:
– Zaproponuję pani kandydaturę. Nie mogę niczego obiecać, ale postaram się przekonać pana von Tauburga, że jego matce potrzebna jest dodatkowa opieka. Jeszcze dzisiaj udam się do niego i jeśli znajdzie dla mnie czas, poinformuję panią o wyniku naszej rozmowy.
Marta podziękowała. Zostawiła numer swojego telefonu komórkowego, po czym pożegnała się z małżeństwem i wyszła. Pastor zapytał teraz żonę wprost:
– I co o niej sądzisz?
– Jest w porządku – skwitowała Paulina.
– Też mam takie odczucie. Oby tylko pan Egon wyraził zgodę! – Pastor miał trochę obaw przed czekającym go spotkaniem.
– Tobie nie odmówi! – Żona podniosła go na duchu. – Liczy się z twoją opinią i wie, że masz duży wpływ na tutejszych. Bałby się ich gadania, że niedostatecznie zajmuje się matką.
Podobnie jak i wielokroć przedtem, także i tym razem Paulina miała rację. Egon von Tauburg jednak nie od razu dał ostateczną odpowiedź. Plusem było to, że bez oporów przyjął sugestie pastora i był gotów zatrudnić opiekunkę dla matki. Nie miał jedynie pewności, czy proponowana osoba będzie odpowiednia. Przed podjęciem decyzji wyraził życzenie poznania Marty.
_____________
Do wyjścia przygotowywała się trochę dłużej niż zwykle, ale też okazja była szczególna. Dzisiaj miało się rozstrzygnąć, czy pozostanie w Tauburgu, czy wyjedzie stąd, najpewniej do większego miasta. Rozłożyła na łóżku kilka zestawów ubrań i ostatecznie zdecydowała się na prostą, lecz gustowną lnianą sukienkę. Założyła do niej czółenka na niskim obcasie, jedyną ozdobą był sznur drobnych bursztynów. Subtelny makijaż, włosy związane z tyłu aksamitną tasiemką, kilka kropel perfum... Była gotowa. Lucy uprzedziła ją, że obecny pan na zamku jest człowiekiem nieprzystępnym i raczej konserwatywnym. Pójście na spotkanie w dżinsach nie byłoby rozsądnym wyborem. Marta nie miała kompleksu niższości wobec ludzi jego pokroju, lecz z doświadczenia wiedziała, że pierwsze wrażenie przesądza o całej reszcie.
Droga do zamku podchodziła pod niego łagodnym łukiem. Niezbyt szeroka, wyłożona kamienną, miejscami nierówną kostką, z jednej strony przylegała do wzgórza, z drugiej od zbocza oddzielał ją niewysoki murek. Marta szła bez pośpiechu, lecz dochodząc do bramy, uspokoiła oddech, nim nacisnęła dzwonek we wnęce. Z głośniczka nad nim padło pytanie o jej tożsamość. Gdy ją podała, usłyszała ciche buczenie w drzwiach wbudowanych w metalową bramę. Marta popchnęła je; otworzyły się, ale tylko w części przeznaczonej dla pieszych. Po drugiej stronie bramy droga rozszerzała się, łącząc z dziedzińcem.
Zamek okazał się mniejszy, niż spodziewała się Marta. Był to dwupiętrowy budynek z dwoma skrzydłami wychodzącymi prostopadle od jego głównej części, zwieńczony poddaszem z mniejszymi oknami na niższych kondygnacjach.
Ściany lewego skrzydła gęsto porastał bluszcz, prawe było otoczone rusztowaniem. Stojącą oddzielnie starą wieżę również remontowano. Teraz, w piątkowe popołudnie, nie było tutaj żywej duszy. Marta zawahała się, do których drzwi powinna podejść; zdecydowała się na główne w lewym skrzydle. Prowadziły do nich kamienne, owalne schody, a teren wokół nich był bardziej zadbany niż przy remontowanej części zamku.
Dotarła do nich i znalazła dzwonek. Tym razem na reakcję musiała chwilę poczekać. Po dwóch, trzech minutach drzwi uchyliły się, ukazując stojącą za nimi kobietę, której wiek trudno było określić; mogła mieć prawie siedemdziesiątkę. Na jej pulchnej twarzy rozlał się uśmiech, którego nie sposób było nie odwzajemnić.
