Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Jak jeden list może zniszczyć ludzkie życie? Adam Scott, syn zhańbionego brytyjskiego pułkownika, otrzymuje tajemniczy list, który uruchamia śmiertelny łańcuch wydarzeń. W ciągu kilku dni kochanka Adama zostaje brutalnie zamordowana, a on sam ucieka przez wielkie miasta Europy, ścigany nie tylko przez KGB, ale także przez CIA i własnych rodaków. Ich wspólnym celem jest zabicie go, zanim prawda wyjdzie na jaw... Idealna dla fanek i fanów Kena Folleta!
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 356
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Jeffrey Archer
Przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz
Saga
Sprawa honoru
Tłumaczenie Zofia Uhrynowska-Hanasz
Tytuł oryginału A Matter of Honour
Język oryginału angielski
Cover image: Shutterstock
Copyright ©1986, 2023 Jeffrey Archer i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727109879
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
19 maja 1966
KREML, MOSKWA
19 maja 1966
– To falsyfikat – rzekł przywódca sowiecki, patrząc na małe, piękne malowidło, które trzymał w ręku.
– Niemożliwe – powiedział jego kolega z Biura Politycznego. – Carska Ikona przedstawiająca świętego Jerzego ze smokiem była w Pałacu Zimowym w Leningradzie przez ponad pięćdziesiąt lat bardzo pilnie strzeżona.
– Macie rację, towarzyszu Zaborski, ale właśnie przez te pięćdziesiąt lat strzegliśmy falsyfikatu. Car musiał usunąć oryginał na jakiś czas przedtem, nim Czerwona Gwardia wkroczyła do Piotrogordu i zajęła Pałac Zimowy.
W miarę jak zabawa w kotka i myszkę się przedłużała, szef KGB zaczął się niespokojnie kręcić na krześle. Po tylu latach służby w bezpieczeństwie wiedział dokładnie, kto tu jest myszką – i to od chwili, kiedy o czwartej rano zadzwoniono do niego, że ma się natychmiast stawić na Kremlu u sekretarza generalnego.
– Skąd macie taką pewność, że to falsyfikat, Leonidzie Iljiczu? – zapytał mały człowieczek.
– Stąd, mój drogi Zaborski, że w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy wszystkie skarby Pałacu Zimowego były datowane metodą węgla radioaktywnego. To nowoczesna metoda naukowa, nie wymagająca innego potwierdzenia – odparł Breżniew, popisując się swoją nowo zdobytą wiedzą. – I to, co uważaliśmy za jedno z arcydzieł sztuki narodowej, okazało się – ciągnął – kopią namalowaną w pięćset lat po oryginale Rublowa.
– Ale przez kogo i w jakim celu? – zapytał z niedowierzaniem przewodniczący KGB.
– Eksperci twierdzą, że najprawdopodobniej jest to dzieło artysty dworskiego – odrzekł przywódca sowiecki – któremu zlecono wykonanie kopii zaledwie na parę miesięcy przed wybuchem rewolucji. Zawsze niepokoiło kustosza Pałacu Zimowego, że na odwrocie tej ikony brak tradycyjnej carskiej srebrnej korony, jaka znajduje się na wszystkich innych arcydziełach – dodał Breżniew.
– Sądziłem dotąd, że tę koronę zabrał jakiś hobbysta, zanim weszliśmy do Piotrogrodu.
– Nie – odrzekł sucho sekretarz generalny, a jego krzaczaste brwi unosiły się za każdym razem, kiedy kończył zdanie. – To nie srebrną koronę zabrano, tylko samo malowidło.
– Co wobec tego car mógł zrobić z oryginałem? – powiedział w zadumie przewodniczący KGB, jakby sam do siebie.
– Właśnie dokładnie to chciałbym wiedzieć – rzekł Breżniew, kładąc dłonie po obu stronach niewielkiego malowidła, które miał przed sobą. – I to wy, towarzyszu, macie dostarczyć odpowiedzi na to pytanie.
Po raz pierwszy szef KGB poczuł się niepewnie.
– Ale czy macie jakiś trop, którym moglibyśmy pójść?
– Niestety, bardzo nieznaczny – przyznał sekretarz generalny otwierając teczkę, którą wyjął z górnej szuflady biurka, po czym zatopił się w lekturze nabitego treścią maszynopisu zatytułowanego „Znaczenie ikony w historii Rosji”. Ktoś nie spał całą noc, aby przygotować dziesięciostronicowy raport, który przywódca ledwie miał czas przejrzeć. To, co Breżniewa interesowało najbardziej, zaczynało się na stronie czwartej. Szybko przerzucił więc pierwsze trzy, zanim zaczął czytać na głos: – „Podczas rewolucji car Mikołaj II musiał najwyraźniej uznać arcydzieło Rublowa za swój paszport do wolności na Zachodzie. Kazał zapewne wykonać kopię, którą powiesił w swoim gabinecie na miejscu oryginału”. – Przywódca sowiecki podniósł wzrok. – Poza tym nie wiemy praktycznie nic.
Szef KGB był wyraźnie zakłopotany. Nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego Breżniew zawraca głowę organom bezpieczeństwa kradzieżą jakiegoś niezbyt wartościowego dzieła?
– A jak ważne jest odnalezienie oryginału? – zapytał, poszukując jakichkolwiek poszlak.
Leonid Breżniew mierzył wzrokiem swego kolegę z Kremla.
– Nie ma nic ważniejszego, towarzyszu – padła nieoczekiwana odpowiedź. – A ja ze swej strony gwarantuję wam wszelkie środki, jakie uznacie za niezbędne, w celu odnalezienia Carskiej Ikony.
– Gdybym miał was trzymać za słowo, towarzyszu sekretarzu generalny – rzekł szef KGB, usiłując ukryć swoje wątpliwości – bez trudu wydałbym więcej, niż warte jest samo dzieło.
– To niemożliwe – rzekł Breżniew, robiąc retoryczną pauzę dla zwiększenia efektu – ponieważ tu nie chodzi o samą ikonę. – Po czym odwrócił się tyłem do szefa KGB i zaczął wyglądać przez okno. Zawsze drażniło go, że ponad murem Kremla nie widać placu Czerwonego. Odczekał chwilę, zanim rzekł: – Pieniądze, jakie car mógłby uzyskać ze sprzedaży ikony, zapewniłyby mu życie na poziomie, do jakiego przywykł, najwyżej przez kilka miesięcy, powiedzmy, rok. Nie, my podejrzewamy, że to, co car umieścił wewnątrz ikony, miało zapewnić bezpieczeństwo jemu i jego rodzinie na resztę ich dni.
Szyba przed sekretarzem generalnym lekko zaparowała.
– Cóż by to mogło być aż tak wartościowego? – zainteresował się szef KGB.
– A pamiętacie, towarzyszu, co car obiecał Leninowi w zamian za ocalenie życia?
– Tak, ale okazało się to blefem, ponieważ taki dokument nie został ukryty... – Powstrzymał się przed dodaniem: „w ikonie”.
Zaborski stał w milczeniu, nie mając odwagi spojrzeć na triumfalny uśmiech Breżniewa.
– Widzę, że wreszcie zaczynacie mnie rozumieć, towarzyszu. Otóż, widzicie, dokument był przez cały czas ukryty w ikonie. Tylko nie w tej, którą my mamy. – Sekretarz generalny milczał chwilę, zanim odwrócił się i podał swemu koledze pojedynczą kartkę papieru. – A to jest świadectwo cara stwierdzające, co mieliśmy znaleźć wewnątrz ikony przedstawiającej świętego Jerzego ze smokiem. Nie znaleziono wtedy nic, co tylko przekonało Lenina, że był to ze strony cara jedynie wybieg zmierzający do ocalenia rodziny przed egzekucją.
Zaborski powoli czytał dokument napisany odręcznie przez cara na kilka godzin przed śmiercią. Zanim doszedł do ostatniego akapitu, zaczęły mu się trząść ręce, a na czoło wystąpił perlisty pot. Spojrzał na małe, nie większe od książki malowidło, które w dalszym ciągu leżało na środku biurka sekretarza generalnego.
– Od śmierci Lenina – podjął Breżniew – nikt nie wierzył w zapewnienie cara. Obecnie nie ma najmniejszej wątpliwości, że jeśli tylko zdołamy odnaleźć autentyczną ikonę, będziemy w posiadaniu obiecanego dokumentu.
– A biorąc pod uwagę rangę sygnatariuszy tego dokumentu, nikt nie zakwestionuje naszych praw – rzekł Zaborski.
– Słusznie mówicie, towarzyszu – potwierdził sowiecki przywódca. – Sądzę też, że gdyby Amerykanie zechcieli zakwestionować nasze prawa, zyskamy poparcie Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości. Jest tylko jeden problem: czy wygramy wyścig z czasem?
– Jak to wyścig z czasem? – zapytał szef Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego.
– Spójrzcie na datę ważności dokumentu, a zrozumiecie, jak niewiele zostało nam czasu na wywiązanie się z naszej części umowy – rzekł Breżniew.