– Zapraszam! Pan von Tauburg zaraz przyjdzie – oznajmiła i poprowadziła Martę przez hol. – Proszę tutaj zaczekać.
Otworzyła przed nią rzeźbione drzwi. Za ich progiem znajdował się pokój urządzony w stylu tradycyjnego, starego gabinetu. Kobieta wycofała się, zostawiając drzwi lekko uchylone. Marta została sama. Nie miała pewności, czy i gdzie powinna usiąść, najbardziej odpowiednim miejscem wydało jej się wyściełane krzesło naprzeciw biurka. Na ścianie za nim wisiał obraz ze sceną myśliwską w jesiennych barwach, były tu także poroża i oprawione sztychy mniejszego formatu. Wtem do pokoju wpadły dwa psy; od razu rzuciły się na przybyłą, na szczęście nie objawiając wrogich zamiarów. Radosne merdanie ich ogonów i lizanie po rękach (jednemu z nich udało się nawet po twarzy) upewniło Martę, że to nie żaden atak, a serdeczne powitanie. Obydwa labradory, jeden o jasnej sierści, drugi czarny, miały tyle wigoru, że musiały być jeszcze młode. W gościu najpewniej dojrzały towarzyszkę zabaw, a napraszały się o nie bardzo energicznie. Marta z trudem panowała nad zwierzętami, lecz jednocześnie rozbawiły ją i całkowicie zniknęło napięcie, z jakim tu przyszła. Próbowała właśnie zmusić czworonogi, aby zaprzestały harców, kiedy gdzieś za sobą usłyszała ostrą komendę:
– Aida! Otello! Do nogi!
Spojrzała w tamtym kierunku i jej oczy napotkały wzrok mężczyzny. Bez wątpienia miała przed sobą Egona von Tauburga. Blondyn słusznego wzrostu i postury był dokładnie taki, jakim go sobie wyobrażała. Przewidziała nawet jego niewzruszoną mimikę i niską, stanowczą barwę głosu. Marta wyprostowała się, nieruchomiejąc w oczekiwaniu tego, co teraz nastąpi. Labradory nie od razu posłuchały swego pana, przez co on poczuł się w obowiązku wyjaśnić:
– To psy mojego zmarłego ojca. Przydałaby się im lepsza tresura...
Mówiąc to, podszedł do Marty. Wyciągnąwszy dłoń, przedstawił się spodziewanym nazwiskiem. Wypowiedziała swoje, na co skinął głową i zaproponował, by zajęła miejsce. Arystokrata usiadł w reprezentacyjnym fotelu przy biurku, ona z jego przeciwnej strony. Psy pokręciły się jeszcze przez moment, po czym dobrowolnie ułożyły się u stóp gościa.
– Pański ojciec musiał cenić Verdiego – stwierdziła Marta, patrząc na labradory.
– Owszem, był miłośnikiem oper – odparł mężczyzna i przeszedł do rzeczy. – Proszę mi trochę opowiedzieć o sobie. Czym zajmowała się pani dotąd? Jak długo przebywa pani w Niemczech?
Była pewna, że jej rozmówca wiedział już to wszystko. Starała się mówić w sposób opanowany i patrzeć prosto w oczy von Tauburga. Nie było to łatwe, ponieważ on ani nie mrugnął, a jego wzrok był nieprzenikniony. Kiedy skończyła, spytała o stan jego matki. Odparł zwięźle, jednym zdaniem.
– Może chciałaby mnie poznać? – Miała nadzieję, że to nastąpi.
– Nie dzisiaj – odrzekł natychmiast. – Oczywiście, jej zdanie jest decydujące. Jestem jednak pewien, że zatrudnienie pani będzie po myśli mojej matki. Możemy więc przejść do konkretów.
Zaoferował jej warunki płacy, nie pytając, czy jej odpowiadają, jakby z góry był pewny, że tak właśnie będzie. Nie mylił się, Marta była zadowolona. Zasugerował jej także możliwość zamieszkania na zamku, lecz poprosiła o czas do namysłu. Praca pracą, ceniła też jednak swoją prywatność.