Zaborski spojrzał na datę nagryzmoloną ręką cara: 20 czerwca 1966. Zwrócił dokument, uświadamiając sobie jednocześnie ogrom odpowiedzialności, jaką złożył na jego barki przywódca. Leonid Iljicz podjął swój monolog:
– Jak więc widzicie, towarzyszu Zaborski, pozostał nam jeszcze tylko miesiąc do wygaśnięcia ostatecznego terminu, ale jeśli zdołacie do tego czasu ustalić miejsce pobytu oryginalnej ikony, system obronny prezydenta Johnsona stanie się praktycznie bezużyteczny i Stany Zjednoczone będą jedynie pionkiem na naszej szachownicy.
APPLESHAW, ANGLIA
czerwiec 1966
– „A dla mego ukochanego syna, kapitana Adama Scotta, kawalera Krzyża Wojskowego, przeznaczam sumę pięciuset funtów”.
Chociaż Adam spodziewał się, że suma będzie żałośnie niska, to jednak trwał godnie wyprostowany, gdy adwokat spojrzał na niego sponad swoich połówkowych szkieł.
Stary prawnik siedzący za wielkim biurkiem uniósł głowę i mrugnął do młodego przystojnego mężczyzny naprzeciwko. Adam, nagle świadom jego spojrzenia, nerwowo przeczesał palcami gęstą czarną czuprynę. Następnie wzrok pana Holbrooke’a powrócił do leżących przed nim papierów.
– „Mojej ukochanej córce zaś, Margaret Scott, zapisuję sumę czterystu funtów”.
Adam nie był w stanie powściągnąć lekkiego uśmieszku, jaki pojawił się na jego twarzy. Nawet w szczegółach tego ostatecznego aktu ojciec pozostał męskim szowinistą.
– „Klubowi Krykietowemu hrabstwa Hampshire – monotonnie czytał dalej pan Holbrooke, nie speszony przykrym zdziwieniem panny Scott – dwadzieścia pięć funtów, dożywotnie członkostwo”. – Wreszcie spłacone, pomyślał Adam. – „Starym Szydercom piętnaście funtów. Kościołowi parafialnemu w Appleshaw dziesięć funtów”. – Raczej pośmiertne członkostwo, rozpamiętywał Adam. – „Wilfowi Proudfootowi, naszemu lojalnemu ogrodnikowi na pół etatu, dziesięć funtów, i naszej pomocy domowej, pani Mavis Cox, pięć funtów. I wreszcie mojej ukochanej żonie Susan nasz wspólny dom i resztę majątku”. – Na to ostatnie Adam miał ochotę roześmiać się głośno, ponieważ wątpił, czy reszta majątku, nawet gdyby sprzedać obligacje premiowe i przedwojenne kije golfowe, przekroczyłaby sumę choćby tysiąca funtów.
Ale matka była córką pułku, więc i tak by nie narzekała; nie narzekała nigdy. Gdyby tak Bóg wynosił świętych na ołtarze, robiąc konkurencję papieżom w Rzymie, obok Marii i Elżbiety z pewnością pojawiłaby się święta Susan z Appleshaw. Przez całe swoje życie „tata”, jak go zawsze Adam nazywał, ustawiał dla rodziny najwyższe poprzeczki. Może dlatego właśnie syn tak bardzo podziwiał ojca.
Widząc, że sprawa zmierza ku końcowi, zaczął się niespokojnie kręcić na krześle. Uznał, że im prędzej wydostaną się z tej zimnej, obskurnej kancelarii, tym lepiej.
Pan Holbrooke raz jeszcze spojrzał znad papierów i odchrząknął, jakby miał za chwilę ogłosić, kto dziedziczy Goyę czy diament Habsburgów. Podepchnął wyżej na nos połówkowe okularki i popatrzył na ostatnie paragrafy testamentu swego zmarłego klienta. Trójka Scottów siedziała w milczeniu. Ciekawe, co ma nam jeszcze do zakomunikowania, zastanawiał się Adam.
Obojętne jednak, co to było, adwokat wyraźnie ważył w myślach ostatni zapis, kiedy go bowiem wreszcie ogłosił, zrobił to, starannie wymawiając słowa, jak aktor, raz tylko zaglądając do tekstu.
– „Zostawiam również mojemu synowi – pan Holbrooke zrobił pauzę – kopertę – to mówiąc uniósł kopertę do góry – która, mam nadzieję, przyniesie mu więcej szczęścia niż mnie. Gdyby się zdecydował ją otworzyć, to tylko pod warunkiem, że nie zdradzi jej zawartości przed żadną żywą istotą”.
Adam pochwycił wzrok siostry, która lekko pokręciła głową, nie mniej zdziwiona niż on. Następnie spojrzał na matkę, która robiła wrażenie wstrząśniętej. Czy był to strach, czy troska – Adam nie potrafił powiedzieć. Pan Holbrooke bez słowa wręczył synowi pułkownika pożółkłą kopertę.
Wszyscy obecni w dalszym ciągu nie ruszali się z miejsc, nie bardzo wiedząc, co robić. Pan Holbrooke zamknął w końcu cienką teczkę z napisem: „Pułkownik Gerald Scott, kawaler Orderu za Wzorową Służbę, kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego i Krzyża Wojskowego”, odsunął krzesło i wolno podszedł do wdowy. Uścisnęli sobie ręce i pani Scott powiedziała: „Dziękuję bardzo”, co było dość śmieszne, jeśli wziąć pod uwagę, że jedyną osoba, która odnosiła jakąkolwiek korzyść z tej szczególnej transakcji, był pan Holbrooke reprezentujący firmę Holbrooke, Holbrooke & Gascoigne.
Adam wstał i szybko podszedł do matki.
– Zechce pan przyjąć nasze zaproszenie na herbatę? – pytała właśnie pana Holbrooke’a.
– Obawiam się, że będzie to niemożliwe, szanowna pani – zaczął adwokat, ale Adam nie uważał za stosowne wysłuchać go do końca. Widać honorarium musiało być za skromne na to, by pan Holbrooke poświęcił im choćby chwilę dłużej.
Gdy wyszli z kancelarii, Adam usadowił matkę i siostrę na tylnym siedzeniu rodzinnego morrisa minora, a sam zajął miejsce za kierownicą. Zaparkował dokładnie przed biurem pana Holbrooke’a, w połowie High Street. Jak dotychczas nie ma jeszcze na ulicach Appleshaw żółtych linii, pomyślał. Zanim zdążył przekręcić kluczyk w stacyjce, pani Scott powiedziała rzeczowym tonem:
– Trzeba się będzie go pozbyć. Teraz, kiedy galon benzyny kosztuje sześć szylingów, nie możemy sobie pozwolić na utrzymanie samochodu.
– Na razie się tym nie martwmy – rzekła uspokajająco Margaret, tonem świadczącym jednak o pełnym zrozumieniu obaw matki. – Ciekawa jestem, Adamie, co też może być w tej kopercie – dodała, zmieniając temat.
– Z pewnością szczegółowe instrukcje co do tego, jak mam najlepiej zainwestować swoje pięć tysięcy – odparł brat, usiłując wprowadzić nieco weselszy nastrój.
– Więcej szacunku dla zmarłych – zwróciła mu uwagę matka, na której twarz powrócił wyraz lęku sprzed lat. – Błagałam ojca, żeby zniszczył tę kopertę – dodała niemal szeptem.
Adam wydął usta. Uświadomił sobie, że musi to być ta sama koperta, o której mówił wtedy, wiele lat temu, ojciec podczas jedynej sprzeczki między rodzicami, jakiej Adam był świadkiem. Do dziś pamięta podniesiony głos i gniewne słowa pułkownika w kilka dni po jego powrocie z Niemiec.
„Muszę ją otworzyć, czy ty tego nie rozumiesz?” – upierał się ojciec.
„Nigdy – odparła matka. – Po tych wszystkich ofiarach, jakie ponosiłam, przynajmniej tyle jesteś mi winien”.
Od tamtego nieporozumienia minęło ponad dwadzieścia lat i Adam nigdy już nie usłyszał nawet najmniejszej wzmianki na ten temat. Zapytana o to jeden jedyny raz siostra, nie potrafiła mu wyjaśnić, o co wtedy chodziło.
Dojechali do końca High Street i Adam nacisnął pedał hamulca, po czym skręcił w prawo i jeszcze milę albo więcej jechał krętą wiejską drogą, zanim zatrzymał starego morrisa. Wyskoczył z samochodu i otworzył furtkę z siatki, od której przez schludny trawnik wiodła ścieżka do krytego strzechą domku.
– Pewnie zaraz musisz wracać do Londynu? – Były to pierwsze słowa matki po wejściu do saloniku.
– Nie ma pośpiechu, mamo, wszystko może spokojnie poczekać do jutra.
– Jak chcesz, kochanie, ale mną się nie musisz przejmować. – Patrzyła na młodego, wysokiego mężczyznę, który tak bardzo przypominał jej Geralda. Byłby tak samo przystojny jak ojciec, gdyby nie drobna deformacja nosa. Te same ciemne włosy i głęboko osadzone piwne oczy, ta sama otwarta, szczera twarz, a nawet to samo miłe obejście z ludźmi. Nade wszystko zaś ta sama uczciwość, która sprawiła, że znaleźli się teraz w tak żałosnej sytuacji. – Zresztą jest przecież Margaret, która się mną zajmie – dodała. Adam spojrzał na siostrę, zastanawiając się, jak też sobie ona poradzi ze świętą Susan z Appleshaw.