Wszystko poszło łatwiej, niż myślała! Marcie trudno było ukryć radość z otrzymania posady, lecz czuła, że wylewność nie byłaby na miejscu. Słuchając podszeptów rozsądku, podziękowała szczerze, ale oficjalnie.
Pożegnawszy Martę, Egon von Tauburg przez chwilę zastanawiał się nad tym, co przemówiło za przyjęciem tej kobiety do pracy. Doszedł do wniosku, że nie przekonały go ani jej słowa, ani poręczenie pastora, lecz labradory. Reakcja psów na tę Polkę była jednoznacznie pozytywna, zaś on mocniej niż ludziom ufał zwierzętom.
_____________
Ze znudzeniem przeglądała magazyny ilustrowane; kolejny wylądował w koszu. Jeszcze nie tak dawno nadążanie za trendami należało do jej obowiązków. W Tauburgu nawet młode dziewczyny nosiły się mało oryginalnie i z opóźnieniem w stosunku do aktualnej mody. Marta stawiała na własny styl, dopasowany do rodzaju jej urody i osobowości. Pracując w butiku, bywała w konflikcie ze sobą, kiedy klientki upierały się przy wyborze strojów będących na topie, lecz niekorzystnych dla ich figur. Nie znosiła fałszu, jednakże godząc się na pracę w handlu – już w założeniu będącym oszustwem, choć pod przykrywką różnych eufemizmów – nie zawsze mogła być w pełni szczerą. Nie nadawała się na ekspedientkę, nie była także pewna, czy poradzi sobie jako opiekunka. Co innego zajmować się własną matką, a co innego obcą kobietą. Z doświadczenia wiedziała, iż niektórzy chorzy zadręczają otoczenie, a Marta miała swoją dumę. Ktoś żyjący w zamku nie był pierwszym lepszym podopiecznym, lecz przywykłym do traktowania ludzi z wyższością i narzucania im swojej woli. Zdystansowana, rzeczowa rozmowa z panem von Tauburgiem dała jej tego przedsmak. Uspokajało ją trochę, że nie spodziewano się po niej cudów; miała być bardziej osobą do towarzystwa niż pielęgniarką.
Marta uchyliła okno i wyjrzała na placyk. Niebo nie zaciągnęło się jeszcze czernią, lecz miasteczko sprawiało wrażenie pogrążonego we śnie. Wiatr wyginał drzewa niczym w tańcu, wraz z nim tańczyły również ich cienie. Zanosiło się na deszcz. W niewidocznym dla Marty miejscu rozmawiali jacyś mężczyźni. Ze strzępów zdań, jakie do niej dolatywały, zrozumiała, że namawiają kogoś do wejścia do lokalu poniżej. Właściwie ja też mogłabym tam pójść, pomyślała. W mig odświeżyła swój wygląd i udała się na dół.
Dotychczas opuszczała restaurację tuż po posiłku, prawie nigdy nie stykając się z innymi gośćmi. Z tego powodu nie była przygotowana na obraz, jaki ukazał jej się za zakrętem schodów. Ze stołów restauracji poznikały obrusy, a przytłumione światło lamp przeobraziło lokal w bar. Sobotni wieczór przyciągnął nie tylko stałych bywalców, ale i tych, którzy odreagowywali tu całotygodniowy stres. Było tłoczno. Marta przystanęła niezdecydowana, lecz w tym samym momencie dostrzegła ją Lucy. Gestem ręki zachęciła ją do zejścia, proponując miejsce przy kontuarze.
Filipinka krzątała się z jego drugiej strony, asystował jej korpulentny mężczyzna. Marta domyśliła się, że to Herman. Sporo już o nim słyszała, lecz dotąd nie było okazji, ażeby go poznać. Wysokie stołki przy barze nie cieszyły się tak dużym powodzeniem, jak stoliki. Siedziała tam jakaś para, intymnie pochylona ku sobie. Marta wybrała miejsce z dala od nich, pozwalające jej zerkać na salę, zarazem umożliwiające kontakt z Lucy. Ta od razu przedstawiła jej męża i zleciła mu nalanie piwa dla Marty.
– Proszę w szkle, nie w kuflu! – rzuciła za nim, zauważając, że wzruszył na to ramionami. Niemniej spełnił jej życzenie.
– Jak zrobi się luźniej, to przysiądę się do ciebie! – obiecała Lucy. – W pierwszą sobotę miesiąca spotyka się tutaj miejscowe Bractwo Sokołów, dlatego dzisiaj jest tak tłoczno. I wszyscy życzą sobie czegoś jednocześnie!
Wzniosła oczy ku niebu, by zaraz zwrócić je z powrotem na salę, gdyż przywoływał ją kucharz. Kolejne zamówione dania czekały na odbiór. Marta nie była zawiedziona faktem, że Lucy nie ma dla niej czasu. Pragnęła w spokoju oswoić się z otoczeniem, dyskretnie przyjrzeć ludziom. Jej uwadze nie uszło, iż również była obserwowana. Stoliki oblężone były głównie przez mężczyzn, lecz pomiędzy nimi dostrzegła też kilka kobiet. Kiedy ci pierwsi pogrążeni byli w dyskusjach, one bez żenady wpatrywały się w Martę, wymieniając się spostrzeżeniami. Towarzystwo w lokalu nie było najmłodsze, wyjątkiem była pobliska para oraz grupka dziewczyn, które rozbawiał jedyny przy ich stole facet. Kiedy podniósł się z krzesła i skierował do baru, Marta rozpoznała w nim miejscowego redaktora. On także ją zauważył. Zamówił coś u Hermana, po czym podszedł, aby się przywitać.
– Jednak pani nie wyjechała? – bardziej stwierdził niż zapytał, dodając z uśmiechem: – Niezmiernie się cieszę! Ale tutejsze kobiety pani nie polubią...
– Jedna chyba mnie polubiła – zaoponowała, a widząc pytanie w jego wzroku, dodała: – Lucy.
– Ona się nie liczy, bo jako Azjatka nie stanowi konkurencji – palnął z niezrozumiałą dla Marty logiką i przysunął się jeszcze bliżej. – Za to pani nie wybaczą urody! I wolności, bo nie widać obrączki na pani palcu...
– To jeszcze o niczym nie świadczy. – Wolała nie ujawniać mu za wiele.
Moment niepewności zabił nowym komplementem. Widząc, że nie jest na nie łasa, zmienił taktykę i zaczął mówić o ewentualności współpracy. Było to tak mętne, że nie uwierzyła w żadne jego słowo. Redaktor mógł uchodzić za atrakcyjnego mężczyznę, lecz miał w sobie coś takiego, czym zraził ją do siebie, jakąś lepkość w spojrzeniu. Marcie rzuciło się to w oczy już podczas pierwszej rozmowy, wtedy był jednak zupełnie trzeźwy i nie tak namolny. Lucy wyłapała wreszcie jej nieme wołanie o pomoc i podeszła do nich od tyłu. Nachylając się nad Martą, niby żartem rzuciła przestrogę:
– Ty uważać na nasz pan redaktor, bo to znany casanova!
– Protestuję! – oburzył się, lekko zmieszany.
– Kiedy urodzić wasze drugie dziecko? Nie w lipiec? – zdradzała coraz więcej.
Teraz redaktor speszył się na całego. Po odejściu Lucy próbował coś tam tłumaczyć, lecz Marta tylko się uśmiechała. Rozmowa przestała się kleić. Mężczyzna w pośpiechu dokończył drinka, po czym pożegnał się z nią i wrócił do dziewczyn.
Odetchnęła, gdy na powrót została sama, ale po jakimś czasie przestała czuć się dobrze w tym miejscu. Była świadoma ludzkich spojrzeń; niektórzy goście chyba celowo podchodzili do kontuaru, aby przyjrzeć jej się z bliska. Nie zdziwiłaby się nawet, gdyby wzięto ją za dziwkę; poza dużymi miastami widok samotnych kobiet przy barze budził jednoznaczne skojarzenia. Nie obchodziło jej to. Tym niemniej, nie zamówiła drugiego piwa, zapłaciła i wróciła na górę.