Margaret zaręczyła się właśnie z maklerem giełdowym i chociaż termin ślubu został przełożony, to przecież i tak będzie chciała wkrótce rozpocząć samodzielne życie. Całe szczęście, że jej narzeczony zadatkował już niewielki domek w odległości zaledwie czternastu mil od Appleshaw.
Po herbacie i nieprzerwanym smutnym monologu matki na temat cnót i nieszczęść ich ojca Margaret sprzątnęła ze stołu, zostawiając matkę i syna samych. Oboje kochali zmarłego bardzo, ale na zupełnie różne sposoby, i Adam miał świadomość, że nigdy nie dał ojcu w pełni odczuć, jak wielkim darzy go szacunkiem.
– Mam nadzieję, że teraz, po wyjściu z wojska, znajdziesz jakieś godziwe zajęcie – powiedziała matka niepewnie, pamiętając, jak trudne się to okazało dla ojca Adama.
– Wszystko będzie dobrze, mamo, nie martw się. Znów mnie zapraszają do Ministerstwa Spraw Zagranicznych na rozmowę – dodał w nadziei, że ją uspokoi.
– Teraz, kiedy dostałeś te pięćset funtów, będzie ci jakoś łatwiej – rzekła matka i Adam uśmiechnął się do niej czule. Jego udział w czynszu za mieszkanie w Chelsea wynosił cztery funty tygodniowo, a przecież musiał jeszcze od czasu do czasu coś jeść. Matka uniosła wzrok i patrząc na zegar na kominku, powiedziała: – Powinieneś się już zbierać, kochanie, denerwuję się na myśl o tym, że będziesz jechał na motorze po ciemku.
Adam pochylił się nad matką i pocałował ją w policzek.
– Zadzwonię jutro. – Wychodząc, wsunął głowę do kuchni i zawołał do siostry: – Wychodzę, przyślę ci czek na pięćdziesiąt funtów!
– Dlaczego? – spytała Margaret znad zlewozmywaka.
– Powiedzmy, że chcę w ten sposób poprzeć walkę o prawa kobiet.
Szybko zamknął drzwi od kuchni, żeby uniknąć ścierki, która poleciała w jego stronę. Zapalił swego BSA i drogą A303 przez Andover ruszył do Londynu. Ponieważ ruch o tej porze odbywał się głównie w kierunku zachodnim, od strony miasta, Adam, jadąc do siebie na Ifield Road, mógł rozwinąć zupełnie przyzwoitą szybkość.
Z otwarciem koperty postanowił zaczekać, aż znajdzie się w zaciszu czterech ścian swojego pokoju. Ostatnio życie nie dostarczało mu znów tak wielu atrakcji i dlatego uważał, że może sobie pozwolić na tę niewielką ceremonię. Ostatecznie całe lata czekał na to, żeby się dowiedzieć, co zawiera koperta, którą właśnie odziedziczył.
Ojciec tysiące razy opowiadał mu historię tragedii rodzinnej. „To wszystko sprawa honoru, synu” – powtarzał, unosząc brodę i prostując ramiona. Nie zdawał sobie sprawy, że właściwie całe życie wysłuchiwał uszczypliwości niższych rangą oficerów i znosił upokarzające spojrzenia tych, którzy dbali o to, by się za często nie pokazywać w jego towarzystwie. Ludzie małego formatu. Adam zbyt dobrze znał ojca, by chociaż przez moment wierzyć, że istotnie był winien zarzucanej mu zdrady. Jedną ręką puścił kierownicę motoru i w wewnętrznej kieszeni namacał kopertę. Jak uczniak, który w przeddzień urodzin ogląda paczkę z prezentem, usiłując odgadnąć jej zawartość. Wiedział, że teraz, po śmierci ojca, nikt już z tego nie skorzysta, ale to w niczym nie umniejszało jego ciekawości.
Usiłował złożyć w całość nieliczne fakty, które zdołał poznać na przestrzeni lat. W 1946, na rok przed ukończeniem pięćdziesiątki, ojciec wystąpił z wojska. „Times” pisał o nim jako o błyskotliwym strategu, który podczas wojny odznaczył się wielką odwagą. Jego decyzja przejścia do cywila zdumiała korespondenta „Timesa”, zaskoczyła najbliższą rodzinę, a w pułku wywołała szok, wszyscy bowiem, którzy go znali, uważali, że to tylko kwestia miesięcy, gdy jego epolety ozdobią skrzyżowane miecze i buława.
Sprawa nagłego wycofania się pułkownika z czynnej służby obrosła w plotki. Sam bohater tego wydarzenia, zapytany o przyczyny decyzji, powiedział tylko tyle, że ma już dość wojny i że najwyższy czas zarobić jakieś pieniądze, z których on i Susan mogliby czerpać po przejściu na emeryturę, zanim będzie za późno. Nawet wtedy mało kto dawał wiarę tej wersji, zwłaszcza kiedy się okazało, że jedyną pracą, jaką udało się pułkownikowi znaleźć, była posada sekretarza miejscowego klubu golfowego.
Tylko dzięki wielkoduszności swego świętej pamięci dziadka, generała sir Pelhama Westlake’a, Adam mógł pozostać w Wellington College i kontynuować wojskową tradycję rodzinną.
Po ukończeniu szkoły zaproponowano mu miejsce w Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst. W czasie swego pobytu w Akademii pilnie studiował historię wojskowości, taktykę i strategię, weekendy zaś spędzał na grze w rugby i squasha, choć największe sukcesy święcił w biegach przełajowych. Przez dwa lata zdyszani kadeci z Cranwell i Dartmouth widzieli jedynie jego zbryzgane błotem plecy, kiedy Adam zdobywał laury w mistrzostwach różnych służb. Został także mistrzem wagi średniej w boksie, mimo ze jeden z kadetów, Nigeryjczyk, złamał mu nos w pierwszej rundzie finałów. Nigeryjczyk błędnie uznał, że walka została już zakończona.
W sierpniu 1956, po opuszczeniu Sandhurst, Adam zajął dziewiąte miejsce w klasyfikacji rocznika, a jego zdolności przywódcze i postawa poza salą wykładową były takie, że nikt się nie zdziwił, kiedy mu przyznano szpadę honorową. Od tej chwili nie wątpił, że pójdzie w ślady ojca i będzie dowodził pułkiem.
Królewski Pułk Wessex przyjął syna pułkownika wkrótce potem, jak Adam otrzymał swój patent oficerski. Szybko zyskał sobie respekt wśród żołnierzy i popularność u tych oficerów, którzy nie zajmowali się plotkami. Jako specjalista od taktyki nie miał sobie równych, a gdy doszło do walki, stało się jasne, że odziedziczył odwagę po ojcu. Kiedy jednak w sześć lat później Ministerstwo Wojny ogłosiło w „London Gazette” listę oficerów, którzy zostali awansowani do stopnia kapitana, nazwiska porucznika Adama Scotta wśród nich nie było. Jego rówieśnicy byli szczerze zdumieni, podczas gdy starsi oficerowie z pułku nabrali wody w usta. Dla samego Adama stało się aż nazbyt jasne, że nie pozwolą mu zadośćuczynić za przewinienie, jakiego dopuścił się ponoć jego ojciec.
W końcu Adam doczekał się stopnia kapitana, ale dopiero kiedy wyróżnił się podczas walk wręcz w malajskiej dżungli z nieprzebranymi oddziałami chińskich żołnierzy. Wzięty do niewoli przez komunistów, znosił męki samotności i tortury, na jakie żaden trening go nie przygotował. W osiem miesięcy po uwięzieniu uciekł, by po powrocie na front dowiedzieć się, że został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Wojskowym. Kiedy w wieku lat dwudziestu dziewięciu kapitan Scott zdał egzaminy sztabowe i w dalszym ciągu nie zaproponowano mu etatu pułkownika, zrozumiał, że o dowodzeniu pułkiem nie ma co marzyć. W kilka tygodni później wystąpił o dymisję; nie było potrzeby udawać, że chodzi mu o wyższe zarobki.
Odsługując swoje ostatnie miesiące w wojsku, dowiedział się od matki, że ojciec ma przed sobą zaledwie kilka tygodni życia. Zdecydował, że nie powie mu o swojej dymisji. Wiedział, że ojciec miałby wielkie poczucie winy, i odczuwal ulgę, że przynajmniej umarł nieświadom piętna, z jakim przyszło żyć jego synowi.
Kiedy Adam znalazł się na przedmieściach Londynu, powrócił myślami, jak to mu się ostatnio często zdarzało, do naglącego problemu znalezienia sobie jakiejś przyzwoitej posady. W ciągu ostatnich siedmiu tygodni bezrobocia Adam miał znacznie więcej spotkań z dyrektorem swego banku niż z przyszłymi pracodawcami. To prawda, że go zaproszono na rozmowę do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ale poziom innych kandydatów, których tam spotykał, boleśnie mu uświadomił własny brak wykształcenia uniwersyteckiego. Czuł jednak, że pierwsza rozmowa wypadła dobrze, i szybko zorientował się, iż wielu byłych oficerów przechodzi do służby dyplomatycznej. Gdy odkrył, że przewodniczący komisji kwalifikacyjnej też ma Krzyż Wojskowy, uznał, iż nie szykują go do papierkowej roboty.