Podsumowując tydzień pobytu w Tauburgu, uznała, że nie jest wcale źle. Coraz rzadziej wspominała Dirka i swoje dawne życie. Znalazła tu pracę i miłą koleżankę. Poznała pierwszego w życiu arystokratę. Zdobyła przychylność pastora i jego żony. Ponadto zraziła do siebie miejscowego playboya, co też można było zapisać sobie na plus. O tutejszej plotkarze zdążyła zapomnieć. Ona natomiast dobrze pamiętała Martę...
_____________
– ...i potem, jak gdyby nigdy nic, zabrała się i poszła!
– A on?
– Wyszedł do domu jakieś pół godziny później.
– To nie takie pewne. Mógł wejść do niej drugim wejściem, przez klatkę schodową.
– No tak. O tym nie pomyślałam! – przyznała rację Grecie.
Rozmawiały ze sobą konspiracyjnym szeptem, z pochylonymi ku sobie głowami, tak, by nie uronić ani słowa. Greta Simon miała w miasteczku cały sztab nie zawsze agentek, nie zawsze świadomych swej roli. Pożegnawszy się z jedną z nich, wyłuskała z tłumu sąsiadkę, której mąż dorabiał obecnie przy remoncie zamku. Bezceremonialnie złapawszy ją za łokieć, wypytała o aktualny stan prac i ewentualne nowinki. Było tego niewiele, więc zganiła kobietę, że widać wykazuje za mało zainteresowania.
Z kościoła wyszli już prawie wszyscy, lecz tradycyjnie wielu parafian rozmawiało ze sobą na placu. Pastor, który osobiście dziękował każdemu za przybycie, wyczekiwał przy drzwiach na ostatnich uczestników nabożeństwa. Wkrótce z wnętrza kościoła wyłonił się Egon von Tauburg pchający wózek z matką, a towarzyszyła im zarządczyni Irmgarda. Ludzi przestał już dziwić ten widok, jedynie dzieci jawnie się gapiły. Również Greta Simon nie mogła sobie odmówić obserwacji, choć dużo chętniej podsłuchałaby, co Egon mówił swojej matce. Pochylając się ku niej, coś jej tłumaczył, na co ona uśmiechnęła się i spojrzała nań z wdzięcznością. Greta zmarszczyła brwi, jak zawsze, gdy ludzie w jej obecności demonstrowali ciepłe uczucia.
Niemal w tej samej chwili jej wzrok spotkał się z karcącym spojrzeniem Irmgardy. Nie cierpiała tej kobiety. Niby swoja, miasteczkowa, a oddana zamkowym jak pies. Jeżeli przed kimkolwiek w Tauburgu Greta czuła respekt, była to właśnie zarządczyni. Ich nieprzyjaźń zaczęła się przed blisko ćwierćwieczem, kiedy konkurowały ze sobą o wolną posadę. Szukano kobiety do pomocy na zamku, prawej ręki pani domu, osoby obrotnej i niegłupiej. Kandydatek zgłosiło się kilkanaście, ostatecznie zostały trzy, w tym dwie miejscowe. Greta była przekonana, że to ona dostanie tę pracę. Jej mąż okresowo pomagał w stadninie i to właśnie poprzez nieszczęśliwy wypadek z koniem przedwcześnie zakończył swój żywot. Co prawda do wypadku doszło pod wpływem alkoholu, lecz Simon prawie nigdy nie bywał trzeźwy. W mniemaniu Grety za jego śmierć należała jej się rekompensata, w końcu zmarł, pracując dla von Tauburgów. Na zarządczynię wybrano jednak Irmgardę. Nieco później Greta dowiedziała się, że zadecydował głos pani Adeli, i odtąd znienawidziła obydwie kobiety. Żadna intryga, której głównym celem była nowa zarządczyni, nie dochodziła niestety do skutku. Zarówno w miasteczku, jak i na zamku Irmgarda cieszyła się poważaniem, które z latami nawet wzrastało.