Kiedy skręcił w King’s Road, znów namacał w kieszeni kopertę, mając nadzieję, że Lawrence nie wrócił jeszcze z banku do domu. Nie mógł narzekać: przyjaciel ze szkolnej ławy zrobił piękny gest, oferując mu taki przyjemny pokój w swoim dużym mieszkaniu za jedyne cztery funty tygodniowo.
– Będziesz mi płacił więcej, jak zostaniesz ambasadorem – powiedział Lawrence.
– Zaczynasz mówić jak Rachmann – odparł Adam, uśmiechając się do człowieka, którego tak bardzo podziwiał za ich wspólnych czasów w Wellington.
Bo Lawrence’owi, w przeciwieństwie do Adama, wszystko przychodziło łatwo: egzaminy, praca, sport i kobiety – zwłaszcza te ostatnie. Kiedy dostał się do Balliol College i skończył z wyróżnieniem FPE (Filozofia, Polityka, Ekonomia), nikt się nie zdziwił. Kiedy jednak wybrał sobie jako zawód bankowość, jego rówieśnicy nie potrafili ukryć zaskoczenia. Po raz pierwszy bowiem chyba jął się czegoś, co można by nazwać rzeczą przyziemną.
Adam zaparkował motor w pobliżu Ifield Road, uświadamiając sobie, że jeśli nie dostanie pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, to będzie go musiał sprzedać, tak jak matka swojego morrisa minora. Kiedy szedł w stronę domu, obejrzała się za nim mijająca go dziewczyna; Adam nawet jej nie zauważył. Pokonał schody po trzy na raz. Znalazłszy się na trzecim piętrze, włożył do zamka klucz yale i w tym momencie usłyszał ze środka głos Lawrence’a:
– Zamknięte na zasuwę!
– Cholera – burknął Adam pod nosem.
– Jak poszło? – powitał go Lawrence, kiedy Adam wszedł do pokoju.
– Nie najgorzej. – Nie bardzo wiedział, co w tej sytuacji powiedzieć, więc uśmiechnął się do swojego współlokatora. Lawrence zdążył się już przebrać w blezer i szare flanelowe spodnie. Nieznacznie niższy i trochę tęższy od Adama, miał gęstą jasną czuprynę, masywne czoło i szare myślące oczy, które jak gdyby zawsze o coś pytały.
– Podziwiałem twego ojca – powiedział. – Zawsze uważał, że każdy musi mieć tak samo surowe zasady jak on.
Adam do dziś pamięta, jak to na dorocznym rozdaniu nagród przedstawił ojcu Lawrence’a. Z miejsca poczuli do siebie sympatię. Ale wtedy Lawrence nie należał do tych, co lubią plotki.
– To co, po odziedziczeniu rodzinnej fortuny przechodzimy na emeryturę, tak? – zapytał Lawrence nieco lżejszym tonem.
– Tylko jeśli ten szemrany bank, w którym pracujesz, potrafi w ciągu kilku dni z pięciuset funtów zrobić pięć tysięcy.
– Wiesz co, stary, na razie to niemożliwe – odparł Lawrence. – Nie teraz, kiedy Harold Wilson zamroził płace i ceny.
Adam spojrzał na przyjaciela i uśmiechnął się. Choć w tej chwili wyższy od niego, doskonale pamiętał czasy, kiedy Lawrence wydawał mu się olbrzymem.
„Znów spóźniony, Scott” – mawiał, kiedy Adam przeciskał się koło niego w korytarzu. Adam nie mógł się doczekać chwili, kiedy i on będzie robił wszystko na luzie i w sposób nieprzeciętny. A może to dlatego, że sam Lawrence był nieprzeciętny? Garnitury miał zawsze nienagannie wyprasowane, buty wyglansowane i każdy włos na swoim miejscu. Adam nie mógł pojąć, jak to jest, że przyjacielowi wszystko przychodzi bez wysiłku.
Nagle usłyszał odgłos otwieranych drzwi łazienki. Spojrzał na Lawrence’a pytająco.
– To Carolyn. Zostanie na noc... jak sądzę.
Kiedy Carolyn weszła do pokoju, Adam uśmiechnął się do niej. Długie włosy muskały jej ramiona, kiedy szła w ich stronę, ale przede wszystkim jej nienaganna figura sprawiała, że trudno było oderwać od niej wzrok. Jak Lawrence to robił?
– Wybierzesz się z nami coś zjeść? – spytał gospodarz, obejmując Carolyn ramieniem. Jego głos zabrzmiał może nieco zbyt entuzjastycznie. – Odkryłem właśnie włoską restaurację na Fulham Road, którą dopiero co otworzyli.
– Dołączę do was trochę później – odparł Adam. – Zostały mi do sprawdzenia jeszcze ze dwa dokumenty.
– Daruj sobie papierkowe szczegóły i chodź z nami na orgię spaghetti.
– A co, odziedziczyłeś duży szmal? – spytała Carolyn głosem tak wysokim i ostrym, że nikogo by nie zdziwiło, gdyby się dowiedział, że właśnie została wybrana Debiutantką Roku.
– Nie taki znów duży – odparł Adam – zważywszy mój obecny debet na rachunku bankowym.
Lawrence roześmiał się.
– Dobra. To przyjdź później, jak uznasz, że ci zostało na porcję makaronu. – Mrugnął do Adama, co miało znaczyć: „Tylko pamiętaj, żebyś spłynął, zanim wrócimy. Albo przynajmniej siedź u siebie i udawaj, że śpisz”.
– Przyjdź koniecznie – zaszczebiotała Carolyn takim tonem, jakby jej rzeczywiście na tym zależało. Migdałowe oczy dziewczyny pozostały utkwione w Adamie, kiedy Lawrence zdecydowanym ruchem sterował nią ku drzwiom.
Adam nie ruszył się, dopóki się nie upewnił, że jej przenikliwy głos przebrzmiał już na klatce schodowej. Wtedy zadowolony zamknął się w swoim pokoju, usiadł na jedynym wygodnym krześle, jakie posiadał, i z wewnętrznej kieszeni wyjął kopertę. Pochodziła z grubej, kosztownej papeterii, w jaką ojciec zawsze się zaopatrywał u Smythsona na Bond Street, dwukrotnie droższej od tej, którą mógłby kupić w miejscowym sklepie W.H. Smitha. Pięknym kaligraficznym pismem ojca napisano na niej: „Kapitan Adam Scott, kawaler Krzyża Wojskowego”.
Adam drżącymi rękami otworzył kopertę i wyjął jej zawartość: list, bez wątpienia pisany ręką ojca, i drugą, mniejszą, pożółkłą ze starości kopertę, na której ktoś nieznany zblakłym atramentem nieokreślonego koloru napisał: „Pułkownik Gerald Scott”. Adam odłożył kopertę na stolik i zaczął czytać list ojca. List był bez daty.
Mój drogi Adamie,
Z pewnością przez te wszystkie lata słyszałeś wiele wersji dotyczących mojego nagłego odejścia z pułku. Większość z nich była po prostu śmieszna, a niektóre wręcz zniesławiające, wobec tego uznałem, że dla wszystkich zainteresowanych będzie lepiej, jeśli zachowam milczenie. Uważam jednak, że Tobie należy się ode mnie pełniejsze wyjaśnienie całej tej sprawy, i taka jest właśnie intencja niniejszego listu.
Jak wiesz, moim ostatnim zadaniem przed dymisją była Norymberga od listopada 1945 do października 1946 roku. Po czterech latach niemal nieustannej służby polowej powierzono mi dowództwo sekcji brytyjskiej, która sprawowała nadzór nad najwyższymi rangą hitlerowcami oczekującymi procesu za zbrodnie wojenne. Mimo że nad wszystkim mieli pieczę Amerykanie, zupełnie nieźle poznałem niektórych więźniów, a kilku – w szczególności Hessa, Speera i Dönitza – nauczyłem się nawet tolerować. Zawsze się zastanawiałem, jakby to Niemcy nas traktowali, gdyby odwrócić role. W owym czasie podobny stosunek do tych problemów był trudny do przyjęcia. Słowo „fraternizacja” nie schodziło z ust tych, którzy zwykli traktować sprawy powierzchownie.
Wśród wyższych rangą hitlerowców, z którymi miałem do czynienia na co dzień, był marszałek Rzeszy Hermann Göring, ale w przeciwieństwie do trzech wyżej wspomnianych, tego człowieka nie cierpiałem dosłownie od pierwszego wejrzenia. Wydał mi się arogancki, butny i całkowicie pozbawiony skruchy za barbarzyńskie czyny, jakich się dopuszczał w imię wojny. I ani razu nie widziałem powodu, by zamienić z nim choćby jedno zdanie. W gruncie rzeczy sam się nieraz sobie dziwiłem, jak mogłem nad sobą panować w jego obecności.
W noc poprzedzającą termin egzekucji Göring poprosił o prywatną rozmowę ze mną. Był to poniedziałek i do dziś pamiętam każdy szczegół tego spotkania, jakby to było wczoraj. Tę prośbę na piśmie przekazał mi osobiście major Władimir Koski, gdy przejmowałem dowództwo warty od Rosjan. Gdy tylko dokonałem inspekcji i załatwiłem zwykłą papierkową robotę, poszedłem z podoficerem dyżurnym do celi marszałka Rzeszy. Kiedy wszedłem, Göring stanął na baczność przy swoim niskim łóżku i zasalutował. Widok pustej, pomalowanej na szaro celi zawsze przyprawiał mnie o dreszcz.
– Pan prosił o rozmowę ze mną, tak? – Jakoś nigdy nie mogłem się zmusić, żeby zwracać się do niego po nazwisku bądź tytułować go stopniem wojskowym.
– Tak – odparł. – To bardzo uprzejmie z pana strony, że przyszedł pan osobiście, panie pułkowniku. Chciałbym po prostu jako człowiek skazany na śmierć wyrazić ostatnie życzenie. Czy to możliwe, żeby kapral zostawił nas samych?
Uznałem, że sprawa musi mieć charakter ściśle osobisty, i poprosiłem kaprala, żeby zaczekał na zewnątrz. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, o co aż tak osobistego może chodzić człowiekowi, któremu zostało zaledwie parę godzin życia, ale kiedy drzwi się zamknęły, Göring ponownie zasalutował i wręczył mi kopertę, która obecnie znajduje się w Twoim posiadaniu. Kiedy wziąłem ją od niego, powiedział jedynie:
– Chciałbym pana prosić o wyświadczenie mi pewnej uprzejmości: proszę otworzyć tę kopertę dopiero jutro, po mojej egzekucji. – Po czym dodał: – Mam nadzieję, że to panu wynagrodzi ewentualne przykrości, jakie mogłyby spotkać pana później.
Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co mógł mieć na myśli, i położyłem to na karb zrozumiałego w tej sytuacji załamania psychicznego. Wielu więźniów zwierzało mi się w ostatnich dniach swego życia i rzeczywiście pod koniec niektórzy z nich znajdowali się na granicy szaleństwa.
Adam przerwał, chcąc się zastanowić, co też on by zrobił w tych okolicznościach, ale postanowił czytać dalej, żeby się przekonać, czy postąpiłby podobnie jak ojciec.
Jednakże słowa Göringa, kiedy opuszczałem jego celę, nie robiły wrażenia słów szaleńca. Powiedział po prostu: „Może pan być pewien, że to arcydzieło; nie sposób przecenić jego wartość”. A następnie, odprężony, zapalił cygaro jak w klubie po dobrym obiedzie. Krążyły różne przypuszczenia co do tego, kto mu dostarcza cygar i co Göring od czasu do czasu przemyca z celi.
Włożyłem kopertę do kieszeni kurtki i wyszedłem. Następnie obeszliśmy z kapralem pozostałe cele, żeby sprawdzić, czy więźniowie są dobrze zamknięci na noc. Po dokonaniu inspekcji wróciłem do swojego gabinetu. Zakończywszy wszystkie czynności, zasiadłem do napisania raportu. Kopertę zostawiłem w kieszeni munduru ze szczerą intencją otwarcia jej nazajutrz rano po egzekucji Göringa. Sprawdzałem właśnie rozkazy dzienne, kiedy do mojego gabinetu wtargnął bez pukania kapral ze słowami: „To Göring, sir, to Göring”. Był nieprzytomny z podniecenia. Sądząc z paniki, jaka malowała się na jego twarzy, wiedziałem, że nie mam po co pytać o szczegóły. Pobiegliśmy razem do celi Göringa.
Leżał twarzą w dół na swojej pryczy. Odwróciłem go, po to jednak, by stwierdzić, że już nie żyje. W zamieszaniu, jakie nastąpiło, zupełnie zapomniałem o kopercie. W kilka dni później sekcja zwłok wykazała jako przyczynę śmierci zatrucie; sąd doszedł do wniosku, że kapsułka cyjanku potasu, którą znaleziono w jego ciele, musiała mu zostać dostarczona w cygarze.
Ponieważ ostatnią osobą, która widziała się z nim bez świadków, byłem ja, szybko zaczęto łączyć moje nazwisko z jego śmiercią. Naturalnie te insynuacje były całkowicie bezpodstawne. Nigdy, nawet przez jedną chwilę, nie wątpiłem o słuszności wyroku w jego sprawie ani w to, że w pełni zasłużył na powieszenie.
Czułem się tak urażony nieustannymi podejrzeniami, jakobym to ja zapewnił Göringowi łatwą śmierć, przemycając do jego celi cygara, że uznałem, iż jedynym honorowym wyjściem z tej sytuacji będzie natychmiastowe wystąpienie o dymisję, by nie przynosić hańby pułkowi. Kiedy nieco później w tym samym roku wróciłem do Anglii i zdecydowałem się na wyrzucenie starego munduru, znalazłem w kieszeni tamtą kopertę. Wtajemniczyłem Twoją matkę w szczegóły całego incydentu, ale zaczęła mnie błagać, żebym natychmiast zniszczył kopertę, która w jej pojęciu przyniosła rodzinie tyle hańby, że gdyby nawet zawierała nazwisko prawdziwego sprawcy, to i tak nic by już nikomu z tego nie przyszło. Obiecałem matce, że zastosuję się do jej życzenia, ale chociaż nigdy nie otworzyłem koperty, to jednak nie zdobyłem się na jej zniszczenie, pamiętając ostatnie słowa Göringa na temat arcydzieła sztuki. Tak więc, koniec końców, schowałem kopertę pomiędzy swoje osobiste papiery.
I mimo że wyimaginowane grzechy ojca z reguły przechodzą na syna, to nie mam w stosunku do Ciebie wyrzutów sumienia. Jeżeli więc istotnie z zawartości koperty można odnieść jakąś korzyść, mam w związku z tym tylko jedną prośbę: niech Twoja matka będzie pierwszą osobą, która z tego skorzysta, pod warunkiem jednak, że nigdy się nie dowie, czemu zawdzięcza ten szczęśliwy traf.
Obserwowałem Twój rozwój i postępy w ciągu wielu lat z niemałą dumą i jestem przekonany, że podejmiesz właściwą decyzję.
Gdybyś więc miał jakiekolwiek wątpliwości co do otworzenia tej koperty, zniszcz ją bez dalszego zastanowienia. Ale gdybyś ją jednak otworzył i stwierdził, że zawiera coś, co by Cię uwikłało w jakieś haniebne przedsięwzięcie, pozbądź się jej natychmiast.
Niech Cię Bóg ma swojej opiece.
Twój kochający ojciec Gerald Scott
Adam przeczytał list po raz drugi, zdając sobie sprawę, jak wielką ufność pokładał w nim ojciec. Serce waliło mu jak młotem na myśl o nikczemnych plotkach i insynuacjach małych ludzi, które zmarnowały mu życie. Tych samych małych ludzi, którzy przedwcześnie i jemu zwichnęli karierę. Przeczytawszy list po raz trzeci, złożył go porządnie i z powrotem schował do koperty.
Następnie z bocznego stolika wziął drugą kopertę. Drukowanymi literami spłowiałym atramentem napisano na niej: „Pułkownik Gerald Scott”.
Z wewnętrznej kieszeni wyjął grzebień, wetknął jego koniec w róg koperty i powoli, metodycznie zaczął ją rozcinać. Zawahał się na chwilę, po czym wyjął z koperty dwa kawałki papieru, oba pożółkłe ze starości. Jeden okazał się listem, drugi jakimś dokumentem. Na papierze listowym, nad nadrukiem z nazwiskiem marszałka Rzeszy, Hermanna Göringa, widniało godło Trzeciej Rzeszy. Ręce drżały Adamowi, kiedy przeczytał pierwszą linijkę. Zaczynała się ona od słów: „Sehr geehrter Herr Oberst Scott...”
Na widok czarnej limuzyny czajki, która ukazała się pod Wieżą Spaską, a następnie wjechała na plac Czerwony, dwaj strażnicy Kremla w mundurach khaki stanęli na baczność, prezentując broń. Ostry gwizdek zapewnił Jurijowi Jefimowiczowi Zaborskiemu swobodny przejazd na plac Dzierżyńskiego.
Zaborski machinalnie odpowiedział na honory przytknięciem palców do brzegu czarnego filcowego kapelusza, ale myśli miał zaprzątnięte czym innym. Kiedy samochód podskakiwał na bruku, Zaborski nawet nie spojrzał w stronę długiej, przypominającej węża kolejki, która wiła się od mauzoleum Lenina do skraju placu Czerwonego. Pierwsza decyzja, jaką miał podjąć, była bez wątpienia najważniejsza: którego ze swoich starszych agentów ma postawić na czele grupy wyznaczonej do odnalezienia Carskiej Ikony. Pogrążony w rozważaniach, nie spostrzegł nawet, kiedy opuścili plac Czerwony, przejechali wzdłuż szarej fasady GUM-u, a potem skręcili w lewo, w ulicę Kujbyszewa.
Zaledwie w kilka chwil po rozstaniu z przywódcą sowieckim szef Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego sporządził w myślach krótką listę, składającą się z dwóch osób. Nie był jednak pewien, którego z kandydatów wybrać: Wołczka czy Romanowa? W normalnych warunkach miałby przynajmniej tydzień na podjęcie takiej decyzji, ale ostateczny termin 20 czerwca, postawiony przez sekretarza generalnego, nie pozostawiał mu żadnego marginesu swobody. Zaborski wiedział doskonale, że będzie musiał dokonać wyboru jeszcze przed przyjazdem do biura. Kierowca przejechał następne światła obok Ministerstwa Kultury, po czym wjechał w Czerkasskij Bolszoj Pierieułok, wzdłuż którego stały imponujące, szare bryły budynków. Samochód trzymał się specjalnego wewnętrznego pasa, przeznaczonego jedynie dla wyższych dygnitarzy partyjnych. W Anglii, jak się Zaborski z rozbawieniem dowiedział, też zamierzano wydzielić specjalny pas ruchu, tylko że dla autobusów.