Samochód von Tauburga wolno oddalił się z przykościelnego parkingu, z którego korzystali tylko nieliczni parafianie. Większość przychodziła tu pieszo, a po nabożeństwie nierzadko wracano grupkami, osobno kobiety, osobno mężczyźni. Ci ostatni niekiedy zachodzili jeszcze do Hermana, podczas gdy ich żony śpieszyły się, by ugotować niedzielny obiad. Greta Simon spożywała go zawsze samotnie, punkt trzynasta zasiadając przy stole pod oknem kuchni. Był to kolejny z rytuałów, za pomocą których nadawała sens swojej codzienności, stając się zarazem ich niewolnicą. Z wysokości pierwszego piętra miała widok na ulicę w dole oraz na fragment drogi prowadzącej do zamku. Ruch na niej był sporadyczny, lecz niekiedy Grecie udawało się coś zauważyć. W ostatnim tygodniu aż dwukrotnie dostrzegła czarną limuzynę, która wjeżdżała na wzgórze, nie wracając stamtąd przed końcem jej posiłku. Nie był to wóz żadnego z von Tauburgów, a już na pewno nie należał do nikogo z ich ludzi. Z kolei nie dalej jak przed dwoma dniami spostrzegła tę nowo przybyłą, schodzącą traktem od zamku. Greta przeoczyła, niestety, kiedy kobieta wchodziła na górę, nie miała więc pewności, czy przybyszka była tylko u bramy, czy też wpuszczono ją za nią. Drugą z możliwości z miejsca odrzuciła, gdyż zamkowi nie przyjmowali obcych. Nie minęło wiele czasu, nim utraciła tę pewność...
Na dworze rozpadało się i Greta zrobiła się senna. Po poobiedniej drzemce ponownie usiadła przy oknie, tym razem z filiżanką herbaty. Nie upiła nawet połowy, gdy omal się nie zakrztusiła. Drogą do zamku szła trójka ludzi i choć każda z osób była jej znana, to nie spodziewała się zobaczyć ich razem. Pastorowi i jego żonie towarzyszyła ta nowa kobieta! Jak nic, wybierała się z nimi do von Tauburgów!
Tego było już Grecie za wiele. W minionym tygodniu próbowała wywęszyć, kim jest przybyła i w jakim celu tu przyjechała. Ta durna Filipinka oczywiście zapomniała jej nazwiska i tak kręciła, że niewiele się od niej dowiedziała. Herman, którego wzięła na spytki, od razu zdradził, że nowa jest Polką. Potem ze swojej ławki pod bukiem Greta zauważyła, jak kobieta wchodzi do budynku, w którym znajdowało się biuro redaktora gazety. Na niego miała wyjątkowo baczne oko, ponieważ niezły był z niego gagatek. Chociaż żonaty i dzieciaty, nie odpuszczał ani pannom, ani mężatkom. Dziś usłyszała, że poprzedniego wieczora popijał z tą Polką przy barze. Niby wyszli od Hermana oddzielnie, lecz Greta doskonale znała takie sztuczki! Nie wykluczała, że nowa mogła być polską kurewką. Może nie z tych ulicznych, na to za dobrze wyglądała. Mogła jednak dogadać się z Lucy i dorabiać tu sobie na boku! Kto wie, czy obydwie nie planują założyć tutaj burdelu? Sprowadzą swoje rodaczki, rozkręcą interes... Wasze niedoczekanie! – odgrażała się w duchu Greta.
Teraz przyszło jej zweryfikować swoje domysły, a bardzo tego nie lubiła. Asysta pastora i Pauliny przekreślała wszystko, co zdążyła o tej kobiecie wydedukować. Przy tym Polka nie była nawet w kościele! Skąd więc ich znała i dlaczego szli razem na zamek? Wiedziała, że nie zazna spokoju, póki się tego nie dowie. Oblicze Grety Simon zasępiło się na resztę popołudnia.
_____________
Niełatwo było przyznać przed sobą, że własny umysł działa na wolniejszych obrotach niż kiedyś. Wylew uszkodził głównie system nerwowy, lecz intelekt Adeli von Tauburg nie doznał uszczerbku. Stała się niczym komputer, który zachował całą pamięć, lecz otrzymał słabszy procesor. Paradoksalnie, nigdy wcześniej nie zastanawiała się nad życiem tyle, co teraz. Jej wnioski nie były szybkie, lecz słuszne, choć niekiedy potrzebowała dni, by połączyć wszystkie dane w całość. Czas jednakże był tym, czym Adela dysponowała w nadmiarze.