Limuzyna zatrzymała się gwałtownie przed siedzibą KGB. Nie miało znaczenia, że trzykilometrowy odcinek drogi pokonali w niespełna cztery minuty. Kierowca obiegł samochód dookoła i otworzył tylne drzwi, by pasażer mógł wysiąść, ale Zaborski nawet nie drgnął. On, człowiek, który rzadko zmieniał decyzje, w drodze na plac Dzierżyńskiego zrobił to już dwukrotnie. Doskonale wiedział, że do grubej roboty ma praktycznie nieograniczoną liczbę urzędników i akademików, ale potrzebny był mu ktoś z polotem, kto by nimi pokierował i był zarazem odpowiedzialny przed nim za wykonanie zadania.
Zawodowa intuicja podpowiadała mu, że powinien wybrać Jurija Wołczka, który od lat dał się poznać jako człowiek godny zaufania i odpowiedzialny w służbie dla kraju. Był także jednym z szefów wydziału o najdłuższym stażu. Powolny, metodyczny i solidny, odsłużył pełne dziesięć lat jako agent w terenie, zanim przeszedł do pracy za biurkiem.
W przeciwieństwie do niego Aleks Romanow, któremu od niedawna dopiero powierzono kierownictwo sekcji, miewał przebłyski geniuszu, zbyt często jednak niweczyły je przejawy lekkomyślności. W wieku lat dwudziestu dziewięciu był najmłodszym, a zarazem bez wątpienia najambitniejszym członkiem doborowej drużyny szefa KGB.
Zaborski wysiadł z samochodu i pospieszył w stronę drzwi, które przed nim otwarto. Po marmurowej posadzce przeszedł do windy. Czekało tu już w milczeniu kilka osób, kobiet i mężczyzn, ale kiedy kabina zjechała na parter i Zaborski wsiadł, nikt nie śmiał wsiąść z nim. Jadąc wolno do siebie na górę, cały czas dokonywał niekorzystnego porównania z jedyną amerykańską windą, z jakiej miał okazję skorzystać. Wystrzelą swoje rakiety, zanim ty zdążysz dojechać do własnego biura, ostrzegał Zaborskiego jego poprzednik. Do czasu kiedy drzwi windy otworzyły się przed nim na ostatnim piętrze, Zaborski miał już gotową decyzję: to będzie Wołczek.
Sekretarka pomogła mu zdjąć długi czarny płaszcz i wzięła od niego kapelusz. Zaborski szybko podszedł do biurka. Czekały na niego dwie teczki, o które prosił. Pochylił się nad aktami Wołczka. Skończywszy czytać, szczeknął krótko do pochylającej się nad nim sekretarki:
– Znajdźcie mi Romanowa.
Towarzysz Romanow leżał płasko na plecach, z lewą ręką za głową, a prawą, swojego przeciwnika, na gardle, szykując się do uderzenia obydwoma kolanami. W tym momencie podbiegł do nich asystent i nachylił się nad trenerem, szepcząc mu coś do ucha. Trener niechętnie puścił ucznia, który wstał powoli, jakby w oszołomieniu, skłonił się przed nim, a następnie błyskawicznym ruchem prawego ramienia i lewej nogi zwalił go na ziemię, sam zaś szybko odszedł do telefonu.
Romanow nawet nie zauważył dziewczyny, która podała mu słuchawkę.
– Zaraz u niego będę, tylko wezmę prysznic – rzucił w pośpiechu. Dziewczyna, która przyjęła telefon, zastanawiała się nieraz, jak też Romanow może wyglądać pod prysznicem. Podobnie jak inne dziewczyny z tego wydziału, setki razy widywała go w sali gimnastycznej. Wysoki, z długą falującą blond czupryną, przypominał zachodniego gwiazdora filmowego. A te oczy – przenikliwie błękitne, jak je określiła koleżanka dzieląca z nią biurko.
– Ma bliznę na... – powiedziała jej w tajemnicy.
– Skąd wiesz? – spytała, ale w odpowiedzi usłyszała tylko chichot.
Tymczasem szef KGB po raz drugi otworzył akta personalne Romanowa, studiując szczegóły. Zaczął czytać różne informacje, składające się na całkiem bezstronną charakterystykę, do której Romanow nie miał dostępu, chyba że sam zostałby szefem resortu.
Aleksander Pietrewicz Romanow. Urodzony 12 marca 1937 roku w Leningradzie. Członek partii od 1958 roku. Ojciec: Piotr Nikołajewicz Romanow, od 1942 roku na froncie. Po powrocie do kraju w 1945 roku odmówił wstąpienia do partii. Po kilku meldunkach syna, dotyczących jego działalności antypaństwowej, został skazany na dziesięć lat więzienia. Zmarł w więzieniu 20 października 1948 roku.
Zaborski spojrzał znad papierów i uśmiechnął się – Romanow to prawdziwy syn swego kraju.
Dziadek: Nikołaj Aleksandrowicz Romanow, kupiec i jeden z najbogatszych właścicieli ziemskich w Petersburgu. Zastrzelony 11 maja 1918 roku podczas ucieczki przed Armią Czerwoną.
Rewolucja dokonała się akurat pomiędzy arystokratycznym dziadkiem a niechętnym partii ojcem.
Aleks, jak lubił, by go nazywano, odziedziczył jednakże ambicję Romanowów, dlatego już w wieku lat dziewięciu zapisał się do pionierów. Jako jedenastolatek dostał się do specjalnej szkoły w Smoleńsku, wzbudzając niechęć działaczy partyjnych niższego szczebla, którzy byli zdania, że podobne przywileje należą się synom lojalnych członków partii, a nie tych, którzy kończą po więzieniach. Romanow natychmiast wybił się spośród kolegów – ku wielkiemu zresztą niezadowoleniu dyrektora szkoły, który miał nadzieję dowieść przy tej okazji błędności teorii Darwina. Jako czternastolatek został przeznaczony do ścisłej elity partyjnej i przyjęty do Komsomołu.
Szesnastoletni Romanow otrzymał Medal Lenina za wyniki w nauce języków i mistrzostwo juniorów w gimnastyce i mimo wysiłków dyrektora, zmierzających do umniejszenia zasług młodego Aleksa, większość grona profesorskiego w uznaniu jego zdolności poparła go w staraniach o przyjęcie na studia uniwersyteckie. Jako student nadal wyróżniał się w nauce języków, a szczególnie w angielskim, francuskim i niemieckim. Talent poparty pracowitością sprawił, że Aleks wybijał się w każdej niemal dziedzinie.
Zaborski podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu.
– Wzywałem Romanowa – powiedział krótko.
– Kończył właśnie poranny trening – wyjaśniła sekretarka. – Ale natychmiast po otrzymaniu wiadomości poszedł się przebrać.
Szef KGB odłożył słuchawkę, a jego wzrok powrócił do spoczywających przed nim akt.
To, że Romanowa można było zastać w sali gimnastycznej o każdej porze, nie zdziwiło specjalnie Zaborskiego. Fizyczna sprawność Aleksa znana była szeroko poza resortem.
Podczas pierwszego roku studiów Romanow dalej pilnie uprawiał gimnastykę, znalazł się nawet w reprezentacji krajowej, dopóki trener na jednym ze swoich raportów nie napisał drukowanymi literami: „Ten student jest za wysoki do rozgrywek olimpijskich”. Romanow zastosował się do rady trenera i postawił na judo. Po dwóch latach, w 1958 roku, został wybrany do reprezentacji biorącej udział w igrzyskach państw bloku wschodniego, które odbywały się w Budapeszcie, a w ciągu następnych dwóch lat w jego nieuchronnej drodze do finałów zawodnicy woleli się z nim nie spotykać. Po zwycięstwie Romanowa w mistrzostwach ZSRR w Moskwie prasa zachodnia nadała mu miano „Topora”. Ci, którzy już wtedy snuli długoterminowe plany co do jego przyszłości, uznali, że będzie rozsądniej nie wystawiać Aleksa do reprezentacji olimpijskiej.
Kiedy Romanow skończył piąty rok studiów i uzyskał dyplom (zresztą z wyróżnieniem), pozostał w Moskwie i wstąpił do służby dyplomatycznej.
Zaborski doszedł właśnie w aktach Aleksa do miejsca, kiedy ten po raz pierwszy spotkał się z pewnym siebie młodym człowiekiem. Co roku KGB wybierało ze służby dyplomatycznej najzdolniejszych ludzi, a Romanow wydawał się wprost wymarzonym kandydatem. Zaborski jednak miał pewną zasadę: nie brać nikogo, kto nie uznaje KGB za elitę. Kandydaci z przymusu nie sprawdzali się w praktyce i często kończyło się na tym, że służyli drugiej stronie. Romanow nie miał w tej sprawie wątpliwości. Zawsze chciał być funkcjonariuszem KGB.
W ciągu następnych sześciu lat pracował w sowieckich ambasadach w Paryżu, Londynie, Pradze i Lagos. Kiedy wrócił do Moskwy do pracy w Centrali, był agentem o dużym doświadczeniu, równie swobodnym na dyplomatycznych koktajlach, jak i w sali gimnastycznej. Zaborski zaczął czytać komentarze, którymi sam opatrywał raporty w ciągu ostatnich czterech lat – w szczególności odnoszące się do tego, jak bardzo Romanow się zmienił w okresie, kiedy wchodził w skład osobistego personelu szefa KGB. Jako pracownik wywiadu mający za sobą lata służby w terenie dosłużył się stopnia majora, a następnie został mianowany szefem wydziału. Przy nazwisku Romanowa zostały umieszczone dwie czerwone kropki, oznaczające udane misje: skrzypek, który zamierzał uciec z Pragi, i generał, któremu się wydawało, że zostanie kolejnym szefem małego afrykańskiego państewka. Niemniej tym, co wywarło na Zaborskim największe wrażenie, jeśli chodzi o osiągnięcia jego protegowanego, było to, że w pierwszym wypadku prasa zachodnia przypisywała zasługi Czechom, a w drugim Amerykanom. Najwybitniejszym jednak z jego osiągnięć było zwerbowanie agenta z brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, którego systematyczny awans pomógł Romanowowi w karierze. Nominacja Romanowa na naczelnika wydziału nie zdziwiła nikogo, łącznie z nim samym, chociaż bardzo szybko stało się dla Zaborskiego jasne, że Aleks tęskni za dreszczem przygody, towarzyszącym pracy w terenie.
Szef KGB doszedł do ostatniej strony, oceny charakteru, w której większość autorów była zgodna: ambitny, inteligentny, bezwzględny i arogancki, ale nie zawsze można na nim polegać – ta opinia powtarzała się regularnie niemal w każdym podsumowaniu.
Rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Zaborski zamknął teczkę i nacisnął guzik pod biurkiem. Drzwi otworzyły się, żeby wpuścić Aleksandra Pietrowicza Romanowa.
– Dzień dobry, towarzyszu – powiedział elegancki młody mężczyzna, który stał teraz przed szefem na baczność. Zaborski spojrzał na niego i poczuł lekkie ukłucie zazdrości na myśl o tym, że bogowie tak hojnie obdarowali tego człowieka. Ale to przecież on, Zaborski, wiedział, jak najlepiej wykorzystać kogoś takiego dla dobra kraju.
Nie przestawał wpatrywać się w te czyste błękitne oczy, nie mogąc oprzeć się myśli, że gdyby Romanow urodził się w Hollywood, to z pewnością nie miałby trudności z zarobieniem na życie. Jego garnitur wyglądał jak z Savile Row, skąd chyba rzeczywiście pochodził. Zaborski postanowił nie zwracać uwagi na takie drobne odstępstwa, chociaż miał wielką pokusę zapytać młodego człowieka, gdzie sobie szył koszule.
– Wzywaliście mnie, towarzyszu – rzekł Romanow.
Szef skinął głową.
– Właśnie wróciłem z Kremla – powiedział. – Towarzysz sekretarz generalny powierzył nam zadanie bardzo delikatne i wielkiej wagi dla kraju. – Zawiesił głos. – W rzeczy samej tak delikatne, że będziecie odpowiedzialni bezpośrednio przede mną. Ludzi możecie sobie dobrać sami, wszelkie niezbędne środki otrzymacie.
– Czuję się szczególnie uhonorowany – odparł Romanow i jego głos zabrzmiał wyjątkowo szczerze.
– Będziecie uhonorowani, jeśli uda wam się znaleźć Carską Ikonę.
– Ale ja myślałem... – zaczął Romanow.
Adam podszedł do łóżka i ze stojącej przy nim półki wyjął Biblię, którą dostał od matki z okazji konfirmacji. Kiedy ją otwierał, ze złoconych brzegów kartek uleciał obłok kurzu. Włożył kopertę w „Objawienie” i wstawił Biblię z powrotem na półkę.
Następnie poszedł do kuchni, usmażył sobie jajko i odgrzał pozostałe z wczorajszego dnia pół puszki fasolki. Stawiając na stole kuchennym swój nieatrakcyjny posiłek, nie mógł się wyzbyć myśli o daniu, na jakie Lawrence zaprosił Carolyn do nowej włoskiej knajpy. Po zjedzeniu i zmyciu naczyń wrócił do swojego pokoju i położył się na łóżku, rozmyślając. Czy zawartość wyblakłej koperty dowiedzie w końcu niewinności jego ojca? W umyśle Adama zaczął dojrzewać pewien plan.
Kiedy stary zegar w holu wybił dziesiątą, spuścił z tapczanu długie nogi i ponownie wyciągnął z półki Biblię. Z pewną obawą wyjął z niej kopertę. Następnie zapalił małą lampkę przy niewielkim biurku i rozłożył przed sobą dwa arkusiki papieru. Jeden z nich był osobistym pismem Göringa do ojca Adama, drugi robił wrażenie jakiegoś starszego i bardziej oficjalnego dokumentu. Adam odłożył dokument na bok i linijka po linijce zaczął czytać list. Wszystko na nic.
Wyrwał czystą kartkę z notatnika, który znalazł na biurku Lawrence’a, i zabrał się do przepisywania listu Göringa. Opuścił tylko pozdrowienia i to, co uznał za grzecznościową formułkę pożegnalną – hochachtungsvoll – po której następował duży, zamaszysty podpis marszałka Rzeszy. Przed schowaniem oryginału do spłowiałej koperty starannie sprawdził jeszcze kopię. Zaczął właśnie przepisywać dokument na oddzielnej kartce, kiedy od strony drzwi frontowych doszedł go zgrzyt klucza i głosy, z których wywnioskował, że oboje, i Lawrence, i Carolyn, wypili więcej niż zapowiedzianą butelkę wina, o czym świadczył szczególnie głos Carolyn, przerywany seriami piskliwych chichotów.
Adam westchnął i zgasił lampkę na biurku, żeby nie poznali, że jeszcze nie śpi. W ciemności każdy odgłos wydawał się bardziej przenikliwy. Jedno z nich poszło do kuchni – Adam usłyszał skrzypnięcie zamykanych drzwi lodówki i w kilka sekund później odgłos odkorkowywanej butelki, jak przypuszczał, jego ostatniej butelki białego wina, bo chyba nie byli aż tak pijani, żeby pić ocet.
Niechętnie wstał z krzesła i macając przed sobą w ciemności, wrócił do łóżka. Położył się ostrożnie, niecierpliwie wyczekując chwili, kiedy zamkną się drzwi sypialni Lawrence’a.
Musiał zasnąć, bo następną rzeczą, jaką usłyszał, było tykanie zegara w holu. Polizał palce i przetarł oczy, próbując je przyzwyczaić do ciemności. Zerknął na małą, fosforyzującą tarczę budzika: dziesięć po trzeciej. Niepewnie wstał z łóżka, wymięty i zmęczony. Powoli wymacał w ciemności drogę do komody, o której róg boleśnie uderzył się w kolano; nie zdołał powstrzymać przekleństwa. Znalazł kontakt i kiedy zabłysła żarówka, mrugał przez chwilę, zanim jego wzrok przywykł do światła. Spłowiała koperta wyglądała niepozornie – może zresztą i jej zawartość nie miała większego znaczenia. Dokument w dalszym ciągu leżał na stole, a obok niego rozpoczęta odręczna kopia.
Adam ziewnął, zagłębiając się ponownie w niemiecki tekst. Kopiowanie dokumentu okazało się nie tak proste, jak przepisywanie listu, ponieważ tym razem pismo było chwiejne i zarazem gęste, jakby autor uważał papier za materiał niezwykle cenny. Adam opuścił adres w prawym górnym rogu kartki i odwrócił ośmiocyfrową liczbę na początku; poza tym to, co sporządził, było dokładną kopią oryginału.
Ta mozolna praca zajęła mu zdumiewająco dużo czasu. Każde słowo pisał dużymi drukowanymi literami, a jeśli nie był pewien, czy dobrze je odczytał, pod spodem umieszczał możliwe warianty, chciał bowiem od razu uzyskać wierny przekład.
– Ale z ciebie mrówka, pracować tak późno w nocy – usłyszał nagle za sobą szept.
Odwrócił się błyskawicznie, czując się jak włamywacz przyłapany na kradzieży sreber rodzinnych.
– Niepotrzebnie się tak denerwujesz. To tylko ja – powiedziała Carolyn, która właśnie stanęła w drzwiach.
Adam spojrzał na wysoką blondynkę, ubraną teraz tylko w luźną, nie zapiętą piżamę Lawrence’a i rozdeptane klapki, i wydała mu się jeszcze ładniejsza niż w dzień. Jej długie, jasne włosy rozsypane były bezładnie na ramionach i Adam zrozumiał, co Lawrence miał na myśli, mówiąc kiedyś o Carolyn, że potrafiłaby zamienić zapałkę w kubańskie cygaro.
– Łazienka jest na końcu korytarza – powiedział Adam niepewnie.
– Ja wcale nie szukam łazienki, ty głuptasie – zachichotała dziewczyna. – Nie mogę dobudzić Lawrence’a. Po tym wczorajszym winie padł jak znokautowany bokser wagi ciężkiej. – Westchnęła. – Na długo przed piętnastą rundą. Nie sądzę, żeby cokolwiek zdołało go wybić ze snu. – Zrobiła krok w stronę Adama.