Po porannej toalecie u siebie i śniadaniu w jadalni przenosiła się do salonu. Niekiedy Irmgarda włączała tam telewizor, lecz Adela nie potrafiła skupić się dłużej na żadnym z programów. Obrazy zmieniały się zbyt szybko, nie nadążała za nimi, drażniły ją dźwięki. Próbowała więc czytać, ale obecnie nawet to sprawiało jej trudność. Po kilku zdaniach traciła wątek i była zmuszona wracać do początku. Irytowało ją, że nie potrafi zająć się niczym sensownym, ale równie mocno męczyły ją codzienne ćwiczenia z rehabilitantką. Czuła się upokorzona przez los i przez ludzi, którzy traktowali ją niemal jak rzecz do naprawy. Najchętniej więc oddawała się rozmyślaniom; przeważały w nich powroty do dobrej przeszłości, tej sprzed śmierci męża. Świadomość, że on zająłby się nią inaczej, z sercem, potęgowała jeszcze tęsknotę za nim.
Czasami do pokoju wpadały labradory, lecz ich widok był dla niej bolesny. Kupili je z mężem przed niespełna rokiem, jak dzieci ciesząc się szczeniakami oraz ich pierwszymi postępami w tresurze. Aida i Otello asystowały im podczas przechadzek lub gdy odpoczywali w ogrodzie. Psy nie miały wstępu na wyższe piętra zamku i za życia męża było to przez nie respektowane. Teraz bezpańsko biegały, gdzie chciały; raz nawet Adela dojrzała je daleko na polach. Nie tak miało być. Kiedy zdechł ich stary owczarek, nie wahali się nabyć nowego czworonoga, bowiem te od zawsze im towarzyszyły. Ktoś doradził im, aby kupić parę labradorów. „To będą nasze ostatnie psy”, Adela przypomniała sobie prorocze słowa męża. Nie przewidział jedynie, że to on będzie tym, który odejdzie jako pierwszy.
Obiad jadała w towarzystwie syna, o ile tylko przebywał o tej porze w domu. Posiłek przeważnie przebiegał w milczeniu, ponieważ z natury zamknięty w sobie Egon teraz już prawie wcale się nie odzywał. Na szczęście Irmgarda, bez pomocy której Adela obecnie by sobie nie poradziła, relacjonowała jej najświeższe wydarzenia. Nie było ich wiele, lecz zarządczyni potrafiła nawet o drobnostkach opowiadać barwnie i z humorem. W ostatnim czasie Adela nabrała jednak przeświadczenia, że coś jest przed nią ukrywane. Było to zaledwie przeczucie, niemające pokrycia w rzeczywistości, tylko jakieś w pół urwane zdania Irmgardy czy jej zasmucone, dłuższe spojrzenia. Dostrzegła też niewielkie różnice w zachowaniu Egona. Podczas obiadu przestał traktować ją jak powietrze, a pytając, czy życzy sobie dokładkę lub wodę, zdobywał się nagle na kilka dodatkowych słów.
Adelę powinny cieszyć te zmiany i pewnie rzeczywiście by cieszyły, gdyby w jej myśli nie wkradł się niepokój. A może Nicolasowi przytrafiło się coś złego? Nie było dnia, żeby nie pytała o młodszego syna, lecz jak dotąd mówiono jej tylko, że nadal się nie zameldował. Tak długiej przerwy w kontaktach nie mieli nigdy wcześniej i nawet to, że ostatnio rozstali się w gniewie, nie usprawiedliwiało jego milczenia.
Nicolas odwiedził rodziców we Francji, gdzie spędzali swój ostatni urlop; dwa miesiące później jej mąż już nie żył. Syn zawitał do nich tylko na kilka dni, na dłużej nie mógł, gdyż przebywał w Europie służbowo. Wypoczynek przebiegał przyjemnie, jednak tuż przed pożegnaniem doszło do rozmowy z Nickiem, po której Adeli został żal do niego. Zaczęło się niewinnie, od wyrażenia jej pragnienia, by syn częściej przybywał z wizytą do domu. Niestety, Nicolas odebrał to jako przytyk.
– Owszem, rzadko przyjeżdżam do Tauburga – odparł na pozór spokojnie. – I masz rację, niekiedy mógłbym, ale nie chcę. Powód? Jakoś nie miałem nigdy poczucia, aby zależało wam na tym.