Adam wyjąkał coś o tym, że sam jest dość wykończony. Upewnił się, że plecami zasłania przed nią rozłożone na biurku papiery.
– O Boże, chyba nie jesteś pedałem, co?
– Z całą pewnością nie – odparł Adam nieco pompatycznie.
– Po prostu nie jestem w twoim guście, co?
– Niezupełnie o to chodzi – odparł.
– Ale przecież Lawrence to twój kumpel. – Adam nie odpowiedział. – Boże, Adam, w końcu mamy, bądź co bądź, lata sześćdziesiąte. Dzielimy się wszystkim po równo.
– Ale kiedy właśnie... – wyjąkał Adam.
– Wielka szkoda – rzekła Carolyn. – Może innym razem. – Podeszła na palcach do drzwi i wymknęła się na korytarz, nieświadoma swojego niemieckiego rywala.
Zaraz po wyjściu od szefa Romanow udał się na swoją Alma Mater i osobiście skomplementował zespół dwunastu naukowców. Od chwili kiedy zostali poinformowani, o co chodzi, zaczęli pracować parami na czterogodzinne zmiany, tak żeby praca toczyła się nieprzerwanie dzień i noc.
Najwcześniejsza informacja wpłynęła już po godzinie i bardzo szybko ustalono, że ikona pozostawała w prywatnych apartamentach cara w Pałacu Zimowym w Petersburgu aż do grudnia 1914 roku. Romanowz nabożeństwem studiował fotografię niewielkiego, subtelnego malowidła, przedstawiającego świętego Jerzego ze smokiem. Wizerunek świętego tworzyła drobniutka błękitno-złota mozaika; smok jarzył się płomienną czerwienią i żółcią. Choć Romanow sam nigdy nie przejawiał szczególnej wrażliwości na sztukę, potrafił zrozumieć wrażenie, jakie wywierało na ludziach to maleńkie arcydzieło. Czytając jednak szczegółową historię ikony, w dalszym ciągu nie pojmował, na czym miało polegać jej kapitalne znaczenie dla kraju. Zastanawiał się, czy wie to sam Zaborski.
Carski sługa, który zeznawał przed sądem ludowym w rok po rewolucji, twierdził, że ikona zniknęła na kilka dni w 1915 roku, po wizycie Ernesta Ludwika, wielkiego księcia Hesji. Inkwizytorzy tamtych czasów nie interesowali się szczegółami; wystarczyło im, że kiedy zdobywali Pałac Zimowy, ikona wisiała na ścianie w gabinecie cara. Znacznie bardziej intrygowało sąd pytanie, dlaczego w samym środku okrutnej wojny z cesarskimi Niemcami wielki książę Hesji miałby w ogóle odwiedzać cara.
Poproszono o opinię w tej sprawie jednego z profesorów historii. Wybitnego uczonego zaskoczyło to pytanie, nigdy bowiem do tej pory KGB nie interesowało się historią kraju. Niemniej poinformował Romanowa o wszystkim, co mu na ten temat było wiadome.
Romanow raz jeszcze w pocie czoła studiował raport profesora. Jak się wydaje, wielki książę składał tajną wizytę swojej siostrze Aleksandrze, carycy. Historycy skłaniają się ku opinii, że celem tej wizyty było spowodowanie zawieszenia broni pomiędzy Niemcami a Rosją w nadziei, że wtedy Niemcy cały swój wysiłek wojenny skierują na Anglię i Francję.
Nie ma żadnego dowodu na to, by car poczynił w imieniu swojego narodu jakiekolwiek obietnice, wiadomo jednak, że wielki książę Hesji nie wrócił z pustymi rękami. Jak wynika z innych sprawozdań z procesu przeprowadzonego przez sąd ludowy, jednemu ze sług pałacowych polecono zapakowanie Carskiej Ikony wraz z bagażem wielkiego księcia. Jednakże nikt ze służby nie potrafił powiedzieć, jak to się stało, że w kilka dni później ikona pojawiła się znowu na swoim miejscu na ścianie prywatnego gabinetu cara.
Główny dokumentalista Romanowa, profesor Oleg Konstantinow, zapoznawszy się z notatkami profesora i doniesieniami innych specjalistów, podkreślił swoje wnioski czerwonym atramentem: „Car, oddawszy szwagrowi oryginał na przechowanie, musiał go zastąpić doskonałą kopią”.
– Ale dlaczego – zapytał Romanow – skoro miał w pałacu pełno dzieł Goi, el Greca, Tycjana i Rubensa, zadawał sobie trud przemycania z kraju jakiejś tam ikony i dlaczego jest ona aż tak ważna dla Breżniewa?
Romanow polecił profesorowi i jego dwudziestu czterem pracownikom, by swoje zainteresowanie skierowali ku księstwu Hesji, gdyż być może tam znajdą wskazówki co do dalszych losów Carskiej Ikony. W ciągu dziesięciu dni zgromadzili oni więcej informacji o wielkim księciu i jego rodzinie, niżby zebrał jakikolwiek profesor uniwersytetu przez całe swoje życie. W miarę jak na jego biurku pojawiały się kolejne doniesienia, Romanow trawił całe noce, sprawdzając każdy najmniejszy szczegół, który mógłby go przybliżyć do prawdy. Utknął w martwym punkcie, kiedy po śmierci wielkiego księcia ikonę odziedziczył jego syn, który z kolei zginął w wypadku samolotowym. Od tamtej pory wszelki słuch o arcydziele zaginął.
Na początku trzeciego tygodnie poszukiwań Romanow doszedł do wniosku, że już niczego więcej na temat ikony się nie dowie. Przygotowywał właśnie ostatni raport dla szefa KGB, kiedy jedna z dokumentalistek, towarzyszka Pietrowa, osoba o dość niezależnym umyśle, natrafiła na artykuł w londyńskim „Timesie” ze środy 17 listopada 1937 roku. Pietrowa, omijając swego szefa, przedstawiła fotokopię artykułu bezpośrednio Romanowowi, który w ciągu następnych kilku godzin tyle razy przeczytał artykuł, że nauczył się go na pamięć.
Zgodnie z tradycją Thunderera zagraniczny korespondent pozostał anonimowy. Wiadomość nosiła datę: „Ostenda, 16 listopada 1937”, i brzmiała, jak następuje:
Wielki książę Hesji Jerzy i czworo członków jego rodziny zginęli dziś rano tragicznie w wypadku samolotu Sabeny, który lecąc z Frankfurtu do Londynu, rozbił się w gęstej mgle na terytorium Belgii.
Wielki książę udawał się właśnie do Anglii na ślub swojego młodszego brata, księcia Ludwika, z Jaśnie Wielmożną Panią Joanną Geddes. Młody książę oczekiwał rodziny na lotnisku Croydon, kiedy dosięgła go tragiczna wiadomość. Natychmiast odwołał zaplanowane uroczystości, zamieniając je na cichy ślub w kaplicy windsorskiej.
„Times” podawał dalej:
Książę Ludwik, który odziedziczył po bracie tytuł wielkiego księcia Hesji, wyjechał wraz z małżonką do Ostendy jeszcze tego samego dnia, by eskortować pięć trumien w ich drodze do Niemiec. Pogrzeb odbędzie się 23 listopada w Darmstadt.
Ale dopiero następny akapit towarzyszka Pietrowa zakreśliła grubą kreską.
Niektóre z osobistych rzeczy zmarłego tragicznie wielkiego księcia, łącznie z kilkoma prezentami ślubnymi dla księcia Ludwika i panny młodej, poznajdowano rozrzucone w promieniu wielu mil od miejsca wypadku. Rząd niemiecki ogłosił dziś rano, że na czele zespołu ekspertów, których zadaniem będzie odzyskanie wszystkich przedmiotów należących obecnie do spadkobiercy wielkiego księcia, postawił jednego z wyższych generałów.
Romanow natychmiast wezwał telefonicznie Annę Pietrową. Kiedy stawiła się u niego w kilka minut później, nie robiła wrażenia jakoś szczególnie speszonej w obliczu naczelnika wydziału. Wiedziała, że skromną garderobą nie zrobi na nim wrażenia, włożyła więc swoje najlepsze rzeczy i ostrzygła się podobnie jak amerykańska aktorka Mia Farrow, którą widziała w jednym z nielicznych dopuszczonych przez władze sowieckie filmów amerykańskich. Miała nadzieję, że Romanow to zauważy.
– Chciałbym, towarzyszko, żebyście, poczynając od 17 listopada 1937 roku, przejrzeli starannie, dzień po dniu, wszystkie numery „Timesa” z sześciu miesięcy, jak również prasę belgijską i niemiecką z tego samego okresu, i dali mi znać w razie znalezienia jakiejkolwiek wzmianki o wynikach prac ekipy poszukiwawczej – powiedział i odprawił ją z uśmiechem.
Po upływie niecałych dwudziestu czterech godzin od tej rozmowy towarzyszka Pietrowa ponownie wtargnęła do gabinetu Romanowa, nie zadając sobie nawet trudu, żeby zastukać. Romanow jedynie uniesieniem brwi skwitował ten brak szacunku, po czym rzucił się na artykuł z soboty 19 stycznia 1938 roku, który dziewczyna znalazła w berlińskiej gazecie „Zeitung”.